UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.85 (27 Votes)

    Część wspomnień, którymi z p. St. Beresiem w rozmowach wspólnych się dzieliłem, WL krakowski wydał, z tym że pierwsza część książki powstawała za „Solidarności”, tej najwcześniejszej, a druga w stanie wojennym i cały rozdział onych rozmów, Polski dotyczący, musiał polecieć w diabły, nie zostało mi nic ani na papierze, ani w pamięci. Pozostało tylko kilka wspomnień przypominających, jak to u mnie, zdjęcia migawkowe. Honorowali mnie Rosjanie silnie w tamtej Moskwie. Wysocki, okropnie już wtedy zachrypnięty biedak, ze zdartymi strunami głosowymi, śpiewał mi Niczejnaja ziemla i inne komponowane przez siebie piosenki; tu się niechronologicznie z Wysockim łączy obraz, jak na jego świeżo usypanym grobie w Rosji młodzi ludzie łamali i roztrzaskiwali gitary, obraz ten był bardzo przejmujący, bo Wysocki stał się, chcąc nie chcąc, symbolem. Śpiewał mi też Galicz, który zginął ponoć od rażenia prądem już w paryskim mieszkaniu, przy czym do jego gitary przysunięto w tym mieszkaniu prywatnym zdjętą z widełek telefoniczną słuchawkę, ażeby ktoś w innym mieszkaniu moskiewskim także mógł Galicza słuchać.

Otóż zaproszono mnie do Instytutu Wysokich Temperatur, a dostałem się tam dzięki specjalnej przepustce ministerialnej, bo w Instytucie szło o naprawdę bardzo wysokie temperatury, mianowicie bomb atomowo-wodorowych; było to miasto w mieście, srodze ochraniane, a ja miałem tam występ autorski z pytaniami uczonej na ogół publiczności, której naczelny zawód pozostał mi wtedy nie znany. A kiedy (zimno już było) po tym występie ktoś pomagał mi płaszcz włożyć, zarazem wcisnął mi konspiracyjnie jakąś karteczkę do garści i było tam napisane (po rosyjsku oczywiście), że człowiekowi temu mogę całkowicie zaufać: jako poręczyciel był podpisany Galicz. Zaraz też w oczekiwaniu na auto dowiedziałem się od owego człeka, że winienem po dziewiątej wieczorem wyjść z mego hotelu („Pekin”) na ulicę i na rogu poczekać: nic więcej. Zaintrygowany uczyniłem, jak mi przykazano, nadjechał mały zaporożec i stanął przy mnie, a przez otwarte drzwi zobaczyłem, że auto jest pełne ludzi, jakże więc miałbym wsiadać? Niczewo, powiedzieli, wylądowawszy więc na czyichś kolanach parę razy podczas jazdy ciemnymi ulicami (Moskwa, w tych dzielnicach, do których wieziony byłem, odznaczała się mrokiem egipskim nocą), odwracałem się, by przez tylną szybę, już jako polska odmiana Jamesa Bonda, wypatrywać, czy jakieś inne auto nas nie śledzi. Gdzieś stanęliśmy, przez jakieś podwórza, mroki czarne, korytarze, kręte schody dotarliśmy do drzwi, które się otworzyły i buchnęło we mnie światło, a w tym dużym pokoju wokół śnieżnie nakrytego stołu siedział kwiat nauki sowieckiej. Oczywiście humanistów, filozofów ani na lekarstwo: wyłącznie fizyka, kosmologia, cybernetyka, pamiętam, że dostałem książkę od prezesa estońskiej Akademii Nauk z jakimś pięknym autografem, przy każdym nakryciu z jednej strony sztućców leżała paczka papierosów amerykańskich, a po drugiej stała puszka z zagranicznym (oczywiście) piwem, a jakby tego znaku było mało, usłyszałem, że tu można mówić wszystko. No i rozmowa toczyła się wartko i właśnie w toku tych rozhoworów podbijano mi bębenka, to jest rozproszono moje wątpliwości, czy sensowne może być napisanie Golema mojego, albowiem windowali mnie na superracjonalistycznego herezjarchę-wizjonera i takeśmy się tam zachłystywali pełną swobodą wypowiedzi, że naprawdę czuję się dłużnikiem owej nocnej biesiady.

