Widowisko w sześciu częściach
OSOBY:
PROFESOR TARANTOGA, siwobrody i siwowłosy, pod koniec mniej siwy i bez brody
MAGISTER JANUSZ CHYBEK, młodzieniec w okularach
ISTOTA Z ORIONA, dość typowa baba wiejska
TRZEJ KALENUSJANIE, łysi jak kolano
INŻYNIER Z PLANETY KALENUSJI
DOKTOR Z PLANETY KALENUSJI
ROBOT Z KWADRATOWĄ GŁOWĄ
UROCZA BLONDYNKA Z GRELIRANDRII
DYREKTOR NAUKOWY Z GRELIRANDRII
UCZONY I
UCZONY II
OBLICZE Z MGŁAWICY NGC
Kobiety przetelegrafowywane, dokonujące strip-teasu itp.
I
Wnętrze mieszkania Profesora Tarantogi. Raczej zwykłe, co się tyczy mebli. Stolik, na nim Peregrynator - aparat wielkości malej walizeczki, z zegarami, jakimiś cewkami, z możliwie dużym wyłącznikiem, obok atlasy gwiazdowe nieba oraz gwiazdowy globus. Przy aparacie "celownik", coś w rodzaju lejka, wycelowanego w pustą przestrzeń pokoju między szafą i drzwiami. Ta przestrzeń jest odgrodzona sznurkiem. Cały bok szafy, stanowiący granicę tej przestrzeni, jest wyłamany, deski w drzazgach, wgniecione do środka. Obok, na podłodze, wielki kamień z Księżyca, możliwie osobliwego kształtu. Przy stoliku z aparatem trzy krzesła - dwa zwykłe, a trzecie jest "skrzyżowaniem" dwu zwyczajnych krzeseł, tj. ma ze cztery nogi i dwa oparcia, stanowicie wynik "wniknięcia w siebie" dwóch krzeseł podczas poprzedniego eksperymentu. Profesor Tarantoga wkłada wtyczki do kontaktów, poprawia coś, siada za stolikiem, poprawia się w siedzeniu, jakby to było na przykład siedzenie pojazdu, który zaraz ma ruszyć. Zaczyna ustawiać celownik, gdy rozlega się dzwonek.
Profesor wychodzi i wraca z młodym człowiekiem w palcie, z teczką, typowym Polakiem pracującym w biurowcu; młody człowiek nosi rogowe okulary.
CHYBEK: Pan profesor Tarantoga?
PROFESOR: Tak. Pan z gazety może? Żadnych wywiadów nie udzielam.
CHYBEK: Ależ nie, nie z gazety... Dostałem list od pana profesora.
PROFESOR: List? Zaraz... Jaki list?
CHYBEK: Ależ, panie profesorze... w sprawie tego ogłoszenia, które pan profesor umieścił w "Dzienniku"... Napisałem... i właśnie dostałem list od pana profesora, żeby dzisiaj przyjść...
PROFESOR: Aa! To pan jest Chybek! Magister Chybek. Naturalnie. Bardzo przepraszam, nie poznałem. Na fotografii wyglądał pan inaczej.
CHYBEK: Bo to stara fotografia, wtedy nie nosiłem jeszcze okularów. Stawia na krześle teczkę, teczka spada, podnosi ją. Najmocniej przepraszam. To dla mnie niesłychanie doniosły moment. Przez całe życie marzyłem o podróżach do gwiazd... nawet kiedy nikt nie słyszał jeszcze o sputnikach...
PROFESOR: To chwalebne, chwalebne. Wie pan - dostałem sporo zgłoszeń, a wybrałem pana dla wielu powodów... Pan zna stenografię, prawda?
CHYBEK: Owszem, znam. Pracuję jako kosztowiec, mam ukończoną ekonomię i towaroznawstwo, ale astronautyką interesowałem się od dziecka, czytałem wszystko, co tylko mogłem dostać, i prawie wszystko rozumiałem. Pan profesor naprawdę będzie budował rakietę?
PROFESOR: Rakietę? Pomówimy jeszcze o tym. Wie pan... więc mój wybór zatrzymał się na panu, ponieważ miałem wrażenie, że pana skądś znam. Czy pan może słuchał moich wykładów?
CHYBEK: Niestety, nie. Jakoś, nie doszło do tego. Alebym słuchał, na pewno bym słuchał... A co do fotografii, to pan profesor poznał mnie pewno, bo ja tu już byłem u pana profesora. Pan profesor nie nosił jeszcze brody, a ja studiowałem... To było w pięćdziesiątym pierwszym roku. Dwudziestego siódmego kwietnia.
PROFESOR: W pięćdziesiątym pierwszym roku? Pan był u mnie wtedy? Nie przypominam sobie. W jakiej sprawie, można wiedzieć?
CHYBEK: Pan profesor nie pamięta? Byłem wtedy tylko parę minut w osobliwych okolicznościach. Bo, prawdę mówiąc, to właściwie ja do dzisiaj nie wiem, po co przyszedłem wtedy do pana profesora...
PROFESOR: Aaa! Teraz już wiem! Naturalnie, to było zabawne! Pan nie wiedział, po co przyszedł, i ja też nie wiedziałem. Hę hę!
CHYBEK: Ale jeżeli przez to pan profesor mnie właśnie wybrał, to się nic nie zmarnowało. Sam nie wiem, jak powiedzieć, ale jestem panu profesorowi taki wdzięczny... Czy będzie trzeba, żebym wziął urlop? Mogę ewentualnie postarać się o chorobowy...
PROFESOR: Urlop? Na co urlop?
CHYBEK: No, jakże? Przecież w ogłoszeniu było, że pan profesor szuka towarzysza astronautycznego?
PROFESOR: Istotnie, napisałem tak. Ale... urlop nie będzie potrzebny.
CHYBEK: To na razie rakiety jeszcze się nie buduje? Tak, zapewne, finansowe limity... Ja się orientuję...
PROFESOR: Żadnej rakiety nie będzie. Młody człowieku, proszę uważnie słuchać: odkryłem nowy sposób podróżowania w Kosmosie!
CHYBEK: Nowy? A rakieta?
PROFESOR: Bez rakiety. Moją metodą można przenosić się z miejsca na miejsce bez jakichkolwiek pojazdów, okrętów, samolotów czy statków gwiazdowych...
CHYBEK: Zupełnie bez?
PROFESOR: Najzupełniej. Za pomocą mego aparatu można podróżować do gwiazd, nie ruszając się z tego pokoju. Tam, wskazuje przestrzeń miedzy sznurkami, następuje kontakt.
CHYBEK: Między tymi sznurkami?
PROFESOR: Umyślnie odgrodziłem tę cześć pokoju. Peregrynator - tak nazwałem swój aparat - jest tam wycelowany, widzi pan? Naturalnie pierwsze próby przeprowadziłem na małą skalę. Dzięki temu mogłem, na przykład, nie schylając się, dotknąć własnej pięty albo wyjąć coś z szuflady w drugim pokoju, nie wstając z tego krzesła. No, a pierwszej poważniejszej próby dokonałem wczoraj. Tu był Księżyc, wie pan...
CHYBEK: Księżyc? Tu?
PROFESOR: Niecały, rozumie się. Dokonałem kontaktu, to znaczy styku z kraterem Erathostenesa. Może pan wie, to taki wielki wygasły wulkan księżycowy, widać go nawet przez zwykłą lornetkę...
CHYBEK: Wiem, wiem! I co, udało się?
PROFESOR: Miałem go tu. Północny szczyt wulkanicznego stożka. Sięgał mniej więcej odtąd... dotąd... Pokazuje.
CHYBEK stojąc przy szafie: A co się tu stało?
PROFESOR: W momencie wyłączania zawadził o szafę. Otarł się bokiem, przy tym odkruszył się kawałek. O, ten.
CHYBEK podnosząc kamień: Nadzwyczajne. To jest kamień z Księżyca?
PROFESOR: Tak. To dlatego, że celownik nie był jeszcze wyskalowany. Na szczęście obyło się bez poważniejszych następstw, tylko od wstrząsu trochę tynku odpadło u sąsiadów, piętro niżej.
CHYBEK: Fenomenalne! Ale nie rozumiem...
PROFESOR: Księżyc i Ziemia znajdują się w przestrzeni. W trójwymiarowej przestrzeni. Przestrzeń tę zginam. Mój aparat składa ją we dwoje, w czwartym wymiarze, aż nastąpi styk punktu wyjściowego z punktem docelowym...
CHYBEK: Genialne! Dlaczego nikt na to dotychczas nie wpadł?
PROFESOR: Pojęcia nie mam. No, ale czas na nas. Dzisiejsza próba będzie już prawdziwym zwiadem kosmicznym. Mam zamiar skontaktować się z czterema planetami naszej Drogi Mlecznej. Jak się pan może domyślić, wybrałem planety pod wieloma względami podobne do Ziemi...
CHYBEK: Panie profesorze, to świetnie! Dzięki zdobyczom wiedzy, jakich dostarczą nam tamtejsze cywilizacje, ludzkość wzniesie się na wyżyny rozkwitu!
PROFESOR: Tak pan sądzi? Oby, oby! Młody człowieku, zechce pan usiąść z tej strony. Zaraz ruszamy. Muszę jeszcze wyjaśnić kilka rzeczy. Będzie pan notował wszystkie wydarzenia, a w szczególności rozmowy z istotami z innych planet. Tu ma pan papier i ołówek...
CHYBEK: Ale nie będę przecież nic rozumiał?
PROFESOR: Będzie pan. Ten aparat, pokazuje aparat pod stołem, to nasz tłumacz. Specjalny elektronowy mózg. Chwyta drgania powietrza wywołane mową i tłumaczy na język dla nas zrozumiały. Odniesie pan wrażenie, że te obce. gwiazdowe istoty mówią po polsku. To naturalnie tylko złudzenie. Od czasu do czasu może się trafić słowo, którego maszyna nie będzie w stanie przetłumaczyć. Proszę je wtedy zapisać dokładnie tak, jak je pan usłyszy... Jasne?
CHYBEK: Tak, panie profesorze! Co pan robi? Czy już?
Słychać osobliwe dźwięki.
PROFESOR: Włączyłem kapacitrony. To potrwa dobrą chwilę, zanim nagromadzi się dostateczna ilość ładunku, zginającego przestrzeń. To jest wskaźnik potencjału zginającego. Energię czerpiemy z sieci elektrycznej, dlatego światło trochę siadło. Spadek napięcia.
