W mojej Summie technologicznej zwróciłem uwagę na utrudnienie startu dzieł, wywołane wzrostem ich liczebności. Do indeterminizmu decyzyjnego znawców dołącza się bowiem — przy wielkiej podaży utworów — ograniczenie trywialne, wywołane wyczerpaniem „przepustowej pojemności” krytyki. Nikt nie jest już dziś w stanie czytać wszystkiego, co ukazuje się na rynku księgarskim. Ułatwia znawcom życie zabieg klasyfikacji wstępnej, dokonywany przez wydawców. Klasyfikacja ta sprzyja powstawaniu zamkniętych gett gatunkowych, przy czym o przynależności dzieła do określonego gatunku decyduje często temat. Gdyby metodę tę zastosować do wszystkich dzieł, mielibyśmy Mickiewicza i Goethego rozparcelowanych odpowiednio na półki z napisami orientacyjnymi: „Awantury w domach jednorodzinnych”, „Sabotaż i dywersja na Litwie starożytnej”, „Uwiedzenia przy pomocy diabłów”, a Słowacki figurowałby częściowo pod osteologią protetyczną (Złota Czaszka), częściowo zaś w dziale „Epidemie, klęski, zarazy na pustyni”.
Czyni się na razie wyjątki dla autorów znakomitych, ale znakomitość jest cechą nabywaną, a nie stygmatem przyrodzonym; toteż w dużym katalogu zachodnioniemieckiej firmy pod „Science-Fiction” znalazłem nowele Gombrowicza (jako że to „fantastyka”). Tak więc zmierzamy z wolna ku uporządkowaniu tego chaosu, który sprawiał, że Goethe i Mickiewicz mieli w księgarni wszystkie swoje tytuły w jednym miejscu, najfałszywiej widać w świecie, skoro w sklepach galanteryjnych skarpetki, gacie i krawaty tego samego producenta nie leżą w szufladzie opatrzonej jego nazwiskiem, ale odpowiednio — z pończochami, bielizną itp. Autor, który będzie chciał w przyszłości napisać powieść pseudokryminalną, a filozoficzną podtekstowo, lub nowy rodzaj Zbrodni i kary, będzie się musiał dwa razy zastanowić, nim popełni taką lekkomyślność, bo dzieło zapewne zginie z oczu znawców, wylądowawszy między Agatą Christie i Chandlerem.
Jakoż wstępne włączanie dzieł w obręb gatunkowego „getta” odbiera im prawo startu w konkurencji „literatury po prostu”. Udaremnia to możliwości „ruchów pionowych” w obrębie hierarchii naturalnej utworów. Przedstawia ona rodzaj piramidy, z wierzchołkiem zapełnionym przez dzieła „wielkie”, „znakomite”, dane tradycją, z dołączającymi się do nich takimi, co przeszły już współczesne próby. Niższe piętro zajmują utwory typu rozmaitych „środowiskowców”, „małego realizmu”, „sprawozdawcze”, które poprawnie informują o pewnych rodzinno-społecznych, zawodowych czy erotycznych sytuacjach — raczej w ich uśrednionej normie aniżeli w ekstremach. Ta, zwana czasem drugorzędną, literatura odznacza się „solidnością” i niejednokrotnie — pretensjami do odmawianej jej „pierwszorzędności”. Pod nią obszar rozleglejszy zamieszkują utwory, które z uśrednień werystycznych rezygnować mogą na rzecz zaspokajania potrzeb nie tyle poznawczych, co „życzeniowych” odbiorcy; książki takie stanowią surogaty rzeczywistości jakoś pożądanej, namiastkę silniejszych przeżyć realnych, ułożoną w „bukiety” odchyleń erotycznych np., dostarczające informacji „przyjemnej” raczej niż „powiadamiającej”; tak można przynajmniej określić zestrój kryteriów selekcji stosowanych przez autorów. Ponieważ kanałem językowym nie można przekazać informacji zmysłowego typu z takim mimetyzmem, jak kanałami bezpośredniego postrzegania, kino czy telewizja skutecznie rywalizują z literaturą w zakresie zastępowania rzeczywistości pożądanej — jej sztucznymi inscenizacjami. Nareszcie warstwy denne, lochy i pieczary piramidy, zajmują sensacja, przygoda, romans, całkowicie już pozbawione roszczeń do wiarygodności, czy to uśrednionej, czy skrajnej; albowiem prawdziwi kochankowie, zbrodniarze, detektywi, wraz ze zboczeńcami, zachowują się inaczej, aniżeli przedstawiają to spetryfikowane schematy powieści kryminalnej bądź pornograficznej. Ta ostatnia jest typowym przedstawicielem „trzeciorzędności”; bywa ona jawna — jako opisy wydarzeń, które bezpretekstowo ukazują obscena seksualne — lub zamaskowana pretekstem, nie tylko ułatwiającym przejście przez sita cenzury, lecz uspokajającym nadto faryzeuszowskim chwytem sumienie czytelnika, pożądającego zarazem i nieprzyzwoitości, i ekskuzy.
