UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.53 (15 Votes)

S.B.: Kiedy rozmawialiśmy o Golemie, który będąc tak piekielnie mądrą istotą, staje przecież w końcu przed barierą dalszych możliwości poznania, pomyślałem sobie, że jest jednak coś ponurego w tej ciekawości pchającej nas do przodu jakby po to tylko, by raz po raz objawiać nam w pełni własne ograniczenia. Nasza rozmowa też w końcu jest jakąś egzemplifikacją sytuacji z tej książki: ja zadaję Panu pytania trochę jak doktor Creve, a Pan trochę jak Golem peroruje nad moją głową — czasem odpowiadając, czasem mówiąc do siebie. Obaj stukamy do jakichś drzwi wiedzy, które na różnych poziomach są dla nas pozamykane i obawiam się, że słychać przede wszystkim kołatanie.

S.L.: Istotnie, pewnych granic, które dane są naszemu myśleniu, przekroczyć nie można i niewątpliwie może to rodzić jakieś poczucie smutku. Nie uważam jednak tego — jak Pan to nazwał — kołatania za czynność jałową. Golem, który jest najwyższym spotęgowaniem mojego umysłu, rzeczywiście dociera do jakichś granic i doprawdy nie wie już, co może być dalej. Te fantastyczne opowiadania o jego Wysokiej Rodzinie w Rozumie i przypuszczalnych pracach umysłowych, którym się ona oddaje, stwarzały mi bardzo urokliwy pejzaż. Samo już pokazywanie otchłannych tajemnic posiada pewien walor poznawczy, a być może i dla innych to cząstkowe — bo na niższym poziomie — wkraczanie w bardzo wysoką zagadkę jest zajęciem sensownym. Pańska obecność tutaj jest najlepszym dowodem właśnie takiej oceny wysiłku poznawczego, gdyż inaczej, zamiast tłuc się nocnymi pociągami, leżałby Pan brzuchem do góry, poszedł na wspinaczkę lub robił tysiąc innych przyjemniejszych rzeczy. Odsłanianie tego, co zakryte, również dla mnie godne jest bardzo wielkiej fatygi, nawet przy świadomości ogromnego ryzyka i nieuchronności popełniania uproszczeń, błędów i głupstw.

Sytuacja przypomina zapewne anegdotę o tym nieortodoksyjnym starozakonnym, który po dziesięciu latach prowadzenia parowego młyna przyszedł do rabina i powiedział: “Boga nie ma!” Wtedy rabin dał mu do przestudiowania ogromną górę uczonych ksiąg, które czytał on przez lat dwadzieścia rzuciwszy młyn na pastwę losu, a potem przyszedł do niego raz jeszcze i powiedział: “Boga nie ma”. Otóż si duo faciunt idem, non est idem: uprzednio wypowiadał się z otchłani absolutnej ignorancji, podczas kiedy za drugim razem jego twierdzenie wspierały całe armie argumentów, którymi mógłby posłużyć się w rozmowie z rabinem. Chcę więc powiedzieć, że nie jest wszystko jedno, czy od razu orzeknę, że danych granic przekroczyć nie można, czy też stwierdzę to po napchaniu głowy najlepszymi wiadomościami. Osobiście wydaje mi się jednak, że te granice są nieco nadszczerbione.

S.B.: Zgadzam się, lecz myślałem przede wszystkim o tym, że jest to tryb rozważań, który choć adresowany do otaczającego świata, i tak wróci rykoszetem do podmiotu — mając pokazać granice świata, pokaże przede wszystkim granice człowieka.

S.L.: Dla mnie jedna rzecz jest niewątpliwa: żeby polubić tego rodzaju medytacje, trzeba bez wątpienia kochać się w rozmyślaniach typu ostatecznego, czyli w tym, co metafizyka nazywa eschatologią. Przyczyną wielu moich zmartwień, rozczarowań i osłupień — które jeszcze nie ustały — jest to, że moc ludzi ma filozofowanie za zajęcie nudne i jałowe. Cóż, trzeba się tym osobiście fascynować i przejmować na własny użytek. Tak musi być. Filozofowanie powinno być sprawą namiętności tak palącej i silnej, jakiej doświadczał na przykład Witkacy. Jeśli jednak dla kogoś ta pasja jest obca, to nie będzie mógł odnaleźć satysfakcji we wielu mych książkach.

S.B.: Porozmawiajmy zatem o Pańskich gustach filozoficznych. Skoro już wcześniej wybrał Pan sobie za patrona kłótliwego Russella, a teraz dopowiada Pan, że filozofowanie musi być kwestią pasji, trudno mi nie spodziewać się, że zaraz rozpocznie się egzekucja filozofów, z których mało kto ocaleje — może paru zapaleńców, którzy poginęli na stosach lub w mrokach zapomnienia.

S.L.: Przesadza Pan, bo przecież już wcześniej wspomniałem, że w historii filozofii jestem bardzo słabo zorientowany, więc najpierw musiałbym się sam poduczyć, a potem dopiero mógłbym rzucać gromy. Choć przyznam, że mój stosunek do filozofów zawsze nacechowany był wyjątkowym stopniem subiektywizmu. Ten typ rozważań, który zaproponował Russell w A History of Western Philosophy, bardzo mi odpowiada, gdyż nie kryje on swoich sympatii i antypatii. Jeśli na przykład dzieło Husserla uważa za jedno wielkie nieporozumienie, to w jego książce nie znajdzie Pan ani słowa, które by świadczyło o tym, że taki filozof istniał. Historycy filozofii mają mu oczywiście za złe tak nonszalanckie traktowanie szkół filozoficznych, ale ja stoję po jego stronie. Gdyby wykładał na uniwersytecie, być może nie miałby do tego prawą, lecz w książce może chyba sobie pozwolić na to, by jednych omawiać z uszanowaniem, a drugich ironicznie bądź złośliwie. O Heglu na przykład Russell powiedział tyle — bardzo mi to zresztą odpowiada — że ten bogaty system świadczy tylko o tym, jak wiele oryginalnych i skomplikowanych konkluzji można wyprowadzić, jeżeli przyjmie się założenie fałszywe lub wewnętrznie sprzeczne. Nikt z filozofów nie zmęczył mnie nigdy tak jak właśnie Hegel, więc kiedy pisałem o nim jako p “mętnym bajtloku” i o tym, że “precyzyjny dureń jest mniej szkodliwy od mętnego, bo męty są ciemne i patrzą przez to na głębię”, wówczas rzeczywiście wyrażało to moje faktyczne przekonania. Hegel jest dla mnie potwornym mętniakiem!

Zawsze byłem przebierny i jeśli wyczuwałem, że jakiś filozof nie odpowiada mojemu temperamentowi, bądź jeśli dostrzegałem w jego konstrukcjach systemowych jakieś dowolności, to bardzo szybko się z nim żegnałem. Tak było z Heideggerem czy Platonem. Nie szanowałem też nigdy “główniaka” Witkacego o tych Istnieniach Poszczególnych. To zupełny dziwoląg filozoficzny! Jest to styl filozofowania anachroniczny nie tylko dzisiaj. Taki już był w momencie napisania.

 

Tako rzecze... Lem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002