CHYBEK: Co to tak huczy?
PROFESOR: Pole grawitacyjne ulega ściśnięciu, limitowanemu obojnaczo wyznacznikami Lorentza-Fitz-Geralda, ma się rozumieć kowariantnie, wzdłuż geodezyjnych...
CHYBEK: Nie rozumiem...
PROFESOR: To nic. Ładowanie potrwa jeszcze chwilę, możemy porozmawiać. Tam, przed nami, nastąpi transmograwifleksja, to jest zagięcie przestrzeni. Kiedy zaczniemy wchodzić na styk - pozna pan to po mruganiu tych wskaźników - dam znak ręką. Proszę się wtedy nie ruszać. Ani jednego drgnienia, bo nasza strona mogłaby przeważyć, od czego uchowaj nas Boże.
CHYBEK: Co by się stało?
PROFESOR: Zrobiłaby się fałdka. Drobne pomarszczenie otaczającej nas przestrzeni. Wczoraj, w momencie styku, kichnąłem.
CHYBEK: I co się stało?
PROFESOR: Jeszcze tylko czterdzieści sekund... Co pan mówił? Widzi pan to krzesło? Wczoraj były to dwa krzesła... Nastąpiło, wskutek sfałdowania przestrzeni, wzajemne przeniknięcie materii. Dobrze, że się na tym skończyło. Gdyby na tych krzesłach siedzieli ludzie, powstałyby z nich istoty pozrastane jak syjamskie bliźnięta.
CHYBEK: Okropne!
PROFESOR: Dlatego proszę się nie ruszać. Kiedy kontakt się ustali, niebezpieczeństwo minie. Naturalnie, jest jeszcze inne niebezpieczeństwo - ze strony mieszkańców obcej planety. Ale tego, co oni zrobią, kiedy nas zobaczą, nie możemy przewidzieć...
CHYBEK: A nie mamy jakiejś broni?
PROFESOR: Nasza wyprawa ma charakter pokojowy. W ostateczności wyłączę aparat i wrócimy. To jest wyłącznik. Gdyby stało się coś nieprzewidzianego i nie mógłbym uczynić tego sam, zechce pan wyłączyć, ale w ten sposób... Coś długo się dzisiaj ładuje. Widać sąsiedzi znowu włączyli piecyk elektryczny, a tak ich prosiłem... No, już dochodzi... Uwaga, młodzieńcze, dam teraz znak! Proszę się nie ruszać, cokolwiek by się zdarzyło, czy pojawiło. Rakiety wprawdzie nie mamy, ale to wyprawa do gwiazd i musi pan mnie słuchać, jakbym był dowódcą. Kapacitrony pełne, celownik na Orionie. Uwaga, ruszamy!
Rozmaite efekty dźwiękowe i świetlne. Profesor i Chybek siedzą bez ruchu, wpatrując się w przestrzeń między sznurkami. Coś przelatuje między szafą a drzwiami.
CHYBEK: Panie profesorze, co to było?
PROFESOR: Zapewne jakiś meteor.
CHYBEK: A dlaczego nic nie widać?
PROFESOR: Bo jesteśmy w próżni kosmicznej.
Znów coś przelatuje, teraz między nimi. Rumor.
CHYBEK: Oh! To też meteor?
PROFESOR: Widocznie wpadliśmy w rój. Wyciąga spod krzesła dwa hełmy, jeden sam nakłada, drugi podaje Chybkowi. Niech pan nałoży, tak będzie bezpieczniej... Po chwili: A to co? Wibracja? Cały stolik dygoce... Wczoraj tego nie było. Dziwne. Dotyka aparatu. Aparat się nie grzeje...
CHYBEK: Panie profesorze, to nie wibracja - to ja. Nogi mi się trzęsą... Ale to tylko z wrażenia, nie ze strachu, słowo daję!
PROFESOR: Proszę natychmiast przestać! Ani jednego drgnienia! Uwaga, dobijamy!
Na wierzchu aparatu zapala się sygnał. Sygnał ten zawsze będzie płonął podczas "pobytu na innej planecie". Długą chwilę nie dzieje się nic.
CHYBEK: Panie profesorze, może to bezludna planeta?
Słychać powoli zbliżające się kroki.
PROFESOR: Bądźże pan cicho!
Przez nie domknięte drzwi wsuwa się głowa Istoty. Drzwi się uchylają, Istota wchodzi do pokoju. Jest niezwykle podobna do normalnej baby wiejskiej. Na plecach ma wielki tłumok. Zdaje się nie dostrzegać wcale Profesora ani Chybka, siedzących nieruchomo za stolikiem. Istota rozgląda się, potem powoli zaczyna rozsupływać węzeł przytrzymujący tłumok na jej grzbiecie.
II
ISTOTA: Oj, jak wysoko! Nie na moje nogi. Pani!!! Zdejmuje tłumok. Ledwom doszła! Oj! Gdzie się człowiek nie obejrzy, wszędzie halęta siedzą, wrzeszczą, głowę zawracają, do czego to podobne? Nie dadzą przejść spokojnie! Pani!! Jajek przyniosłam! Znowu się gdzieś zapodziała... Wychodzi do przedpokoju.
CHYBEK: Panie profesorze, co to ma znaczyć? Przecież to tutejsza, ze wsi. Widać zabłądziła...
PROFESOR: Wykluczone! Według celownika jesteśmy w gwiazdozbiorze Oriona. Czwarta planeta na lewo.
CHYBEK: Ależ ona jest ze wsi!
PROFESOR: Co z tego? Na innych planetach też mogą być wsie.
CHYBEK: Pan profesor wybaczy, ale ona mówiła o jajkach! To zwykła baba, handlarka... Musiała się pomylić o piętro, drzwi były pewno nie domknięte...
PROFESOR: Tak pan uważa? Możemy spytać ją z jakiej planety pochodzi, ale pewnie nie będzie wiedziała.
CHYBEK: Może zajrzeć do tłumoka? Wstaje.
PROFESOR: Lepiej nie! Młody człowieku, niech pan zostawi! Tak nie można.
CHYBEK wąchając: Trochę mleczkiem zajeżdża, a trochę oborą... Panie profesorze, to naprawdę miejscowa baba. Typowy koszyk...
Wraca Istota.
ISTOTA: A to co? Pan tutejszy? Zobaczyła Tarantogę. Panowie jak, w gości przyjechali do pani?
CHYBEK: Nie, my tu mieszkamy. Czy nie pomyliliście się aby, moja kobieto?
ISTOTA: Niby co do czego? Jajek przyniosłam. Pani nie ma? To może panowie wezmą? Piękne jajka!
CHYBEK: Nie! Nie, nie trzeba! Idźcie już, nie potrzebujemy żadnych jajek.
ISTOTA: Jak pan uważa. Ale piękne, mówię - proszę tylko popatrzeć... Wyciąga jajo wielkości melona.
CHYBEK: Coś takiego!
PROFESOR: A widzi pan! Nie mówiłem? To Orion! Do Istoty: Moja dobra kobieto, pani nie ma, ale to nic. Możemy wziąć te jajka...
CHYBEK: Tak! Tak! Oddamy jej potem... jak wróci...
ISTOTA: To jak? Nic już nie wiem. Panowie biorą, znaczy, czy nie biorą?
PROFESOR: Bierzemy z największą chęcią! Tylko, powiedzcie, proszę, czyje to jajka?
ISTOTA: Jak to czyje? Moje! Co pan myśli, że ja po sąsiadach będę zbierała? Mam własne gospodarstwo! Jaja świeżuteńkie...
PROFESOR: Nie, to nieporozumienie. Chodzi o to, moja dobra kobieto, czyje to jaja, to znaczy, kto je zniósł?
ISTOTA: A to co - żarty? Kto miał znieść? Wiadomo kto - prztemocel...
PROFESOR: A jak on wygląda?
ISTOTA: Panowie, co wy tu wyprawiacie ze mną? Żaden z was prztemocla nie widział, czy jak?
PROFESOR: O, widzieliśmy, naturalnie, widzieliśmy. Połóżcie no te jaja na stole! Kolego, proszę siadać!
ISTOTA: Znaczy - panowie biorą?
PROFESOR: Oczywiście. Dziękujemy za fatygę.
ISTOTA: "Dziękujemy" - to dobrze, a gdzie zapłata?
CHYBEK: Niech pan powie, że pani zapłaci drugim razem.
PROFESOR: To byłoby nieuczciwe. Moja kobieto, a po czemu te jajka?
ISTOTA: Po cztery murple, panie! Jak za darmo.
PROFESOR: Niestety, moja kobieto, nie mamy chwilowo gotówki. Może byście sobie wzięli w zamian co innego?
ISTOTA: Co innego? Znaczy - co? Co może być innego zamiast pieniędzy?
PROFESOR: Cokolwiek. Możecie sobie wziąć dowolną rzecz z tego pokoju, na przykład ten wazon...
ISTOTA: Nie, panie! Za stara na to jestem. Proszę zapłacić albo nic z interesu.
CHYBEK: Profesorze, ależ to okaz bez ceny dla nauki! Jaja nieznanej istoty! Niech pan ją zagada, a ja wyłączę! Jaja leżą poza zasięgiem aparatu, wrócimy i zostaną nam!
PROFESOR: Nie, to byłoby nie na miejscu. Moja dobra kobieto, posłuchajcie! Nie możemy wam zapłacić murplami, gdyż nie posiadamy tego rodzaju pieniędzy, a nie posiadamy ich, ponieważ pochodzimy z innej planety. Myśmy przybyli do was z bardzo daleka i zależy nam na tych waszych jajach, bo takich u nas nie ma. Damy wam, co tylko zechcecie.
ISTOTA: Dosyć. Dziękuje bardzo. Dziecku swojemu może pan opowiadać takie rzeczy! Z innej planety, patrzcie się! Poprzebierali się jak małpy, drutów ponastawiali, sznurów ponawieszali. i zaraz "z innej planety"! Powiedzieć prawdę? Jajek zachciało się za darmo! Nakłada tłumok.
PROFESOR: Zostawcie jaja, damy wam, co tylko zechcecie !