Od czasu do czasu dzieło bywa windowane z owego dennego poziomu w kierunku szczytów — za sprawą rozmaitych okoliczności. Przykładem takiego „awansu” może być powieść Kosińskiego Ptak malowany. Autor ów, pod pozorem przedstawienia „prawdy przeżyć dziecka na ziemiach polskich czasu okupacji”, dał serię scen egzemplifikujących monografię psychopatologii seksualnej, z uwzględnieniem zwłaszcza sadomasochizmu. Dziecko jest zaprawiane do orgii przez młode a niewyżyte wieśniaczki polskie bądź obserwuje ich — figurowo skomplikowane — pożycie z rodziną (jako że o kazirodztwa chodzi). Ponadto, bez miary maltretowane, bite, wieszane, wciąż jest i ofiarą okrucieństw, i świadkiem ich, np. captivatio penis podczas zgwałcenia Żydówki, która wyskoczyła z „transportu do gazu”; hańbi ją inny rolnik, nie bacząc na to, że ofiara ma złamaną rękę; mamy tam, w objętości w końcu dość szczupłej, i sodomię (inny wieśniak miłuje swą kozę), i zbiorowe gwałty na grzbietach końskich (więc już prawdziwą akrobację kopulacyjną), jako też pożycie wzajemne małych dzieci, które w wolnych chwilach — po wojnie i dla zabawy — wykolejają pociągi. Książka ta jako bestseller zdobyła pozytywne opinie znanych krytyków; to, co było w niej obrzydliwością, wykładano jako „malignę” i „fantasmagorie” małego nieszczęśnika; kopulacyjny maraton polskich wieśniaków uznano za mroczne obrazy z wegetacji dzikiej społeczności „bałkańskiej”; nawet osoby będące naszymi rodakami i orientujące się w tym, że jest to paszkwil spreparowany ad usum konkretnych „zamówień”, gotowe były widzieć w Ptaku malowanym pewną wielkość, a to dla jego śmiałości i gwałtowności bez granic.
