Powiedziałem już, jak wcześnie nauczyłem się czytać i pisać. Preparowałem piękne, ozdobne laurki dla ojca i matki, ozdobione mnóstwem kwiatuszków rysowanych, a i pierwsze lektury były typowe, zwyczajne — wierszy, takich jak o komarze, bajek; kiedy już po wojnie wpadł mi w rękę jakiś zbiór wierszyków dla dzieci, w których rozpoznałem lekturę sprzed trzydziestu kilku lat, zdumiewało mnie, czego też w nich nie odkrywałem jako sześcioletni chłopiec. Jakieś dramaty nieprawdopodobne i niewyrażalne, emocje, już teraz wcale we mnie z sobą nie sąsiadujące, zadziwienia i strachy, ale też i śmieszności, czaiły się dla mnie wtedy w zbiegu najniewinniejszych słów.
Dlaczego historia plamy na podłodze, której miotła nie mogła dać rady, pełna była ponurości, grozy nawet? Dlaczego wyliczanie kolejnych wron bez ogona stanowiło inkantację jakoś aż magiczną, niby ryzykowne wzywanie skrytych jakichś sił, kuszenie niewiadomego licha? Tym dziwniejsze to, że się z takich emocji, strachów, przeczuć dramatycznych nikomu nie spowiadałem, nikomu o nich nie mówiłem. Nie umiałbym chyba owych stanów wyrazić, nazwać, zapewne; ale także — jeślibym może zdolny był o tym wtedy pomyśleć w ogóle — uważałem chyba, że reakcja taka jak moja jest jedyną możliwą i całkiem zwyczajną. W każdym razie byłem wtedy podatniejszym niż dziś instrumentem, nie trzeba było wielu bodźców, uderzeń, aby wydobyć ze mnie, czy raczej, aby w głowie mojej wznieść całe gmachy uczuć i przeżyć; doprawdy, autorzy książeczek dla dzieci sami nie wiedzą, co czynią, jak zapalnym, prawda, że psychicznie tylko, materiałem żonglują bezustannie. Im się zdaje, że opowiadają pouczającą historyjkę, a tymczasem w odbiorze zamienia się ona w zagadkę albo w powikłany dramat; chcąc rozśmieszyć, nauczają misteryjnych tajemnic, rymują po częstochowsku, a rodzi się z tego w jakiejś głowie siedmioletniej wzniosła katharsis. Najniezwyklejsze były te początki, te najpierwsze lektury. Potem zwyczajnie i po cichu utonąłem sobie w książkach.
Byłem, rzecz jasna, Mowglim, Winnetou i kapitanem Nemo, zapadły mi w pamięć okruszyny tekstów najbardziej nieoczekiwane; kupując po wojnie książkę Umińskiego Podróż bez pieniędzy, starannie ją przekartkowałem, aby odkryć jedno z piękniejszych jej zdań — „Kula, przeleciawszy z charakterystycznym grzmotem przestrzeń” — chodziło o polowanie na krokodyla czy na nosorożca, ale niestety było to wydanie zrewidowane i owa wspaniała kula z jej grzmotem znikła z niego, ku memu wielkiemu rozczarowaniu. A Dolina bez wyjścia? Okropne działy się ze mną rzeczy, kiedy ją czytałem. Cóż dopiero mówić o Duchu puszczy; takie lektury nie pozwalały na nonszalancką swobodę, na wylegiwanie się pod oknem, z nogą krzesła zręcznie podrzucaną stopami, ani na klęczenie u stołu, z łokciami na blacie — musiałem być bardzo blisko osób zupełnie pewnych i dorosłych, a i tak bywało straszno. Dickensa czytać nie chciałem, był jak deszczowa beznadziejna jesień, zaś w Dumasie po prostu zginąłem, zgubiłem się — zaczęło się niewinnie, od Trzech muszkieterów, a po jakimś czasie wyglądało na to, że dla przeczytania wszystkich jego książek życia nie starczy.
Potem, w gimnazjum, czytałem już wszystko, co tylko wpadło w rękę, Fredrę z Mayem, Sienkiewicza z Verne’em i Wellsem, Słowackiego z Pitigrillim; był to prawdziwy groch z kapustą.