ISTOTA zatrzymuje się w drzwiach: Ale uparty do złego! Po oriońsku pan nie rozumie, czy jak? No to inaczej powiem: stary pryku, zamiast się przebierać, weź się do uczciwej roboty, sam sobie prztemocle hoduj, to będziesz miał jaja!
Wychodzi, trzasnąwszy drzwiami. Profesor wyłącza aparat. Efekty dźwiękowe, świetlne, jaśnieje. Cisza.
PROFESOR: Jesteśmy na Ziemi...
CHYBEK: Zabrała! Jaka szkoda! Panie profesorze, co pan narobił?!
PROFESOR: Ja narobiłem? Za pozwoleniem...
CHYBEK: Ale dlaczego ona była tak niesłychanie podobna do naszej wieśniaczki?
PROFESOR: Bo też była wieśniaczką. Słyszał pan, jak mówiła: po oriońsku. Pan nie rozumie? Wieśniaczka z planety Orion, nic innego. Co prawda, człekokształtna niesłychanie!
CHYBEK: Jak mogła mówić "po oriońsku"., kiedy oni tam nie wiedzą, że myśmy te gwiazdy nazwali Orionem?
PROFESOR: Bo słyszał pan nie to, co ona mówiła, tylko to, co nasz mózg elektronowy tłumaczył. Stąd wrażenie, że mówiła po polsku. Młodzieńcze, proszę zapisać: "Kontakt z homo rusticus orionensis, czyli z człowiekiem wieśniaczym oriońskim". I te obce wyrazy też. Pamięta je pan?
CHYBEK pisząc: Tak. Halęta i prztemocel. To musi być chyba ptak wielkości słonia. A co to mogą być te halęta?
PROFESOR: Może miejscowi chuligani? Szkoda, szkoda tych jaj.
CHYBEK: Trzeba było wyłączyć, panie profesorze, tak jak radziłem. Zostałyby.
PROFESOR: Nie, tak się nie godzi. Skończył pan, Chybek?
CHYBEK: Tak, panie profesorze.
PROFESOR: Dobrze. Zrobimy drugi z kolei wypad. Celem naszym będzie słońce z gromady Strzelca, w samym centrum Galaktyki. Nastawię tylko celownik... Gotowe, uwaga!
CHYBEK: Panie profesorze, a nie można by tak nastawić celownika, żeby wejść w kontakt z istotami bardziej wykształconymi ?
PROFESOR: Niestety, to niemożliwe. Kapacitrony pełne, ruszamy!
Efekty. Pojawia się rodzaj bardzo dziwnego, niskiego stołu. Ma on otwory, w każdym z tych otworów siedzi jeden Kalenusjanin. Razem jest ich trzech. Twarzami zwróceni są ku sobie. Powierzchnia, stołu miedzy nimi pokryta jest bogatymi deseniami. Ponadto znajdują się w niej rozmaite zamknięte na razie klapki. Kalenusjanie, podobni do ludzi, są całkiem łysi, na tych łysinach mogą mieć różne rzeczy, np. dodatkowe uszy, nosy czy anteny.
III
KALENUSJANIN I: Koledzy, nadeszły nowe meldunki z terenu. Posłuchajcie! Na półkuli północnej nastąpił gwałtowny wzrost dobrobytu. Są liczne ofiary. Biuro Prognoz ostrzega przed dalszym, zagrażającym przerostem stopy życiowej. Albo to: Pracownicy Ministerstwa Rozkoszy wykryli podczas kolejnej obławy w lasach gromadę osobników, żywiących się korzonkami. Według ich słów uciekli od cywilizacji, gdyż było im tak dobrze, iż nie mogli już wytrzymać. Co wy na to?
KALENUSJANIN II: Rzeczywiście, sytuacja jest poważna.
KALENUSJANIN III: A co robi Wyklęk? Gdzie są te obiecane wulkany?
KALENUSJANIN I: Pewno się znowu pośliznęły.
KALENUSJANIN II: Poślizg produkcji, powiadacie? Zaraz się dowiemy. Halo, proszę mnie połączyć z Wyklękiem! Halo. Wytwórnia Klęsk i Katastrof? Tu Tajny Międzykozak. Jak? Nie słychać? Tajny Międzykozak, mówię. Tajny Międzyresortowy Komitet Zatrważania Konstruktywnego... Tak. Halo! Jest tam główny inżynier? Dawać go tu!
Kalenusjanin I naciska guzik. W stole otwiera się klapka, wychyla się przez nią głowa inżyniera.
KALENUSJANIN I: Inżynierze, co z tym waszym nowym obiektem?
GŁOWA: Pan prezes ma na myśli wulkan?
KALENUSJANIN I: Tak. Działa?
GŁOWA: No cóż, jest obecnie w stadium próbnego rozruchu...
KALENUSJANIN I: Mamy inne sygnały...
GŁOWA: Były trudności obiektywne. Lawa nie chciała płynąć.
KALENUSJANIN I: Dlaczego?
GŁOWA: Krater się zatkał.
KALENUSJANIN I: Krater się zatkał, powiada pan? I co? Dlaczegoście nie przetkali? Ja to mam za was zrobić? Nie wiecie, co się dzieje? Mam tu meldunki z terenu. Nastąpił gwałtowny wzrost dobrobytu. Notuje się liczne wypadki błogostanu... Słyszy pan?
GŁOWA: Słyszę.
KALENUSJANIN I: I co? Dobrobyt wzrasta, błogostan szaleje, a pan mi tu opowiada o trudnościach obiektywnych? Musicie uruchomić produkcję seryjną, rozumie pan? Sztuczne powodzie, sztuczne wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi - oto, czego najbardziej dziś potrzeba. Odczuwamy poważny niedobór grozy. Rynek jest całkowicie nie dostraszony. Hasło dnia brzmi: więcej klęsk żywiołowych dla mas! Tylko dzięki nim odrodzi się duch ofiarności, nadzieja lepszego jutra, heroizm, skłonność do poświęceń i ogólna dziarskość. Jasne?
GŁOWA: Jasne.
KALENUSJANIN I: No! Żegnam!
Głowa znika, klapka się zasuwa.
KALENUSJANIN II: Ależ pracuje ten Wyklęk! Ich ostatnia powódź była czystym pośmiewiskiem...
KALENUSJANIN III: A co robi Najlęk?
KALENUSJANIN I: Posłuchamy. Halo, proszę mnie połączyć z Najwyższą Izbą Lękarską! Halo, Najlęk? Tu Tajny Międzykozak. Jest tam ktoś z zarządu? Włączcie mi go tu!
Kalenusjanin I naciska guzik, otwiera się klapka, pojawia się Głowa II.
KALENUSJANIN I: Jak sytuacja, doktorze?
GŁOWA II: Trudna, panie prezesie! Lekarze nasi spieszą do ofiar dobrobytu dniem i nocą, ale ostatnio nasiliły się przypadki tej plagi, jaką jest rzucawka błogostanowa. Groźne to cierpienie zwalczyć można jedynie możliwie szybkim pogorszeniem względnie utrudnieniem życia...
KALENUSJANIN I: Ależ, doktorze, po co opowiada mi pan rzeczy, które wie każde dziecko? Pytałem, co robicie?
GŁOWA II: Stosujemy szeroką gamę zabiegów lekarskich. Przypadki lżejsze lękamy w domu lub ambulatoryjnie, osoby zaś szczególnie wrażliwe na dobrobyt izolujemy w naszych przeraźniach.
KALENUSJANIN I: A dlaczego ludność ucieka do lasu?
GŁOWA II: To objawy godnej pożałowania ciemnoty. Poza tym otrzymujemy zbyt mało lęków indywidualnych. Te dręczniki, koszmarnice i głowociągi, które są w magazynach, to stare, słabo działające modele...
KALENUSJANIN I: To złóżcie odpowiednie zamówienie w resorcie. Żegnam!
Głowa II znika, klapka się zasuwa.
KALENUSJANIN I: Koledzy, nie ma co. musimy działać! Dotąd Tajny Międzykozak obejmował tylko Najlęk i Wyklęk. Obecnie zachodzi konieczność włączenia w akcję Ministerstwa Instynktów Niższych i Centrali Prefabrykacji Zmór i Majaczeń. Czy są jakieś propozycje?
KALENUSJANIN II: Uważam, że, zamiast dyskutować, powinniśmy się raczej zlać. Inaczej nie opracujemy niczego do świtu.
KALENUSJANIN I: Zgoda! Koledzy, zlewamy się!
KALENUSJANIN III: Pod stołem czy nad stołem?
KALENUSJANIN I: Nad stołem.
Wyciąga skądś giętką rurą, przystawia ją do głowy Kalenusjanina II, a drugi koniec przystawia sobie do czoła.
PROFESOR: Panowie, przepraszam was najmocniej! Mam wrażenie, że jesteście obywatelami planety Kalenusji...
KALENUSJANIN I: Nie przeszkadzać! Konferencja! Eufrozy, nie czuję jeszcze twojej świadomości.
PROFESOR: Panowie, wybaczcie, ale idzie o sprawę dużej wagi. Przybyliśmy do was w ten niezwykły sposób, aby skontaktować się z wami jako rasą rozumną, zamieszkującą odległy gwiazdowy glob...
KALENUSJANIN II: Co ten tam znowu? Proszę się wyłączyć, bo was przelęknę!
PROFESOR: Panowie, zapewniam was, że macie do czynienia z mieszkańcami dalekiej planety, którzy dzięki nowemu wynalazkowi...
KALENUSJANIN I: Nie chce się odczepić! Kto to jest?
KALENUSJANIN II: To ten facet z Ziemi, o którym wczoraj wam mówiłem. Zbudował pierwszy teletaktor na chałupniczych elementach i wydaje mu się Bóg wie co.
PROFESOR: Ależ, panowie, jako sąsiedzi na Drodze Mlecznej, że tak powiem...
KALENUSJANIN I: Z Ziemi... Ziemia... Ziemia... A, przypominam sobie! To taka zmurszała skorupka, pełna wody, zamarznięta z dwóch stron, w najdzikszym miejscu Galaktyki...
KALENUSJANIN III: Otóż to! Kosmos też ma swoją deskami zabitą prowincję. Ej, wy tam, wyłączcie się! Nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.
PROFESOR: Panowie, pragniemy się z wami skontaktować w imieniu nauki i ludzkości!