Za takie kariery ponosi częściowo odpowiedzialność literaturoznawstwo, które milczeniem zbywa niższe regiony piśmiennictwa. Wskutek tego trafia mu się to, co może spotkać świętoszka sprowadzonego z dróg cnoty, gdy wyląduje w domu publicznym i czułości okazywane mu przez prostytutkę weźmie za objaw autentycznych uczuć, bo nie wie, jakie są normalne reguły zachowania w tym fachu. Tymczasem właśnie w utworach owych dolnych sfer można znaleźć interesujące kulturoznawcę i antropologa materiały; będąc czasem wersją literatury pierwszorzędnej — zwulgaryzowaną, uprymitywnioną i chłonną względem tego, co stanowi w danym czasie jej upadki — może brukowe piśmiennictwo dostarczać kluczy otwierających zamki bardziej skomplikowanych problemów. Lecz literaturoznawcy, skazani na ciągłe i dwuznaczne oscylowanie między postawą naukową a oceniająco-estetyczną, nieraz obawiają się tego, aby ich ktoś nie posądził o zły smak i gminne zamiłowania. Że zaś znów antropologowie i socjologowie piśmiennictwem tym się nie zajmują, uważając, że to nie ich dziedzina, cały ów teren pozostaje ziemią nie zbadaną. Tymczasem jest tam dziesięć tysięcy nie tkniętych nawet problemów, poczynając od erotyczno-pornograficznych; jak wiadomo, istnieje w etyce podział na gałąź normatywną i empiryczną, która moralnych postaw nie ocenia, a tylko bada je idiograficznie: analogiczny podział winien zachodzić także w teorii literatury. Uwarunkowanie genetyczne wszystkich dzieł jest podwójne: powstają bowiem dzięki hybrydycznym stosunkom, krzyżującym sytuacje społeczne z literackimi. Wszystkim więc utworom można przypisywać rodowody dwutorowe, niejako „po piórze” i „po naturze” (społeczno-cywilizacyjnej), czyli odróżniać to, co zaczerpnął akt kreacyjny z uwarunkowań realnych życia, od tego, co stanowi w nim zdeterminowanie zbiorem selektywnych, kompozycyjnych, stylistycznych, wątkowych chwytów i ujęć, danych przeszłością światowego pisarstwa. Na problematykę takiej podwójności uwarunkowań rzuciłoby sporo światła badanie ewolucyjne gatunków, musiałoby jednak objąć także wszelkie gady i płazy, także „to, co pełza” w literaturze, i byłby stąd dla całości wiedzy tylko pożytek. Albowiem jedne gatunki wydostają się z nizin i zmierzają ku szczytom (powieść diachronicznie była gatunkiem wcale podejrzanej proweniencji i długo nie mogła się równać z poezją, dramatem, epiką, rozumianą wyłącznie jako rodzaj poetycki), a inne, jak owe rzeki, które znikając z oczu obserwatora, zapadają w podziemne koryta, z pozycji szanowności schodzą na bruk; co w znacznej mierze dotyczy np. science fiction (która wyszła z utopii, z powiastki filozoficznej i zarazem z socjologii i filozofii technologicznego rozwoju, a stała się gatunkiem tak przygodowo-sensacyjnym, że ci sami autorzy produkują dziś na przemian „kryminały” i „fantastykę”).
Kiedy, zgodnie z opinią znawców, gatunek schodzi do piekieł trzeciorzędności, wszystko, co dzieje się w jego trzonie rozwojowym, umyka uwagi teoretyka, i potem dzieło, jawnie zapłodnione przez to, co zawiera zdegenerowana gałąź, może być traktowane jako rewelacja. Jakoż to, co tak zdumiało znawców w Ptaku malowanym, można odnaleźć w wielu pornograficznych piśmidłach, i nawet schemat narracyjny wykazuje tu formalne zbieżności, ponieważ jest pretekstowy i tak nastawiony, aby maksimum informacji sprośnej połączone było w całość narracyjną za pomocą minimum informacji spajającej. Trzeba powiedzieć wyraźnie, że pasożytowanie seksualne na epoce ludobójstwa jest jedną z większych obrzydliwości, jakie można sobie wyobrazić. Ponieważ nastawionemu seksualnie sadyście realizm ludobójczych praktyk niemieckich nie bardzo odpowiada, skoro idzie o rodzaj uprzemysłowionej rzeźni, a nie o panopticum orgiastyczne, autentyzmowi przychodzi w sukurs pseudologia pornographica. Uniewinnienie aż świątobliwe zyskuje ona w wygodnym dla sumienia przekonaniu, że o wszystkich okropnościach, co zaszły, trzeba się dowiadywać przez pamięć zamęczonych.
Akt odcięcia arbitralnego „literatury prawdziwej” od wszelkich mezaliansowych związków, jakie mogłyby ją łączyć z sadomasochistycznym „podziemiem”, utrudnia zadanie teoretyka, jeśli nie stawia go już wyjściowo na pozycji metodologicznie fałszywej.