Czytając, zwykle coś jadłem, bo już chyba dałem do zrozumienia, że byłem żarłokiem, ale kochliwym — godzi się wspomnieć tutaj o pierwszych kobietach. Dziwnym to szło zygzakiem. Na początku była Mila, nasza praczka, miałem może pięć lat i, jak zwykle wtedy, żenić się zaraz chciałem. Cierpiała, biedaczka, na okropne żylaki. Pralek elektrycznych nie było, pranie zamieniało dom w rodzaj parnego piekła, przynajmniej kuchnię z przyległościami, na środek wyjeżdżała ogromna balia, bulgotało wulkanicznie w baniakach, potem pojawiała się maglownica drewniana, z wypełniającym pół domu rumorem; tkwiłem w tym wszystkim, rozgardiasz wcale mi nie przeszkadzał.
Później kochałem się w nauczycielce ze szkoły powszechnej, nie pamiętam, jak wyglądała; zbiła raz mego sąsiada z ławki — w szkole powszechnej na ogół można było dostać tylko „pacę” linią, w otwartą i wyciągniętą dłoń, ale ten chłopak był twardy, zimny, okropnie krnąbrny i arogancki, ukochana moja wytrzepała mu ze spodenek chmary kurzu. Nawet nie pisnął ani łzy nie uronił, niesłychanie mi tym imponując.
Powoli specjalnością moją stawała się miłość nieszczęśliwa. Zakochałem się do szaleństwa w dziewczynce starszej ode mnie o jakieś cztery lata, a więc pannie prawie dorastającej, gdy ja miałem koło dziesięciu lat. Dziewczę to obserwowałem z dala, w Ogrodzie Jezuickim, w sposób kontemplacyjny, mało się ruszając. Byłem już porządnie tłusty, postacią zaczynałem przypominać gruszkę, chociaż dokładniej formę jej, najszerszą poniżej środka, imitowałem później w gimnazjum. Twarz miałem pucołowatą, oczy zwykle dość wytrzeszczone, bo z natury byłem ciekawy, a i gębę często rozdziawiałem, zdaje się, sądziłem, że dodaje mi to uroku. Nie miałem tedy zbyt wielu szans, zresztą nie wyobrażałem sobie żadnych ziszczeń, nie wiedziałem bowiem, co można robić z dziewczynkami innego, aniżeli biegać za nimi wieczorem, w ogrodzie, od krzaka do krzaka, i straszyć je latarką. Miłość moja do dziewczynki z Ogrodu Jezuickiego nie miała więc żadnej akcji, nie nosiła piętna rozwoju, a jednak była niezwykle intensywna. Zdaje się, żem wyznał ją rodzicom, inaczej nie udawałoby mi się przebywać dostatecznie często w tym doskonałym punkcie, z którego mogłem ją obserwować. Chyba nic o mnie nie wiedziała, nie zamieniłem z nią jednego słowa, a jednak linia jej profilu, podbródka, warg wypaliła mi się w pamięci tak dokładnie, że pozostał tego ślad do dzisiaj.
Ciekawe, że gwałtowność takich platonicznych zakochań wcale nie przeszkadzała w miłostkach (jeżeli to były miłostki) bardziej, jak by powiedzieć — gminnych? Bodajże ośmioletniego, ojciec, wchodząc do kuchni, zastał mnie raz przy trywialnym zajęciu szczypania służącej w zadek. Zmieszany, powiedział coś w rodzaju „ach, tak” lub „ach, przepraszam” i zaraz wyszedł. Ciekawe też, że mogę przypomnieć sobie nieco z ówczesnych moich czynów, a nawet emocji, natomiast żadnych myśli; bardzo możliwe, że w ogóle nie wybiegałem nimi poza krąg danych bezpośrednio, zmysłowych doświadczeń. Na ulicy Słowackiego znajdowało się naprzeciw Poczty Głównej biuro Cunard Line, towarzystwa okrętowego, a w każdym z jego okien stał wielki model oceanicznego parowca. Chodziły za mną, śniły mi się te wspaniałe statki, miały wszystko, jak się należy, nawet mosiężne śruby u sterów, olinowania, maszty, niezliczone okna w szeregach, pokłady, mostki, miniaturowe szalupy, schodki i koła ratunkowe. Marzyłem o nich beznadziejnie i żarliwie, prawdopodobnie w sposób równie idealny marzył Kuba Rozpruwacz o dziewczynkach, które nie powpadały mu w ręce. Jego rojenia były pewno tak samo niewinne jak moje, u szyb Cunard Line, dopiero urzeczywistnienie stawało się drogą wiodącą do zbrodni. Może więc i dobrze się stało, że żadnego z owych dwumetrowych cudów nie udało mi się nigdy przybliżyć na odległość ręki — albowiem prędzej czy później sięgnąłbym po młotek.