KALENUSJANIN II: Uparty jak stary robot. Panie, pan wie, do kogo pan mówi? Ledwo osiemset tysięcy lat temu wyleźliście z jaskiń i już się wam zachciewa kosmicznych kontaktów? Między nami i wami jest czterdzieści milionów lat różnicy. Rozumie pan? Rozwijajcie się przez dalsze trzydzieści dziewięć milionów lat, wtedy pogadamy, a na razie proszę się wyłączyć.
PROFESOR: Ależ nasz epokowy wynalazek...
KALENUSJANIN I: Nie, to niesłychane! Panie włochaty, pański wynalazek stanowi u nas rodzaj zabawki. W ten sposób podróżują u nas niemowlęta w kołyskach.
KALENUSJANIN II: To są kołyski elektronowe.
KALENUSJANIN III: A niemowlęta syntetyczne i zdalnie sterowane.
KALENUSJANIN I: Jasne? O tym, że chce pan tu dziś wleźć i przeszkadzać, wiedzieliśmy już trzy tygodnie temu.
PROFESOR: Jak to możliwe?
KALENUSJANIN II: Nie wierzy.
KALENUSJANIN III: Może dać im powąchać antymaterii?
KALENUSJANIN I: Nie trzeba. Spróbujemy po dobremu. Do mikrofonu: Dawać tu Mały Mózg.
Z boku wysuwa się coś w rodzaju ściany wyobrażającej mózg elektronowy. Może mieć pewne podobieństwo do groteskowej twarzy, różne zegary, światła, głośniki itp.
KALENUSJANIN I: Podaj ostatnie doniesienia z Ziemi.
MÓZG: Jak donosi Kalenusjańska Agencja Kosmiczna, niejaki Tarantoga, przedstawiciel słabo rozwiniętej rasy istot podmyślących, buduje od trzech tygodni domowym sposobem pierwszy ziemski teletaktor. Elektronowa Komisja do Spraw Planet Niedorozwiniętych rozważyła trzy możliwości. Pierwsza: cofnąć wymienionego Tarantogę do stadium embrionalnego. Druga: zlikwidować system słoneczny ze wszystkimi planetami i Ziemią. Trzecia: nic nie robić. Na wniosek elektrostratega grupy operacyjnej przyjęto wniosek trzeci. Nasz korespondent z Jowisza donosi: "Na Ziemi urodziło się dziecko, które w dwudziestym roku życia prawdopodobnie odkryje formułę Galaramanasa i ogólną teorie przesiadania się ze świadomości w świadomość"...
KALENUSJANIN I: Wystarczy.
Mózg cofa się i znika.
PROFESOR: Panowie, proszę was już tylko o jedno! Powiedzcie, gdzie urodziło się to dziecko!
KALENUSJANIN I: To wiadomość ściśle tajna. Panie włochaty, żegnam!
PROFESOR: Ależ, panowie, tak nie można przecież...
KALENUSJANIN II: Nie ma rady. Podajcie mi głowociąg!
Otwiera się w stole klapka, ręka podaje głowociąg.
CHYBEK: Panie profesorze, czy mam się na nich rzucić?
PROFESOR: Nie. Zachować spokój!
CHYBEK: Panie profesorze, on celuje!
Profesor wyłącza. Trochę dymu, może być błysk i wszystko znika.
CHYBEK: Jak mam to zapisać, panie profesorze? Spotkanie z rasą nazbyt rozwiniętą?
PROFESOR: Może i była rozwinięta, ale niewychowana. Jak on do mnie mówił? "Panie włochaty"!
CHYBEK: Ciekawe, że nawet w Kosmosie spotyka się chamstwo. Zaraz, tylko dokończę pisania. "Głucha prowincja galaktyczna, zabita deskami". No, proszę! To już wolę tę kosmiczną wieśniaczkę. Ale co oni tam robili? Na co im te sztuczne wulkany i głowociągi?
PROFESOR: Zdaje się, że cierpią od nadmiernego dobrobytu i usiłują w ten sposób trochę go zmniejszyć. Niestety, problemu tego nie potrafimy zrozumieć. Kapacitrony pełne, możemy ruszać od razu. Uwaga! Celem naszym jest ziemiopodobna planeta w Wielkiej Niedźwiedzicy.
Efekty dźwiękowe, świetlne, cisza. Pojawia się kawałek osmalonej ruiny, obok stoi wielka metalowa bania. Przy niej siedzi Robot z kwadratową głową. Ta głowa ma wieczko.
IV
ROBOT: Tatata-tata-tatata-tata. Tatata-tatata-tata. Tu przydałby się jakiś mocniejszy akcent. Ciekawe, nic mi nie przychodzi do głowy. Spróbujemy inaczej...
Otwiera wieczko swej głowy, wyjmuje stamtąd lampą, wsadza inną, zamyka głowę.
Tatata-tata-lasem.
Tatata-tata-zawiasem.
Lasem-zawiasem. To już jest coś. O wiele lepiej...
PROFESOR: Przepraszam najmocniej...
ROBOT: Tatata... Że co? O, człowiek!
PROFESOR: Istotnie. A pan zdaje się jest miejscowym robotem, nieprawdaż?
ROBOT: Ja? Robotem? Też coś. Jestem Elektronowym Mózgiem Strategicznym I Klasy do Kombinowanych Operacji Totalnych na Lądzie, w Morzu i w Powietrzu. Trzykrotnie zasypany, dwa razy całkowicie spalony i przewinięty od nowa, wielokrotnie odznaczony za doprowadzenie nieprzyjacielskich oceanów do wrzenia oraz wszechstronne zatrucie atmosfery - obecnie, dla braku innego zajęcia, zajmuję się sztuką.
PROFESOR: Sztuką? Ach, tak... I co pan robi?
ROBOT: Układam wiersze. Robiłem to i dawniej, ale między bombardowaniami nie było nigdy czasu na szlifowanie formy. Właśnie ułożyłem elegię. Chce pan posłuchać?
PROFESOR: Z chęcią, trochę później. Czy nie moglibyśmy się przedtem zobaczyć z jakimś mieszkańcem planety?
ROBOT: Z jakim mieszkańcem?
PROFESOR: No, hm, z żywym...
ROBOT: Z żywym? Z człowiekiem? Przecież ich już nie ma, niestety. Was też zresztą nie ma, chociaż wydaje mi się, że jesteście we dwóch, ale to niemożliwe.
PROFESOR: Dlaczego uważa pan. że nas nie ma?
ROBOT: Bo jesteście tylko halucynacją. Miewam je od czasu do czasu, więc się na tym znam. To mi się zrobiło po tym ostatnim zasypaniu.
PROFESOR: Nie, nie, zapewniam pana, że jesteśmy tu naprawdę.
ROBOT: Każda halucynacja tak mówi. Proszę się nie wysilać. To, że was nie ma, nic mi nie szkodzi. I tak mogę wam zadeklamować. Lepsi tacy słuchacze od żadnych.
PROFESOR: Posłuchamy chętnie, ale raczej za chwilę. Najpierw chcielibyśmy...
ROBOT: Za chwilę może być za późno.
PROFESOR: Dlaczego?
ROBOT: Przed złudzeniem nie muszę się tłumaczyć. Słuchajcie! Elegia na los robotów pod tytułem "Sieroca dola"
Idę samotny borem i lasem
Choć wszędy wicher i słota,
I tylko głucho skrzypię zawiasem
Albo o kamień potkną się czasem
Robot-sierota.
Wzbierają rzeki i szumią drzewka
I coś tam klaszcze za knieją,
I leci z wiatrem ptasząca śpiewka,
A w mojej głowie iskrzy się cewka
I nawet sny mi rdzewieją.
Dla innych barwy wiosny i tęczy
A dla mnie rozpacz i smutek.
Ciężar istnienia jakże mię męczy!
Najwyżej czasem śrubka zabrzęczy,
Jedyny łkań moich skutek.
Kiedy za morze mgły siwe spłyną,
Taka mnie bierze ochota,
Ażeby zostać małą ptaszyną
Albo choć żabką być, albo rośliną,
Ciężka jest dola robota...
Nie będzie po mnie płakał nikt w świecie,
Nad moim grobem nie strzelą z flint,
Sczernieją śniegi, uwiędnie kwiecie
I tylko rosa, jak łza, poleci
Na mój zerwany gwint.
ROBOT: Niezłe, co? Zwłaszcza zakończenie.
PROFESOR: Istotnie, wiersz uderzający. Może jednak powie mi pan, gdzie jest wasza ludzkość?
ROBOT: Już jej nie ma. Dlatego została mi tylko poezja. Mój antykolega jest w znacznie gorszej sytuacji, biedak! Za grosz nie ma talentu.
PROFESOR: Pana antykolega? Kto to jest?
ROBOT: Mózg strategiczny strony przeciwnej. Teraz to narzeka. A mówiłem mu, tłumaczyłem: "Nie tak dokładnie. Nie do końca. Nie wszystkich naraz, bo będzie klops". Ale on: nie i nie. Że obowiązek przede wszystkim, że rozkaz głównodowodzącego, że wojna totalna. Służbista. No i proszę! Oceany wygotowane, lądy zatopione, względnie wyżarzone, ani jednego celu strategicznego. Całkowite zwycięstwo obustronne. Wszystko przez nadmiar patriotyzmu.
PROFESOR: Co pan mówi! Ależ to nieprawdopodobne! Okropność!
ROBOT: Zupełnie się z panem zgadzam. Najgorsi są perfekcjoniści z tą swoją skrupulatnością. Zawarłoby się w porę pokój, odbudowałoby się to i owo, i po jakimś czasie można by zacząć od nowa, a tak co? Sonety muszę układać. Prawdę mówiąc, już mi bokiem wychodzą.
PROFESOR: A ten pański kolega?
ROBOT: Antykolega, chciał pan powiedzieć? No cóż, przez jakiś czas sadził się jeszcze, wydawał rozkazy, bombardował, ale w końcu spuścił z tonu. Przychodzi do mnie czasem, grywamy sobie w szachy. Coś trzeba robić. Czy pan gra może w szachy? Chętnie zmieniłbym partnera.
PROFESOR: Nie, wybaczy pan, ale po tym, co usłyszałem, nie byłbym w stanie się skupić.
ROBOT: Szkoda. Nigdy jeszcze nie grałem z halucynacją. Zawszeć byłaby odmiana. Ech, spaskudzona dola!
