Ojciec Cynkan, Doctor Magneticus, siedział w swej celi i poskrzypując, gdyż umyślnie się nie maścił gwoli umartwienia, studiował komentarz Chlorfantego Omnickiego, mając na uwadze słynny ustęp szósty „O stworzeniu robotów”. Doszedł właśnie końca wersetu o zaprogramowaniu Wszechrzeczy i wodził w skupieniu wzrokiem po kartach, pokrytych barwnymi iluminacjami, wyjawiającymi, jak Pan, szczególnie upodobawszy sobie wśród metali żelazo, tchnął w nie ducha, gdy do celi wszedł cicho Ojciec Chlorjan i stanął skromnie u okna, nie chciał bowiem przeszkadzać znakomitemu teologowi w medytacjach.
— A cóż tam, mój Chlorjanku? Co powiesz? — zapytał po krótkiej chwili O.Cynkan, podnosząc nie zmętniałe kryształy ócz znad woluminu.
— Panie i Ojcze — rzekł ów — przyniosłem ci świeżo wyklętą przez Święte Officium, zrodzoną z szatańskiego podszeptu książkę tego okropnego Marmagedończyka Lapidora, zwanego Halogenicznym, z opisami jego wszetecznych eksperymentów, jakimi usiłował obalić wiarę prawdziwą.
I położył przed O.Cynkanem cienką książeczkę, opieczętowaną już przez Święte Officium we właściwy sposób.
Starzec przetarł czoło i nieco rdzy osypało się z niego na kartki broszury, którą ujął żywo ze słowami:
— Nie okropnego, nie okropnego, mój Chlorku, lecz nieszczęsnego na skutek zabłądzeń swoich!
Mówiąc to, kartkował książeczkę, a widząc nazwy poszczególnych rozdziałów, jako to „O Miękliwcach, Mięknisiach i Miętaszkach Bladych”, „O myślącym nabiale”, „O genezie Rozumu z Maszyny Nierozumnej”, uśmiechnął się nieznacznie, a wcale dobrotliwie, aż rzekł od niechcenia:
— Ty, Chlorek, wraz z całym Świętym Officium, które nad podziw szanuję, całkiem niewłaściwie bierzecie się pospołu do rzeczy. Co tu właściwie jest? Ot, dyrdymałki z gwoździa wyssane, duby smalone, fałszywe legendy, odegrzane po raz już nie wiem który — mające wszystkie za osnowę owych miękali czy miękusów, czy też mokrzyków bladych, jak mówią inne apokryfy, bądź Galaretan, którzy jakoby stworzyli nas ongiś z drutu i śrubek...
— Zamiast Najwyższego!!! — syknął, zadrżawszy lekko, O.Chlorjan.
— Wyklinaniem na prawo i lewo niewiele można zdziałać — ciągnął dobrotliwie O.Cynkan swoje. — Na dobrą sprawę, czyż nie jest rozsądniejsze stanowisko Ojca Eteryka od Fazotronów, który trzy dekady temu powiedział, że to nie jest problem teologiczny, tylko przyrodoznawczy?
— Ależ Ojcze Cynkanie — omal nie zatchnął się O.Chlorjan — doktryny tej ex cathedra głosić nie wolno, a nie potępiliśmy jej tylko dla świętobliwości autora, który...
— Uspokój się, miły Chlorku — rzekł O.Cynkan. — I bardzo dobrze, że się jej nie wyklęło, bo brzmi nie najgorzej. Powiedział Eteryk, że nawet przyjąwszy, iż naprawdę istnieli kiedyś jakowiś miękkowcy, którzy mieli sporządzić nas w swoich pracowniach, a potem się sami zgładzili, wcale nie zaprzecza nadprzyrodzonej genezie wszelkiego ducha. Toż z woli Pana, który jest wszechmocny, owi prości bladaczkowie mogli się stać narzędziem kreacji właściwej, więc powierzył ich rękom budowę stalowego ludu, który po Test Ostateczny będzie doń za to wznosił dziękczynne pienia. Uważam, że owszem, odmienne stanowisko, kategorycznie zaprzeczające takiej ewentualności, zakrawa na okropną herezję, albowiem odmawia Mu wbrew Pismu wszechmocy. Cóż ty na to?
