Stwarzanie sztucznych istot myślących jest więc zadaniem niezwykle ambitnym i fascynującym, obarczonym jednakowoż złą wiarą, jako że dążąc do stworzenia czegoś w rodzaju „sztucznego człowieka”, w istocie stworzyć go w całym jego uposażeniu — wcale niekoniecznie chcemy. Dylemat Frankensteina objawia się tu w całej okazałości. W stosunku do zapowiedzi wykreowania sztucznej świadomości już w najbliższym czasie Lem zachowuje daleko idący sceptycyzm, choć możliwości takiej a priori nie odrzuca. Spodziewa się jednak, że zamiast maszyn naśladujących jeden — ludzki — sposób myślenia powstanie bardzo wiele różnorodnych wariantów urządzeń — myślących na rozmaite, odległe od ludzkiego sposoby. W tej sytuacji na dzień dzisiejszy znacznie bardziej obiecujące wydaje się dążenie do rozwijania namiastek znanej nam z Wizji lokalnej „etykosfery”, czyli urządzeń elastycznie reagujących na wszelkie (także te płynące z defektów ludzkiej natury) zagrożenia dla bezpieczeństwa jednostek. Kreacja sztucznego intelektu obdarzonego indywidualną świadomością i poczuciem własnego „ja” zastąpiona zostałaby wówczas przez budowę swego rodzaju „przychylnego środowiska”, sterowanego przez inteligencję wyspecjalizowaną w funkcjach ochronnych wobec życia biologicznego, a także, być może, w filtrowaniu obecnej w komputerowych sieciach informacji, tak by odsiewać z niej to, co bezwartościowe czy występne. Inteligencja ta byłaby pozbawiona osobowości, a zatem zasadniczo nieludzka i do ludzkiej niepodobna. W ten sposób zapewne udałoby się naprawić błędy popełnione przy stwarzaniu Internetu: tzn. zamiast amplifikować mechanicznie najgorsze ludzkie instynkty, można by ich zaspokajaniu, z pomocą maszyn i programów, zapobiegać.
Osobliwe są problemy, jakie ludzkość funduje sobie, rozszerzając wciąż granice poznania i potęgując intelektualną produkcję. Jest bowiem tak, że one wszystkie streszczają się w kwestii: jak ocean informacji wlać w probówkę osobniczego umysłu? Cóż mi bowiem przyjdzie z faktu, że gdzieś tam rozwiązuje się dylematy, które mnie nurtują, skoro do tych rozwiązań nie przedostanę się nigdy, skazany na skończoność własnego rozumu i ograniczenie fizycznych możliwości? Człowieka nie satysfakcjonuje wiedza przybierająca postać Borgesowskiej „Biblioteki Babel” — chciałby takiej, która zachowa podmiotowy charakter, zmieści się w czyimś prywatnym „obrazie świata”. Jak to marzenie urzeczywistnić? Po pierwsze — konstruując taki maszynowy intelekt, który nie byłby już tylko elektronicznym magazynem informacji, ale który umiałby z tą wiedzą postępować „jak człowiek”, czyli układać z niej pewną systemową całość, zrelatywizowaną wobec swego (cóż stąd, że sztucznego?) „ja”. Po drugie — kreując nieobjętą sieć składującą i przesyłającą informację, sieć zarazem „demokratyczną”, zapewniającą w założeniu każdemu z uczestników jednakowy dostęp do wszystkich złóż wiedzy.
Korzyści z obydwu tych metod zdają się iluzoryczne: konstruowanie sztucznego rozumu jawi się jako próba spełnienia marzeń o swoistym „Bogu z maszyny”, czyli istocie, która zdjęłaby z nas ciężar zbyt przytłaczającej swym ogromem wiedzy, a jednocześnie wiedziałaby, co z nią począć, jak z tych cegiełek zbudować gmach-kosmos. Perspektywa stworzenia takiej istoty, która — jak Lemowy Golem XIV — umiałaby spojrzeć na ludzkość i jej problemy „z góry”, jeśli w ogóle możliwa, odsuwa się jednak w bliżej nieokreśloną przyszłość. Inaczej jest z siecią: ta proponuje spełnienie marzeń od razu, ale owo spełnienie ma ironiczny wydźwięk: wszechdostępność informacji staje się nie tyle błogosławieństwem, ile raczej zmorą, skoro wyklucza objęcie umysłem i rozeznanie się zarówno w wartości, jak po prostu w złożoności i bogactwie tego, co sieć oferuje.