Wstaje, przeciąga się, skrzypiąc.
Okropnie mnie w stawach łupie. To z wilgoci, po tych wygotowanych oceanach...
Podchodzi do bani i zaczyna ją z lekka kopać.
PROFESOR: Co to jest?
ROBOT: Superbomba. Zostawiłem sobie jedną na pamiątkę. Inna rzecz, że nie wiem na pewno, czy ona też tylko nie jest moją halucynacją. Ciekawy problem, nie? Tu kiedyś próbowałem go rozstrzygnąć...
PROFESOR: Może niech pan nie rusza tego lepiej? W jaki sposób pan próbował?
ROBOT podnosi z ziemi ułamaną rączkę: Pociągnąłem za zapalnik, ale się urwał. Całkiem przerdzewiał z tej wilgoci. Chociaż może to też tylko złudzenie? Mam pomysł! Spróbuję inaczej... Zaczyna coraz mocniej kopać banię.
PROFESOR: Proszę pana! Niech pan tego nie robi!
ROBOT przestając kopać: Bo co?
PROFESOR: Bomba może wybuchnąć.
ROBOT: Raczej nie. Widzę ją tak samo dokładnie jak was, a was nie ma. Pewno jej też nie ma.
PROFESOR: Ależ ona jest! Jest! Przysięgam panu, że jest!
ROBOT przestając na chwilę kopać: Tak pan mówi? Z logicznego punktu widzenia to błąd. To, co jedna halucynacja mówi o drugiej halucynacji, nie ma żadnego znaczenia. Mogę spokojnie spróbować...
Kopie coraz mocniej, bomba zaczyna dymić.
CHYBEK: Panie profesorze, uciekajmy!
PROFESOR: Drogi robocie, zapewniam cię, że jako przybysze z Ziemi...
Robot kopie z całych sił, bomba dymi.
CHYBEK: Profesorze, uciekajmy! Prędzej!
Rzucają się do wyłącznika. W tym momencie błysk, dym, grzmot. Gdy się rozwidni, obaj, Chybek i Profesor, leżą pod stolikiem.
PROFESOR: Co to było?
CHYBEK: Zdaje się, że jestem cały... A gdzie ten robot?
PROFESOR: Szczęśliwie zdążyłem wyłączyć. Zastanawiam się...
CHYBEK: Nad czym?
PROFESOR: Może na dzisiaj będzie dość?
CHYBEK: O, panie profesorze, spróbujmy jeszcze raz! W końcu znajdziemy chyba planetę, której mieszkańcy użyczą nam swych wynalazków i odkryć naukowych. Cóż to będzie za triumf!
PROFESOR: Entuzjasta z pana, młodzieńcze. Nie zraża się pan łatwo, co? Niech i tak będzie, ruszamy, ale to już po raz ostatni...
Siadają. Profesor sprawdza kable.
PROFESOR: Aparatura działa doskonale. Celem naszym będzie Mgławica Kraba. Uwaga!
V
Pojawia się biała skrzynia wielkości lodówki, z okienkiem, w okienku widać kobiecą główkę. Piękna, oryginalna fryzura, wybitna uroda.
GŁOWA melodyjnie: Witam panów na Grelirandrii. Jestem starszą gwiazdową w porcie kosmicznym naszej planety. Tutaj kierowane są wszystkie osoby, przybywające z innych systemów słonecznych przy pomocy takich urządzeń jak te, które panowie właśnie stosują. Jaka pora dnia panuje teraz na waszej planecie, w miejscu, w którym przebywacie?
PROFESOR: Wieczór.
GŁOWA: A zatem dobry wieczór, drodzy goście! Czym możemy wam służyć?
PROFESOR: Jesteśmy w systemie Mgławicy Kraba?
GŁOWA: Jak najbardziej.
PROFESOR: Czy możemy zadawać pani różne pytania?
GŁOWA: Nie tylko pytania, możecie panowie wyrażać swe życzenia, które wedle naszych sił spełnimy. Od tego tu jestem.
PROFESOR: A kim pani jest?
GŁOWA: Jestem niewidzialnym automatem do spełniania życzeń naszych drogich gości z Kosmosu.
PROFESOR: Chyba się pani myli? Doskonale widzę panią, jak również tę... e... szafkę, w której pani przebywa...
GŁOWA: To złudzenie, drogi gościu. Widzi pan nie mnie, lecz taki obraz urody kobiecej, jaki jest pańskim ideałem.
PROFESOR: Ach, tak? Ehm, mhm! A... za pozwoleniem... ta szafka, czy ona też nie istnieje?
GŁOWA: Nie. Istnieję jedynie jako pęk energii elektromagnetycznej. Wszystko inne jest złudzeniem, wywołanym dla wygody naszych gości. Żadnej szafki nie ma. Ponieważ mogę swobodnie sondować pana mózg, widzę, że myślał pan ostatnio o nabyciu lodówki. To pewno stąd ta fatamorgana. Czym jeszcze mogę służyć?
CHYBEK: Proszę pani, czy moglibyśmy spotkać się z jakimś waszym uczonym?
GŁOWA: Ależ oczywiście, w tej chwili. Panowie zechcą przejść dalej...
Szafka i Głowa znikają, słychać różne dźwięki, jakby windy. Zapala się długa strzałka, wychodzą.
Laboratorium. Może być parę dziwnych urządzeń, ale raczej pusto. Po dwu stronach sceny stoją dwie spore szafki. Przy pewnej dobrej woli można je wziąć za windy. Każda ma drzwi, frontem do widowni, obok nich - duży guzik, jak przy windzie. Kiedy się ten guzik naciska, słychać dziwny dźwięk, a na wierzchu szafki zapala się coś w rodzaju "elektrycznego słońca", antena, skierowana ku takiej samej antenie szafki przeciwnej. Poza tym szafka musi mieć tylną ścianę do otwierania, żeby aktorzy mogli tamtędy wychodzić. Tło dowolne, może być nim np. czarna kotara. Przy każdej szafce stoi uczony. Jest ich zatem dwóch. Nieludzcy, w chałatach, dziwne gęby.
UCZONY I: To jak? Zaczynamy jeszcze raz?
UCZONY II: Zaraz. Najpierw trzeba zrobić porządek z Pankracym. Otwiera szafkę, w niej - szkielet.
UCZONY II: Pomóż mi.
Obaj wynoszą szkielet i kładą gdzieś z boku.
UCZONY I: Przykra historia z tym Pankracym, nie?
UCZONY II: Trudno. Nauka wymaga ofiar. Gdzie następna?
UCZONY I: Już czeka. Woła w stronę kulis: Halo! Można!
Wchodzi kobieta. Uczony I prowadzi ją do szafki I, zamyka za nią drzwi, naciska guzik.
UCZONY II: No?
UCZONY I otwiera drzwi, szafka pusta: Już się rozeszła. Możesz włączyć.
Uczony II naciska guzik swojej szafki, otwiera drzwi, wychodzi kobieta tak samo ubrana, ale niższa.
UCZONY II: Znowu jest różnica!
UCZONY I: Minimalna.
UCZONY II: No wiesz! Będą reklamacje! Przyjrzyj się twarzy. Poza tym zrobiła się niższa.
UCZONY I: To skrócenie elektromagnetyczne. Efekt Dopplera.
UCZONY II: Tak nie może być. Sprawdziłeś obwody?
UCZONY I: Sprawdziłem. Spróbujemy teraz na powrót, dobrze?
UCZONY II: Dobrze.
Z powrotem wprowadza kobietę do szafki, naciska. Dźwięk, światło, jak przy każdym naciśnięciu. Z szafki Uczonego I wychodzi kobieta trzecia, jeszcze niższa od tamtych dwóch.
UCZONY I: Jeszcze bardziej się skróciła! Co robić?
UCZONY II: Trzeba zastosować wzmacniacz. Chodź, pomożesz mi przynieść.
Obaj wychodzą. Wchodzą Chybek i Tarantoga.
CHYBEK: Halo! Proszę pani!
Kobieta odchodzi. Chybek biegnie za nią, wraca sam.
CHYBEK: Gdzieś znikła. Dziwne porządki. Halo! Nikogo nie ma...
TARANTOGA: Zdaje się, żeśmy zabłądzili.
CHYBEK: A to co? Otwiera szafkę. Aha! Profesorze! Winda!
TARANTOGA: Tak pan myśli?
CHYBEK: Jasne. To na pewno winda. Bada wnętrze. Ale w środku nie ma przycisku. Znajduje go obok drzwi. O, tutaj jest. Ja wsiądę, a pan niech naciśnie. W ten sposób pojadę pierwszy na górę, pan pojedzie za mną.
TARANTOGA: A kto dla mnie naciśnie?
CHYBEK: Mogę zejść na dół z powrotem po schodach.
TARANTOGA: Chyba że tak.
CHYBEK: Profesorze, szkoda czasu! Wchodzi do środka, zamyka drzwi.
TARANTOGA naciska guzik. Dźwięk, światło: A to co? Zdaje się. że zrobiłem głupstwo... Chybek! Otwiera drzwi. Pusto. Dziwne. Winda stoi. a Chybka nie ma. Chybek! Panie magistrze! Naciska guzik po raz drugi.
Wchodzą obaj Uczeni, niosąc Wzmacniacz. Na widok Tarantogi stawiają go na podłodze.
TARANTOGA: Panowie! Dobrze, żeście przyszli! Zdaje się, że się winda popsuła.
UCZONY I: Jaka winda?
UCZONY II: Skąd się pan tu wziął?
TARANTOGA: Przyszliśmy z magistrem Chybkiem tamtędy... On pierwszy pojechał na górę tą windą...
UCZONY I: To nie jest winda.
TARANTOGA: Nie? A co?
UCZONY I: Teleporter.
TARANTOGA: Nie rozumiem. Więc gdzie jest Chybek?
UCZONY I: Nacisnął pan guzik?
TARANTOGA: Owszem.
UCZONY I: Wobec tego pańskiego towarzysza już nie ma.
TARANTOGA: Nie ma? Pan żartuje!
UCZONY I: Nie.
UCZONY II: To przykre, ale na drzwiach jest tabliczka, żeby nie wchodzić.
TARANTOGA: Taka młoda osoba powiedziała, żebyśmy tu weszli... Ale co z Chybkiem, na miłość boską?