Powiedziane nie jest apologią purytanizmu w literaturze. Odwieczne spory o rzekomą pornograficzność różnych dzieł są nierozstrzygalne, ponieważ pewne ich sceny odpornograficzniać może tylko integracja całościowa, a gdy do niej nie dochodzi, pozostają mozaikowo rozsypane fragmenty, które syceniu określonych apetytów tak mogą służyć, jak najznamienitsze akty malarskie czy rzeźby. Ale tylko temu, kto ich nie czytał, przywodzi książka Kosińskiego na myśl dzieła markiza de Sade. Dzieła te są — po swojemu! — świetne jako wyraz zbo- czenia tak skrajnego i bezwzględnego, że wyzbytego wszelkich osłon, i przekształcającego spalające nienasycenie w swoistą filozofię buntu i nihilizmu; oszołamiają one odwagą jawności zła, które nie szuka dla siebie żadnych faryzeuszowskich masek ani wytłumaczeń; można ich nienawidzić za zbrodniczość wyobraźni, która tylko w męce innych znajdowała ukojenie, ale nigdy — za kłamliwość, udanie czy fałsz, bo ich tam nie ma. Zresztą te paroksyzmy obracają się na koniec w komiczność, ponieważ wynika ona z zaciekłego poszukiwania coraz niesamowitszych spiętrzeń okropności, które minimum refleksji czyni śmiesznymi — właśnie w elefantiazie wyuzdania, przekraczającego granice wszelkich, więc i fizycznych, możliwości. Nadto zbrodnia nie jest tam celem, lecz czymś takim jak woda, którą usiłuje się ugasić potępieńczy ogień. Jest też u de Sade’a połączenie rozpaczy i dumy jako ambiwalentnego wartościowania własnej, tak odstrychniętej od normy „inności”, a więc niezwykłości ludzkiej.
Można przyznać, że pewne czysto zewnętrzne, powierzchowne podobieństwo spokrewnia tego, kto — niezdolny znaleźć ukojenia — coraz większym wysiłkiem upotwornia, komplikuje, wynalazczo doprawia swoje wizje orgiastyczne — z tym, kto za słownikiem psychopatologicznym natarczywie wypowiada coraz to nowe „brzydkie wyrazy” i piłuje tę skatologię, ile mu sił starczy. Lecz pokrewieństwo to jest wynikiem kalkulacji, która do końca autentyczności podrobić nie może. Nie biorę się — z kolei, niejako ŕ rebours względem tego, co przedtem powiedziałem — do pisania apologii dzieł „boskiego markiza”, lecz tylko wskazuję na to, że w zestawieniu z krwawą galerią jego scen, buchających nie malowanym żarem męczarni i tęsknoty do nich, książeczka Kosińskiego staje się niewymownie płaska, ponieważ jej sadyzm jest na obstalunek, jej zbrodniczość jest wypchana, a rozpusta — to wyrachowanie bystrej prostytutki, która wie, za co goście najlepiej płacą.
Czy znaczy to, że jestem niekonsekwentny, skoro raz utwierdzam, jako instancję bezapelacyjnie wyrokującą o tekstach, w fatalistyczny niejako sposób — opinie zbiorowe, czytelników pospołu ze znawcami, a raz — jak powyżej — usiłuję się im przeciwstawić?
Statystyczna przyroda procesów odbioru nie jest ich determinizmem; podobnie i wiara w słuszność materializmu historycznego nie oznacza, że z założonymi rękami można czekać, aż historia za nas zrobi wszystko, co się należy dla uszczęśliwienia świata. Kariera Ptaka malowanego, który posłużył za przykład udatnego falsyfikatu, wyjawia, że niewiedza — czyli nazbyt wąskie wyspecjalizowanie znawców — może zastawiać na nich aż trywialnie prymitywne, a jednak skuteczne pułapki. Wiedza obszerna pozaliteracko nie zastępuje artystycznego smaku, ale może go wspierać, u tych zwłaszcza, którym go — choć są specjalistami — nie dostaje.
Stanisław Lem, Filozofia przypadku, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002, str. 188-194