Jak mnie potem odwieźli do hotelu, nie pamiętam. Niektóre z przygód moskiewskich, które mogły być dozwoleny cenzuroj, opisałem, rozmawiając z Beresiem, aliści wszystkiego nie mogłem. Kiedy odstrzelonego od delegacji ZLP Rosjanie skierowali mnie do Leningradu pociągiem „Krasnaja strieła”, którego cały skład stanowiły wagony sypialne (to jest ta kolejowa trasa, która leci istotnie prosto, w jednym tylko miejscu jest łuk spowodowany tym, że car właśnie tam, kiedy kreślono tory, trzymał palec na mapie), znalazłem się w przedziale dwułóżkowym sam i niemal w ostatniej chwili przed ruszeniem pociągu wsiadł jakiś Moskal, który nie miał bagażu, w ogóle nic. Trzeba było położyć się do czystej pościeli i zastanawiałem się, czy legnie spać goły, i tu następna niespodzianka: zamiast gaci miał na sobie granatowe spodenki gimnastyczne i w nich się do snu ułożył, a prowodnica zapukała rano, gdyśmy dojeżdżali do „Wenecji Północy”, niosąc na tacy kanapki z czerwonym kawiorem i koniak gruziński. Takim sposobem rozpoczynała widać normalny dzień wyższa sowiecka elita. Naprzeciw soboru (Isaakijewskij) mieszkałem w hotelu, w komnacie jak z barwnego filmu o życiu arystokracji przedrewolucyjnej, a zacna Ariadna Gromowa, tłumaczka moja, nieżyjąca już, mieszkała (towarzysząc mi) w maleńkim pokoiku z jasnymi prostymi mebelkami na zapleczu tego salonowego reliktu hotelarstwa, ponieważ taki, wielodzielny, był wtedy Związek Socjalistycznych Republik Rad. I pamiętam kolację u kosmonauty Jegorowa, rozmowę naszą sztucznie wypchaną, i to, że wysiadłszy przed osobliwym wielkim domostwem swoim (w Moskwie), zdjął z szyby wołgi obie wycieraczki ruchem świadczącym o trwałym nawyku i lekko, nonszalancko schował je do kieszeni. Pamiętam też, jak mi się kulkopis z atramentu wypisał i jak lekkomyślnie a naiwnie ruszyłem z rana ulicami Moskwy, aby inny kulkopis kupić, i oczywiście nie dostałem nic, a gdy zdziwiony (bo głupi) opowiedziałem o tym znajomym, kilka rąk naraz wyciągnęło ku mnie z kieszeni dobyte długopisy. Kiedy z kolei przebywałem w Moskwie dłużej sam, nim wreszcie pokłóciłem się z Tarkowskim, i do Krakowa wróciłem, stałem w hotelu „Warszawa” przy prospekcie Lenina, ale już co nieco uświadomionemu poradzono mi w PRL-u wziąć ze sobą słoiczek neski. Okazało się to nader roztropne. Dostałem apartament, w którym znajdowały się za korytarzykiem dwa duże pokoje, jeden z ogromnym biurkiem i olbrzymią lodówką Donbas, drugi sypialny, a w tym „roboczym” stały (na wszelki awaryjny wypadek) dwa telewizory. W hotelu można było spożyć śniadanie, i nawet niezłe, parówki, kawę (ale nigdy mleka ani śmietanki nie było), lecz wrychle pojąłem znaczenie lodówki, bo mi Rosjanie poprzynosili ten puszkę kondensowanego mleka, tamten jabłka małe i zielone jak żaby, ów cukier, a w barku na moim piętrze goście hotelowi wystawali w ogonku przed okienkiem, z którego powoluśku wyłaniały się bułki czy co tam, podczas gdy ja, mieszając odwróconą szczoteczką do zębów kawę neskę z wodą — grzałkę też miałem — i z mlekiem, siedziałem w pokoju w piżamie, niedługo co prawda, bo ze świtem nadrywały się już telefony. A z kolei kiedy mnie fizycy zaprosili na kolację na Arbat, nowoczesność moskiewską, i siedzieliśmy w sali tak wielkiej jak hala postojowa zeppelinów, zamówiłem i jadłem kuropatwę jakoby, większą od kury (w ZSRR wszystko łącznie z krasnalami było jak wiadomo gigantyczne), a miałem umówione spotkanie z pewnym uczonym korespondentem Akademii Nauk w hotelu, więc opowiedziałem o tym gospodarzom moim. Uspokajali mnie, że na pewno zdążę na dziesiątą (wieczorem) taksówką, potem jednak, kiedy na moje molestowania biesiadę zakończono (dochodziły mnie odgłosy jakichś pertraktacji z obsługą), okazało się, że o „taxi” nie ma mowy i fizycy rzucali się daremnie pod koła aut, które nas bezlitośnie mijały, tak iż około północy dotarłem wreszcie do hotelu, z poczuciem winy względem umówionego uczonego. Tamże przeżyłem niejaki wstrząs: oto ów pan w bardzo już średnim wieku siedział na podłodze przed moimi drzwiami, na teczce, którą sobie podłożył, i musiałem udawać, iż takie oczekiwanie w takiej sytuacji jest najzwyklejszą rzeczą w świecie: nawet zanadto przepraszać go nie wypadało.