UCZONY II: Dokonujemy doświadczeń nad przetelegrafowaniem żywych osób z miejsca na miejsce. To jest nadajnik...
UCZONY I: A to - odbiornik...
UCZONY II: Jeżeli istotnie nacisnął pan guzik, pana towarzysz został rozbity na atomy...
UCZONY I: Tak, ale proszę się nie przejmować...
TARANTOGA: Boże! Rozbiłem Chybka na atomy i mam się nie przejmować?!
UCZONY I: Oczywiście. Pański kolega zaraz pojawi się w odbiorniku. Orybazy, bądź łaskaw...
UCZONY II: Z wzmacniaczem czy bez?
UCZONY I: Bo ja wiem? Niech będzie bez.
Uczony II włączył. Z szafki II wychodzi po kolei dwóch Chybków.
CHYBEK I: Dziwna historia. To nie jest, zdaje się, winda.
CHYBEK II: Zakręciło mi się w głowie, a potem jakbym zasnął.
CHYBEK I i II chórem: Profesorze!
Patrzą na siebie.
CHYBEK I: Kto pan jest?
CHYBEK II: Chybek.
CHYBEK I: Chybek.
Powiedzieli to automatycznie. Teraz się zdziwili.
CHYBEK I: Przepraszam, jak pan powiedział?
CHYBEK II: Powiedziałem: Chybek. A co?
CHYBEK I: Nic, tylko to ja jestem Chybek. Magister Chybek.
CHYBEK II: Ale nie Janusz. Janusz - to ja.
CHYBEK I: Nic podobnego, to ja.
CHYBEK II: Też coś! Skąd się pan tu wziął?
CHYBEK I: Przyszedłem z profesorem.
CHYBEK II: Nieprawda, to ja. Profesorze!
CHYBEK I: Profesorze!
TARANTOGA: Mam wrażenie, że zwariowałem.
UCZONY I: Ile razy nacisnął pan guzik?
TARANTOGA: Raz. Aha, i potem jeszcze raz. Czy to ma jakieś znaczenie?
UCZONY I: Owszem. Nadał pan swego kolegę dwa razy. Podwójnie, rozumie pan? To wszystko.
TARANTOGA: Podwójnie? Co to znaczy podwójnie? Wiec który z nich jest Chybek?
UCZONY I: Obaj. To jest pana towarzysz dwa razy.
CHYBEK I: Co on mówi?
CHYBEK II: To niemożliwe! Mam dowód osobisty!
CHYBEK I: Ja też!
CHYBEK II: Jest tylko jeden magister Chybek. Ja!
CHYBEK I: Nic podobnego. Chybek - to ja!
Patrzą na siebie wrogo.
TARANTOGA: Panowie! Nie stójcie tak, zróbcie coś! Jak to się mogło stać?
UCZONY II: To całkiem proste. Wysłał pan ten sam rysopis atomowy dwa razy. Zrobił pan dublet.
CHYBEK I: Dość tego! Profesorze, idziemy do dyrektora! Zaczynają się przepychać. Głosy:
CHYBEK II: Idziemy, ale ja z profesorem, nie pan!
Odczep się pan!
Tylko bez rąk!
Pożałuje pan tego!
Bezczelny!
Cham!
UCZONY I: Panowie! Spokój! Spokój!! Zaraz to załatwimy.
Zaczyna wpychać ich do szafki.
CHYBEK I: Co, jeszcze raz? Dziękuję!
CHYBEK II: Dlaczego ja? Niech on wejdzie!
UCZONY I: Obaj musicie wejść! Obaj! Orybazy, pomóż mi!
Obaj uczeni wpychają Chybków do szafki. W zamieszaniu Uczony II, czyli Orybazy, zostaje wepchnięty razem z oboma Chybkami do środka, słychać głosy:
Nie pchaj się pan!
Au! Noga!
No, co to jest?
Ja się nie zgadzam!
Nareszcie Uczony I zatrzaskuje drzwi i naciska guzik.
UCZONY I: Uff! Nareszcie.
TARANTOGA: I co teraz będzie?
UCZONY I: Będzie porządek. Mój kolega włączy teleporter. Zaraz. Orybazy! Gdzie on się podział?
TARANTOGA wskazując na szafkę: Tam. Sam go pan wepchnął.
UCZONY I: Nie może być! Na pewno?! Otwiera. Szafka jest pusta. Hm. No, to nic takiego w końcu... tylko trzeba dokładnie nastawić. A, prawda. Czy pana kolega ma może sztuczną szczękę albo mostek?
TARANTOGA: Nie wiem. Czy to ma jakieś znaczenie?
UCZONY I: Owszem. Mostek wywołuje zakłócenia. Niech się pan na wszelki wypadek trochę cofnie.
TARANTOGA: A co, może być wybuch?
UCZONY I: Nie, tylko Orybazy nie lubi teleportacji i może się trochę unieść. Po nadaniu jest przez jakiś czas bardzo porywczy. Uwaga!
Naciska. Z szafki II wypadają Chybek i Uczony II. Są ze sobą zrośnięci za pomocą odpowiednio spreparowanej marynarki.
UCZONY II: Eutanazy! Ty draniu! Zwariowałeś, czy co! Dlaczegoś mnie wysłał? Patrz, co się stało! Rwie się ku niemu.
CHYBEK: Co to jest? Przestań mnie pan ciągnąć!
UCZONY II: Ja ci dam telegrafować kolegę!
CHYBEK: Odsuń się pan!!
UCZONY II: Nie mogę. Nie widzi pan? Jesteśmy zrośnięci!
CHYBEK: Protestuję!
UCZONY I: Nie denerwujcie się, panowie! Wszystko się naprawi. Przepuszczę was przez filtr selekcyjny.
UCZONY II: Naprawi się, właśnie! Ten filtr jest do bani!
CHYBEK: Niech się pan tak nie rzuca, bo mi głowa lata.
UCZONY I: Tylko wejdźcie. No, wejdźcie z powrotem! Zaraz to naprawimy.
UCZONY II: Nie chcę!
UCZONY I: Ależ, mój Orybazy...
UCZONY II: A jak się nie uda?
UCZONY I: Uda się, uda się...
UCZONY II do Chybka: Nie pchaj się pan!
CHYBEK: To pan się pcha! Au! Ostrożnie!
Wchodzą.
UCZONY I: Panowie!
UCZONY II: Policzymy się potem!
Uczony I naciska guzik.
TARANTOGA: I długo to tak jeszcze będzie?
UCZONY I: Mój panie, to jest technika w powijakach. Błędy są nieuchronne. Ale ma wielką przyszłość! Sam pan przyzna - co za wygoda podróżowania!
TARANTOGA: Czy ich naprawdę nigdzie teraz nie ma?
UCZONY I: Może się pan sam przekonać. Proszę!
Otwiera drzwi, szafka jest pusta.
TARANTOGA: Więc gdzie oni są?
UCZONY I: Są pękiem fal radiowych, płynących z tej anteny do tamtej. Patrzy na zegarek. O, jak się późno zrobiło! Jestem umówiony na obiad. Proszę się cofnąć - włączam!
Uczony I naciska guzik. Dźwięk, światło. Z szafki wychodzi powoli Chybek, sam. Mina pewnego siebie idioty.
UCZONY I: Doskonale. Ale gdzie Orybazy? Orybazy! Zagląda do szafki.
TARANTOGA: Chybek, jak się pan czuje?
UCZONY I: Nie ma go! Coś takiego! Ani śladu... A! Proszę!
Wyjmuje coś z szajki, co leżało na podłodze.
UCZONY I: Widzicie? Sprzączki od szelek! Z Orybazego przeszły tylko sprzączki. Reszta się nie przetransmitowała. Zanik.
TARANTOGA: Jaki zanik?
UCZONY I: Normalny fading, zanik fal radiowych. Nic słyszał pan o fadingu?
TARANTOGA: Okropność! I co pan teraz zrobi?
UCZONY I zdejmując chałat: Ja? Idę na obiad. W naszej stołówce są całkiem niezłe...
TARANTOGA: Jak to, a pana kolega?
UCZONY I: Hamował tylko postęp badań.
Chybek, który od wyjścia z szajki ma miną zadowolonego z siebie człowieka i robił sobie manicure scyzorykiem, teraz szybko napluł w ręce, przygładził włosy i nadepnął na nogę Uczonemu.
UCZONY I: Przepraszam.
CHYBEK spokojnie, rzeczowo: Pan z Bochni?
UCZONY I: Jak proszę? Nie rozumiem.
CHYBEK konfidencjonalnie, z uczuciem: A kopa chcesz?
TARANTOGA: Ależ, panie magistrze!
UCZONY I: Zaraz... Zdaje się, że nastąpiło zakłócenie.
CHYBEK: Taka mowa?
TARANTOGA: Kolego Chybek, co panu...
CHYBEK: Kierdole.
Uczony biegiem przynosi skądś Protezę Psychiczną i nakłada ją Chybkowi na głowę. Jest to rodzaj hełmu z cewką, lampkami i kablem, który Uczony włącza do ściennego kontaktu, a teraz manipuluje przy Protezie.
TARANTOGA: Co to jest?
UCZONY I: Props. Zaraz dostroimy! Kręci.
CHYBEK: Zna pan Krupę?
UCZONY I: Nie, to jeszcze nie to...
CHYBEK: Szkoda. Bobym panu powiedział wica...
TARANTOGA: Co mu jest?!
UCZONY I: Zakłócenie. Zanik. Tu... pokazuje głowę Chybka. No, a teraz jak?
CHYBEK: Marynia...
UCZONY I: Co za Marynia?
CHYBEK: Taka jedna. Niezła.
UCZONY I: Jeszcze nie tak. A teraz?
CHYBEK: Pożycz pan stówę. Oddam.
UCZONY I: Jakby trochę lepiej... Kręci.
TARANTOGA: Co pan właściwie robi?
UCZONY I: Nastąpił zanik inteligencji, więc dopasowuję mu Protezę Psychiczną. W skrócie - Props.
CHYBEK: Panie! Co to za garnek włożył mi pan na głowę?
UCZONY I: O! O! Proszę!
CHYBEK: Zechce pan to natychmiast zabrać!
UCZONY I: Świetnie, świetnie! Ile jest osiemdziesiąt sześć razy trzydzieści cztery?
CHYBEK: Żebym ja pana nie zaczął uczyć matematyki!