Antyczną historię o chciwym królu Midasie, któremu wszystko w złoto się przemienia, Lem zaadaptował do nowych ludzkich namiętności, tworząc postać zbójcy Gębona, który ugina się pod górą nie selekcjonowanej informacji. Tak właśnie bywa z wielkimi marzeniami ludzkości: chcemy coraz więcej wiedzieć i efektywniej rozwiązywać intelektualne zadania, coraz sprawniej kierować zjawiskami i procesami natury, coraz wreszcie bardziej namacalnie przeżywać iluzje konstruowanych dla siebie sztucznych rajów. Początki tego miłe — koniec często żałosny, a w każdym razie zazwyczaj niezgodny z pierwotnymi oczekiwaniami. Właśnie o tym jest książka Lema. Powstawała ona inaczej niż porywająco śmiałe wizje Summy technologiae, w których na plan pierwszy wysuwała się całościowość i organiczność twórczego zamysłu, porywający plan ewolucji biologicznej, która znajdowała prędko przedłużenie w ewolucji technologicznej, wiodąc zrodzony w sobie rozum w kosmiczne dale, ku nieskończonym przygodom. Ta nowa książka jest stokroć bardziej pesymistyczna, ale zarazem empiryczna, bo nadzieje zestawia miesiąc po miesiącu i rok po roku z praktycznymi realizacjami, z oporem tworzywa, z kreowanymi przez ludzkość mitami i przyrodzoną jej skłonnością do grzechu. W Summie była jeszcze wiara w to, iż kultura ludzka wchłonie odkrycia technologii harmonijnie i z pożytkiem dla siebie — teraz przeważa u Lema obawa, że tak czy inaczej innowacje pojawią się nie w porę, przyjdą do ludzi nie przygotowanych na ich przyjęcie, powodując okaleczenie psychiki jednostek i trudne do przewidzenia zmiany w organizacji życia zbiorowego.
Myślenie wraz z Lemem i na jego warunkach nie obiecuje zatem ukojenia egzystencjalnych i poznawczych niepokojów, jest jednak myśleniem „dla dorosłych”, tzn. nie ukrywającym kłopotów, nie tuszującym antynomii i nie obiecującym żadnej świetlanej przyszłości. Zapewne tylko tak godzi się dzisiaj mówić o perspektywach technologicznych piekieł i rajów. Jedno pewne: spisując tę serię felietonów dla czytelników komputerowego czasopisma, dając sprawozdanie z aktualnych lektur, powracając do swoich prognoz z Summy technologiae, formułując nowe na życzenie tych lub innych naukowych gremiów, Lem znów — jak tylekroć przedtem — z rozsypanych kamyczków doraźnej felietonistyki ułożył bezwiednie mozaikę, w której rozpoznajemy zarysy owej pamiętnej z wcześniejszych książek Ogólnej Teorii Wszystkiego. Bo te rozważania nad cechami ludzkiej i maszynowej inteligencji, mocą obliczeniową mózgu, naturą ewolucji itd. czymże są, jak nie — znów, po raz który już — projektem wszechświata, namysłem nad jego strukturą i najbardziej generalnymi prawidłami? Byłożby więc tak, że Lemowi wszystko, nawet felietonowa ulotność, przemienia się od razu w fundamentalny namysł nad Kosmosem, Człowiekiem czy Bogiem? Ciekawe pytanie, bo wiedzie natychmiast do innego: gdzie tkwi „rozum” Molocha, kto układa jego składność? Czy tkwi ona obiektywnie w porządku tekstów, co „sam się ułożył” w filozoficzne dzieło, czy założył ją i wykonał Autor? Czy może to czytelnik, w pogoni za Tajemnicą Istnienia, tak sobie owe puzzle ustawia, by spoza felietonowych kamyczków wyjrzało nań groźne oblicze Molocha — ku przestrodze dla nas wszystkich?
Jerzy Jarzębski
- «« Poprzedni artykuł
- Następny artykuł