To są oczywiście drobiazgi, ale z nich, jak z roztrzaskanego na kawałki lustra, wyglądała sowiecka rzeczywistość — wyżyn przynajmniej. Słyszałem „śmiałe” pieśni w Domu Fizyków, którzy pozwalali sobie na więcej, niż było wolno. Do hotelu przyniesiono mi pierwsze „niemal gorące” od maszyn tłoczących wydanie Jednego dnia... Sołżenicyna, jako symbol pękania murów niewoli. Kiedym do Leningradu odjeżdżał, o północy niemal, odprowadzili mnie gromadką inni uczeni na dworzec, a ktoś, nie pamiętam kto, zachowany jak relikwia egzemplarz przedrewolucyjnego, starorosyjską cyrylicą wydrukowanego tomiku wierszy Majakowskiego wcisnął mi w dłoń przez okno wagonu i naturalnie nie ośmieliłbym się takiego daru nie przyjąć. Pierwsi kosmonauci... ale o tym może kiedy indziej napiszę. Jednym słowem, poznałem jakąś szczególną fasetkę tego wątpliwie oszlifowanego klejnotu, jakim był ZSRR. W Leningradzie przyjmował mnie kolacją pewien dość już wiekowy inżynier, onże autor SF, który z rodziną zajmował pokój w przedrewolucyjnym dużym mieszkaniu, podzielonym wśród niewiadomej liczby lokatorów: więc widząc pewno, że inaczej się nie da, urządził kolację na moje przyjęcie w kuchni, z której powynoszono wszystko co się dało kuchenne, pozostał zlew z lanego w jakieś ozdobne orły żelaza, a mnie honorowo usadzono plecami do zlewu i to bliziutko, bo stoły były pozestawiane, na nich zaś piętrzyły się wyszukane ryby i kawiory, łupy niechybnie uporczywie wysilonych łowów całej rodziny gospodarza. Jak umiałem, tak udawałem, że przyjęcie, na którym osoba naczelna siedzi ze zlewem za plecami, jest rzeczą najzupełniej normalną i zgodną z obyczajami europejskimi. I znów: to są naturalnie błahostki, ale z nich już można było to i owo wyczytać o bycie obywateli Związku Rad. Pamiętam też, że ostra musztarda — „gorczyca” — była jedną z nielicznych rzeczy, jakie się kupić dawało, i jak w towarzystwie znajomego wszedłem do sklepu samoobsługowego, by nabyć jej słoik. Na ulicy spytał mnie, czym dostrzegł, że mnie z wyjątkową atencją przyjęto w tym sklepie. Nie zauważyłem nic. „No, jak to — rzekł — przecież pozwolili ci pójść na salę z teczką — każdy musi teczkę złożyć przed wejściem przy kasie, żeby nic nie mógł ukraść”. Jednak różnice względem tego, co było w kraju, dostrzec musiałem. Stalinowsko-królewskie metro było mi szalenie zabawną okolicą, ponieważ stacja koło „Pekinu”, chyba Majakowskaja, prezentowała ogromną mozaikę, złożoną z kolorowych kamyczków, które ukazywały posiedzenie Biura Politycznego, a kiedy poszczególni członkowie Politbiura jęli znikać i tym samym w nicość się zapadać, ich miejsca za prezydialnym stołem mozaiki zapełniły kamyczki, które winny były doskonale dopasować się do tła, ale nie wyszło, tak że zamiast tych strąconych w niebyt i tego „co się do nich przyłączył”, widniały na ścianie wyraźnie innobarwne cienie, całkiem jak duchy zdegradowanych do cna osób. To mi się jakoś (tylko jednemu jak gdyby) bardzo śmieszne wydawało. I tak bym mógł wspomnienia tamte snuć, niechybnie dziwaczne, i teraz nie to, że myszką, ale kurzem staroci trącące. A wszystko stąd, że pod ciśnieniem cenzury o sowieckich rewersach bytu nie można było w PRL-u pisnąć nawet. Nieporównanie bardziej koszmarne, potworowe wieści o tym, co się za tymi niewinnymi w końcu zjawiskami działo, w ciągu ostatnich paru lat wyczytać mogłem z prasy posowieckiej. Z tych periodyków, które wciąż wierni mi rosyjscy czytelnicy pocztą przysyłają, albowiem nabyć jakiejkolwiek rosyjskiej publikacji teraz w Polsce niepodobna.

A szkoda. Jest to sytuacja w najwyższym stopniu nienormalna i boję się, że żadne wybory, zmiany parlamentów, niczego na lepsze w tej izolacji nie zmienią. 

Stanisław Lem, Sex Wars, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, str. 51-56