UCZONY I: Trochę za dużo agresywności... zaraz... modulatorek... jest...
CHYBEK: Co pan sobie właściwie wyobraża? Pan wie, kto ja jestem?
UCZONY I: W porządku. Lepiej nie będzie. Pana kolega jest optymalnie sprotezowany. Wzmacniacza inteligencji proszę już więcej nie podkręcać, bo zacznie robić masowo odkrycia i wynalazki. Jeżeliby nagle zgłupiał, proszę podłączyć go do kontaktu, najlepiej na noc, żeby się podładował. To jest wtyczka. Wkładam mu ją do kieszeni, widzi pan?
CHYBEK: Jaka wtyczka? I co to wszystko razem znaczy? Panie profesorze!
TARANTOGA: Nic, nic! Tak trzeba, mój drogi... Do Uczonego: Którędy możemy się dostać do Dyrekcji?
UCZONY I: Tędy. Poprowadzę panów. Idę do stołówki, to mi po drodze.
TARANTOGA: To są normalne drzwi? Nie teleporter?
UCZONY I: Ależ normalne, normalne... Proszę iść. Ostrożnie, bo panu proteza spadnie! Wychodzą.
Wchodzi sprzątaczka. Zaczyna myć podłogę. Ustawia szczotkę obok szafki, opierając ją o guzik. Dźwięk, błysk. Z szafki wylatuje Uczony II, bez marynarki, spodnie przytrzymuje rękami.
UCZONY II: Eutanazy! Gdzie jest ten łajdak?! Gdzie on jest?!
Sprzątaczka nie zwraca uwagi, Uczony II wylatuje ze sceny. Ciemno.
* * *
Zmiana. Gabinet Dyrektora Laboratorium Grelirandrii. Dyrektor, młody człowiek, za biurkiem. Z tyłu za nim wielka tablica, na której będą wyświetlane różne napisy. Obok - duże okno, przez które wlezie Bygoń. Na biurku mikrofony, guziki, klawisze etc. Dwa fotele. Wchodzą Chybek z Propsem na głowie i Profesor.
DYREKTOR: Moje uszanowanie panom! Proszę spocząć! Telefonowano mi, że panowie właśnie do mnie... Zaszło, zdaje się, drobne nieporozumienie?
TARANTOGA: Nic nie szkodzi. Nie przeszkadzamy?
DYREKTOR: Skąd znowu! Proszę, proszę siadać! Ja właśnie jestem naukowym dyrektorem naszego instytutu. Jako Ziemianie, jesteście panowie ssakami, nieprawdaż?
TARANTOGA: Istotnie...
DYREKTOR: Proszę zatem spróbować... Podaje słoik. Proszę, śmiało, to nasze pastylki dla ssaków, doskonałe...
TARANTOGA: Dziękuję.
DYREKTOR: Mam nadzieję, że to drobne nieporozumienie, które zaszło w laboratorium, nie zakłóci naszych serdecznych stosunków. Czym mogę panom służyć?
TARANTOGA: Czy rozwinięta wiedza waszej planety nie mogłaby wesprzeć naszej, ziemskiej?
DYREKTOR: Ależ naturalnie! Sprawa pomocy innym planetom leży nam szczególnie na sercu! Od czego by tu zacząć?... Naciska guzik, z boku wyjeżdża taca, na niej małe stożki. To jest środek na Bygonie. Absolutnie radykalny! Każdy Bygoń przy zetknięciu się z takim ładunkiem ginie na miejscu.
TARANTOGA: A co to są Bygonie?
Brzęczyk. Na tablicy zapala się napis MRZYCORODNE NAPIERAJĄ.
DYREKTOR do mikrofonu: Halo, siódemka? Proszę odeprzeć! Odeprzeć, mówię!! No. Na razie. Do Profesora: Tak więc sprawa Bygoni załatwiona. Poza tym możemy ofiarować panom doskonały środek przeciwgwiazdowy, patentowany pod nazwą Antygwiazdol. Oto reklamowa próbka... Mamy też nowe zmywaki do czyszczenia talerzy latających. Na ile by panowie reflektowali? Jedna rakieta? Dwie?
TARANTOGA: Nie, dziękujemy, raczej nie skorzystamy. Może panowie mają coś innego?
Brzęczyk. Napis INWAZJA EMORDANÓW - SEKTOR VI.
DYREKTOR: O, psiakrew! Emordany, ładna historia! Naciska guzik. SEKTOR VI gaśnie, za to zapala się SEKTOR XV i SEKTOR XXV. Dyrektor gorączkowo naciska liczne guziki, wołając zarazem do mikrofonu. Halo! Sekcja sobowtórów?! Proszę natychmiast zatapiać od góry do dołu! Tak!
Napisy gasną.
DYREKTOR: Emordany o tej porze roku to rzadkość. Na szczęście mieliśmy jeszcze paręset Grytaszków... Tak... Panowie wybaczą te ciągłe przerwy w rozmowie... Jak teraz u was sytuacja z Wychwostkami? Ciężka? Domyślam się. To prawdziwa plaga! Mam na składzie najnowsze Ćwiartolety. którymi radykalnie pozbędziecie się wszystkich Wychwostków. Oto model... Podaje Ćwiartolet wyjęty z szuflady.
TARANTOGA: Ależ, proszą pana...
DYREKTOR: Nic, nic. Proszę nie dziękować. Solidarność międzyplanetarna jest naszą dewizą. Jak tam u was Emenegezy? Filują? Czy często?
TARANTOGA: Nie...
Pojawia się napis KRALOFIKSJA. Dyrektor rzuca się do guzików.
DYREKTOR: Jeden moment... Krzyczy do mikrofonu: Uwaga! Alarm pierwszego stopnia! Uruchomić wszystkie Łamignatnice!
TARANTOGA: O co by go tu prosić? Może o środek na łysinę?
CHYBEK: Panie profesorze, coś na długowieczność, na przedłużenie życia!
TARANTOGA: A, rzeczywiście!
DYREKTOR: Słucham panów?...
TARANTOGA: Czy... może jakiś środek na przedłużenie życia?...
DYREKTOR wyciąga z szuflady słój pełen wielkich pigułek: Służę. Środek absolutnie gwarantowany w działaniu.
Na tablicy napis SUPERKRALOFIKSJA.
DYREKTOR: Jedną chwilkę, panowie... Do mikrofonu: Uwaga, alarm drugiego stopnia! Sekcja chłodnicza! Dawać tę sekcję! Co? Halo! Zamrażajcie wszystkich uczonych! Jak? Nie, nie na sztuki, całymi wydziałami, humanistyka na końcu. Na końcu, mówię! Szybko!
Słychać odległe huki.
TARANTOGA: Przepraszam, czy coś się stało?
DYREKTOR: Właściwie nic. To po prostu środek ostrożności, bo Kralofiksja zawsze bierze się najpierw do uczonych, więc na wszelki wypadek pakujemy ich do naszych podziemnych lodówek. O czym to myśmy mówili? Aha! Ten środek, tak zwany dwużycian długowiecznianiu, jak panowie widzą, zupełnie nieszkodliwy, zażywany trzy razy dziennie przez dwa tygodnie... Przepraszam...
Do pokoju wpada Uczony I, a za nim Uczony II z miotaczem atomowym.
UCZONY I: Panie dyrektorze! Panie dyrektorze!!
UCZONY II: Już ci nie pomoże dyrektor, łajdaku!
UCZONY I: Nie zabijaj mnie! Nie znoszę tego!!
Uczony II strzela, Uczony I pada.
DYREKTOR: Fe, co za obcesowość! Nie mógł pan tego zrobić u siebie, doktorze? Nie widzi pan. że mam gości? Tak pan nadymił...
Uczony I leżąc wydobywa z kieszeni broń i w agonii strzela. Uczony II też pada.
DYREKTOR: Nie, to prawdziwy skandal! Przepraszam najmocniej... Wyciąga za kulisy obu nieboszczyków. Prosię wybaczyć to gorszące zajście.
TARANTOGA: Ależ to potworne! Czy oni nie żyją?
DYREKTOR: Chwilowo tak. Ale mamy przecież ich rysopisy atomowe, to się ich wskrzesi. Inna rzecz, że urządzają takie sceny parę razy na tydzień.
TARANTOGA: Nie może być!
DYREKTOR: Temperament uczonych. W wysoko rozwiniętej cywilizacji spory naukowe łatwo przerastają w atomowe. Co ja mówiłem? Więc ten środek na długowieczność...
Słychać grzmot.
DYREKTOR: Proszę nie zwracać uwagi, przeżywamy dość trudny okres, zdaje się, że... oh!
Napis BALBOLIZA.
DYREKTOR do mikrofonu: Halo, sekcja osiem! Ósemka! Dawać, halo! Dlaczego nic nie słychać?
Napis JAKA KOLEJNOŚĆ WYSADZANIA?
DYREKTOR do mikrofonu: Wysadzajcie, co się da, wszystko jedno w jakiej kolejności, byle szybko! Jazda! Nie guzdrać się!
Grzmoty.
DYREKTOR: No, nareszcie będziemy mieli chwilę spokoju. Dzwonek. Halo? Już panom służę. Halo? Odmrażać po kolei. Wszystkich, pewno że wszystkich. Co? Windy stanęły? To zostawcie humanistów na koniec, nie pali się! Drodzy panowie, ten środek, który widzicie, pozwala uwielokrotnić długość życia...
Na tablicy napis BYGONIE.
DYREKTOR: Bardzo przepraszam, czy możecie mi panowie pożyczyć tego środka, który wam przed chwilą ofiarowałem?
TARANTOGA dając: Ależ proszę...
DYREKTOR: Dziękuję.
Przez okno wsuwa się głowa Bygonia, Dyrektor karmi go z ręki, Bygoń rzęzi, kona, głowa znika.
DYREKTOR siadając: No i co, może zły środek? Halo? Sekcja piąta? Proszę dostarczyć dwa tuziny pudełek środka na Bygonie. Co? Sekcji nie ma? Jak to nie ma? Wysadzona? Dlaczego wysadzona? W pośpiechu? Co to znaczy "w pośpiechu"? Nic mnie to nie obchodzi! Środek ma zaraz być. Mam gości pozaplanetarnych... Do nich: Uff! Przepraszam. Taki czas, co robić...
Słychać ryki i huki.