— Wszelako, Ojcze Cynkanie, doktor świętej teologii Cyboraks wykazał, że cała „Studzienistyka” bladologa Turmalina, na której opierał się pater Eteryk, zawiera, prócz tez urągających rozumowi, bluźnierstwa przeciw wierze. Przecież w tej księdze powiedziane jest, że studzieńcy nie wykonywali potomstwa na podstawie typowych projektów, przy udziale inżynierów płodowlanych, jedynym przyrodzonym sposobem, montażu z prefabrykatów, lecz bez żadnego wykształcenia i dokumentacji, pokątnie i wręcz całkiem bezmyślnie. Jakże jednak byłby możliwy nie zaprojektowany potomek? Nielegalny, podług planu nie zatwierdzonego, dajmy na to, przez właściwą instancję w wydziale przemysłu demograficznego — to jeszcze rozumiem — lecz bez wszelkiej dokumentacji?!!
— Dziwne to, przyznaję, ale gdzież w tym bluźnierstwo?
— Wybacz, wielebny Ojcze, ale dziwię się z kolei temu, że go nie dostrzegasz... Wszak jeśli stante pede, ex abrupto, expromptu to umieli, co u nas wymaga ukończenia studiów wyższych, komisyjnego opracowania i ekspertyzy obliczeniowej, to każdy z nich musiał mieć w małym palcu kompetencję płodowlaną, równą wiedzy naszych cybernetyków, doktorów, a bodajże nawet habilitowanych docentów informatyki! Możliweż to?? Jakże, byle chłystek potrafił sobie sporządzić bez namysłu latorośl? Skąd mógł wiedzieć, jak to się robi?! Alternatywą dyplomu jest wszak sporządzanie potomstwa bez wszelkiej wiedzy, od jednego zamachu i paru szturchnięć, ledwie mi te słowa przez usta przechodzą, boż tak przypisuje się im potencję creationis ex nihilo, tworzenia z niczego, a tym samym moc czynienia cudów, tylko Panu właściwą.
— Powiadasz, że albo byli z nich geniusze poczęcia, albo cudotwórcy? — rzekł Ojciec Cynkan. — Ale bladolog Dyalizy pisał, że choć nie w uczonej radzie i gromadzie, to jednak i nie w pojedynkę wykonywali swe latorośle, lecz parami. W tym dopatruję się ich fachowej specjalizacji! Świadczą o niej zachowane terminy, odczytane z popalonych bibliotecznych kart: „Piękniś”, „Pięknisia” (pewno miało być „Miękniś” i „Mięknisia”), więc semper duo faciebant collegium multiplicationis, uważasz? Szukali osobności, ażeby się nawzajem pokonsultować, omówić rysunki techniczne, wykonać niezbędne obliczenia. Naradzać to się pewno naradzali, boż bez naradzania i narodziny niemożliwe, jak wskazuje sam źródłosłów, a jakże, tu zgoda, mój Chlorku. Juścić projektowali, nim wzięli się do montażu mikroelementów, inaczej nie mogło być. Sporządzenie istoty rozumnej, twardej czy miękkiej, to nie w kij dmuchał.
— Już powiem, czego bym wolał nie dożyć — drżącym głosem oświadczył Ojciec Chlorjan. — Myśl twoja, wielebny Ojcze, wkroczyła na niebezpieczną drogę! Jeszcze trochę, a powiesz mi, że można płodzić potomstwo nie przy rysownicy, po wypróbowaniu prototypów w laboratorium, z najwyższą koncentracją ducha na jawie, lecz w łóżku, bez żadnych modeli i studiów, na ślepo, po omacku i zgoła niechcący... Błagam cię i ostrzegam, to nie tylko czcze nonsensa, lecz poduszczenie Szatana! Opamiętaj się, Ojcze...
— Myślisz, że robi sobie tyle subiekcji? — odparł uparty starzec. — Mniejsza o arkana dziecioróbstwa. Pójdź bliżej, to zaraz zdradzę ci sekret, który cię może uspokoi... Dowiedziałem się wczoraj, że trzej chemikanci z Instytutu Koloidowego zbudowali z żelatyny, wody i czegoś tam jeszcze, zdaje się, z sera, budyń, który nazwali Mózgiem Galaretycznym, albowiem nie tylko wykonuje ten budyń działania wyższej algebry, lecz nauczył się grać w szachy i dał mata dyrektorowi Instytutu. Jak widzisz, upierać się przy tym, że żadna myśl w kisielu nie postoi, to rzecz daremna, a wszak to jest właśnie niezłomne stanowisko Świętego Officium!
Stanisław Lem, Zagadka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003, str. 385-387