Dziecko, którym byłem, interesuje mnie i zarazem niepokoi. Zapewne, nie mordowałem nikogo, oprócz lalek i gramofonów, niemniej należy wziąć pod uwagę, że byłem słaby fizycznie i obawiałem się represji ze strony dorosłych. Ojciec nie bił mnie nigdy, matka czasem kuksała, to wszystko, ale było wszak wiele innych, mniej bezpośrednich środków i sposobów, od reprymendy słownej po obostrzenia leguminowe. Gdyby czteroletnie dzieci dorównywały wszakże siłą rodzicom, świat nasz wyglądałby inaczej. Tworzą doprawdy gatunek wcale odmienny, na pewno nie są mniej skomplikowane od ludzi dojrzałych — a tylko ta komplikacja tkwi u nich w innym miejscu. Czy bowiem nie z rozpaczą w sercu rozwalałem zabawki? Czy nie żałowałem potem (niezależnie od nakładanych kar) ich utraty? Dlaczego, taki strachliwy, smakowałem w sytuacjach ryzykownych — naprawdę? Coś ciągnęło wszak, aby wychylać się z okna możliwie daleko, a dobrze wiedziałem, choćby dzięki historii „człowieka-muchy”, czym grozi upadek z drugiego piętra. Pamiętam też, jak przeraziłem wuja, kiedy zimą na wakacjach w Tatarowie wlazłem naraz pod lokomotywę pociągu, który miał właśnie ruszyć, żeby czym prędzej odłamać zwisający spod cylindrów sopel lodu. Bałem się bardzo, że pociąg ruszy i obetnie mi nogi, ale widocznie ów sopel był mi nadzwyczaj potrzebny. Czyżby to miała być tak zwana przez psychologów czynność przymusowa, rodzaj natręctwa? Są to zjawiska znane, przechodziłem przez okresy liczenia okien, drzwi, przez fazy skomplikowanych rytuałów, musiałem chodzić tak, aby stąpać tylko po płytach chodnika, nie zbliżając się stopą do ich złączeń, a już z oddychaniem miałem niesamowite kłopoty. Próbowałem nie oddychać, jak długo się dało, albo znów robić to jakoś specjalnie, były tam jakieś wdechy i wydechy, szczególnie przed zaśnięciem, jakieś osobliwe formowanie jaśka i poduszki pod głową, budowanie kojca z kołdry i tak dalej.
Zdarzały mi się także, czasem w chorobie, a czasem i kiedy byłem całkiem zdrów, osobliwe sensacje, zwane — jak się o tym dowiedziałem trzydzieści lat później — zaburzeniami schematu ciała. Leżałem sobie w łóżeczku, z rękami na piersiach, i naraz dłonie zaczynały rosnąć, natomiast ja sam spoczywałem pod ich ogromem nieprawdopodobnym coraz to mniejszy — powtarzało się to, zawsze w sposób dość podobny, i na pewno na jawie. Pięści urastały mi do rozmiarów iście górskich, palce przemieniały się w jakieś zamknięte, ogromne łuki, wszystko w nich ulegało zmonstrualnieniu, elefantiazie, lękałem się tego trochę, ale znów nie zanadto, było to bardzo dziwne — i nikomu o tym nie mówiłem.
Stanisław Lem, Wysoki Zamek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000, str. 44-48