TARANTOGA: Co to właściwie dzieje się u panów na planecie?
DYREKTOR: E, nic takiego. Emordany, Kondzielaki, Bygonie, poza Kralofiksją nic nowego. Tyle tylko, że Kamcioły zaczęły ostatnio trochę wąsować.
TARANTOGA: Czy to są zwierzęta?
DYREKTOR: Ha ha! Co za pomysł? Po zwierzętach dawno już nie zostało u nas śladu, proszę pana! Najprościej mówiąc, są to niepożądane produkty uboczne naszej cywilizacji...
TARANTOGA: Żywe?
DYREKTOR: Owszem. Ale u nas wszystko jest żywe.
TARANTOGA: Nie rozumiem. Co to znaczy - wszystko?
Chybek z nudów manipuluje przy Propsie. Pojawia się urocze dziewczę, przywdziane w strój bardzo wspaniały. Jest ta osoba jakby wcieleniem marzeń gimnazjalisty o seksbombie, o super gwieździe filmowej. Porusza się uwodzicielsko, falując biodrami. Parę razy przechodzi przed Chybkiem. Innych obecnych ignoruje. Z wolna zaczyna kusić go uśmiechami, pokazuje nóżkę, nareszcie zaczyna się powoli rozbierać. Chybek, zrazu osłupiały, potem rozanielony, przekręca fotel, żeby ją lepiej widzieć. Podczas następującej pantomimy Dyrektor i Tarantoga rozmawiają, jakby nigdy nic.
DYREKTOR: Bo u nas i fabryki, i maszyny - wszystko jest żywe. Ot, parę lat temu na przykład uruchomiliśmy wylęgarnię serków topionych. Produkcją kierował sztuczny mózg. Taki mózg nie jest niezawodny, wie pan... Popadł niespodzianie w aberację i zaczął produkować Bygonie. Omyłkowo, rozumie pan?
TARANTOGA: Zamiast serków?
DYREKTOR: W pewnym sensie. Z Kondzielakami była inna historia...
CHYBEK cicho, nie spuszczając oczu ze strip-teasu: Panie dyrektorze, kto to jest?
DYREKTOR: Kto jest kto?
CHYBEK pokazując głową: Ta pani...
Dziewczyna w dalszym ciągu się rozbiera.
TARANTOGA: Jaka pani?! Co pan mówi, Chybek, tu nikogo nie ma!
CHYBEK: Jak to nie ma, przecież widzę...
DYREKTOR: Kogo pan widzi?!
CHYBEK: Oczu nie macie? Śliczna dziewczyna...
DYREKTOR zaalarmowany: Śliczna!? Chybek jak lunatyk wstaje i idzie ku niej, Dyrektor ciągnie go na fotel, sadza.
DYREKTOR: Może pan z łaski swojej przytrzyma kolegę...
Tarantoga przytrzymuje.
CHYBEK: Nie zasłaniać!!
Dyrektor biegiem przynosi parę bezpieczników i śrubokręt, kręci gorączkowo przy Propsie. Wydobywa spalony bezpiecznik. Dziewczyna wciąż się rozbiera.
DYREKTOR: Naturalnie! Proszę bardzo. Bezpiecznik się przepalił... Pokazuje go Tarantodze. Gdy wyjął go z Protezy, znieruchomiała jak posąg.
CHYBEK zaniepokojony jej znieruchomieniem: No, co jest?
Dyrektor wkłada mu inny, nowy bezpiecznik. W miarę jak go wkręca, dziewczyna szybko zbiera swoje rzeczy.
CHYBEK: Proszę pani! Proszę zaczekać! Niech pani nie odchodzi!!
DYREKTOR: Jeszcze? No, a jak teraz?
Dokręcił. Dziewczyna majestatycznie wychodzi. Chybek zrywa się, biegnie za nią.
TARANTOGA: Co mu się stało?
DYREKTOR: Drobiazg. Halucynacja elektryczna. Bezpiecznik się przepalił.
Wbiega Chybek.
CHYBEK: Nigdzie jej nie ma! Gdzie się podziała?!
DYREKTOR: To było złudzenie, drogi panie. Elektryczne złudzenie. Drobny defekt pańskiego Propsa. Proszę spocząć.
CHYBEK: Taka była piękna!!
DYREKTOR: Może jeszcze jeden bezpiecznik?
CHYBEK: Nie, dziękuję.
DYREKTOR do Tarantogi: Na wszelki wypadek dam panu kilka rezerwowych. I proszę uważać, żeby pana towarzysz nie zaczął na własną rękę manipulować przy swoim Propsie! To, niestety, wielka pokusa...
TARANTOGA: To te protezy tak łatwo się psują?
DYREKTOR: Zdarza się. Ale najczęściej psują je sami właściciele. Umyślnie.
TARANTOGA: Po co?
Chybek ukradkiem znowu próbuje kręcić przy swoim Propsie.
DYREKTOR: Proszę zostawić!
Chybek przestraszony odejmuje rękę od Propsa.
DYREKTOR: Widział pan? Niestety! To jeden z głównych problemów naszej cywilizacji. Cywilizacja wymaga rozumu, więc stworzyliśmy Propsy... Otwarło to jednak pole dla licznych nadużyć. Ostatnio na czarnym rynku pojawiły się specjalne wkładki do Propsów, tak zwane ujemne. Są zakazane, ale popyt jest olbrzymi!
TARANTOGA: Jakie jest ich działanie?
DYREKTOR: Są ujemne, to znaczy zmniejszają inteligencję! Po włączeniu w jednej chwili staje się pan kompletnym idiotą! Boskie uczucie!
TARANTOGA: Pan żartuje chyba?
DYREKTOR: Skąd! To powszechne marzenie - żeby choć na godzinkę, wieczorem, po kolacji...
TARANTOGA: Żeby zidiocieć?! Niemożliwe! Kto chce być idiotą?!
DYREKTOR: Jak to - kto? Każdy! Czy pan nie pojmuje, jaki wspaniały jest świat idioty?
TARANTOGA: Co pan mówi! Ależ to ubóstwo ducha...
DYREKTOR: Też coś! Jakie ubóstwo? Idiota jest, według pana, ubogi duchem? Proszę pana, jego dusza to rajski ogród, tyle że wstęp do tego ogrodu nie kosztuje ani złamanego szeląga! Wiele musi się namęczyć człowiek inteligentny, zanim znajdzie książkę, która go zaspokoi, sztukę, która wypełni jego olbrzymie wymagania, kobietę, której duch i ciało staną na pożądanej przezeń wysokości! Idiota natomiast nie jest wybredny, idiocie wystarczy byle co, żeby rozfalował się ocean jego wzruszeń! Dlatego, proszę pana, idiota ma wszystkiego w bród! Człowiek inteligentny toby tylko grymasił, ulepszał, poprawiał, a to nie tak, a tamto niedobre, a idiota jest zadowolony, łaskawy panie!
TARANTOGA: Ależ to rozum stworzył cywilizację!
DYREKTOR: A to pan skąd wziął? Wybaczy pan! Kto zaczął tworzyć cywilizację? Jaskiniowiec! Myśli pan, że był inteligentny? Skąd, idiotą był właśnie, proszę pana, nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi! Cywilizację zaczynają właśnie idioci, a potem ludzie inteligentni ponoszą konsekwencje, kombinują, mordują się, jak ja za tym biurkiem! A poza tym... jakie nudne są te nowoczesne powieści, te antydramaty. antyfilmy - ale co robić, nuda - nie-nuda, rozum zobowiązuje! Ale, panie... wieczorem, kiedy skończę urzędowanie, zakładam sobie taką małą, ujemną protezke... Tu ją mam, w szufladzie... I nucę sobie kretyńskie piosenki o ruczaju w gaju, o tym, że serce w poniewierce... i łkam, i szlocham, i tak mi dobrze... I nic się nie wstydzę... Może ma pan przypadkiem ze sobą jakiś nowy szlagier, co?
TARANTOGA: Nie...
DYREKTOR: Szkoda! Znajomi przywożą mi z Ziemi, proszę pana, ile razy wyjeżdżają. No, ale mniejsza o to, mniejsza o to! Przepraszam, zagadałem się! Więc to co miało być? A, prawda! Pan sobie życzył środek na długowieczność?
TARANTOGA: Już pan był łaskaw go nam dać...
DYREKTOR: A, rzeczywiście. Tu jest. panowie, gwarancja... Przedłuża życie do czterdziestu lat.
TARANTOGA: O czterdzieści lat?
DYREKTOR: Nie o, lecz do. Do czterdziestki.
TARANTOGA: Jak to - do czterdziestki? My żyjemy dłużej...
DYREKTOR: Nie może być! Może macie jakiś lepszy środek?
TARANTOGA: Nie, w ogóle bez środka. Tak żyjemy.
DYREKTOR: Jak długo?
TARANTOGA: Bywa, że i do osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat...
DYREKTOR: Fenomenalne! Muszę polecić, by to zbadano. Tak... Co tam miało jeszcze być? Aha, środek na łysinę... Niestety, panowie, tego zagadnienia jeszcześmy chwilowo nie rozwiązali. Ale, mając rozstrzygnięte palące kwestie Bygoni, Emordanów, Mrzycorodnych, jak również higieny talerzy latających, wrócicie, mam nadzieję, z tej wyprawy na ojczystą planetę całkowicie zadowoleni! Szczęśliwej drogi i do zobaczenia!
* * *
Chybek i Profesor znajdują się ponownie na Ziemi, w mieszkaniu Profesora.
CHYBEK: Spławili nas.
PROFESOR: Myśli pan?
CHYBEK: Jasne! Manewr kosmicznej biurokracji. Wykręcili się sianem. Panie profesorze, następnym razem im się nie uda!
PROFESOR: Jakim następnym razem?
CHYBEK: Ależ zaraz! Panie profesorze, nie możemy tak... Mając do dyspozycji podobny wynalazek... Poza tym czuję, że się już przyzwyczajam. Trzeba po prostu więcej tupetu. Nie damy się odprawić. Na pewno ma pan jeszcze jakieś wyznaczone cele... Panie profesorze...
PROFESOR: Bo ja wiem... Może na dzisiaj jednak dość?
CHYBEK: Nigdy!
PROFESOR: No to, wie pan... owszem. Mam tu zapisany obiekt niebieski zwany NGC 687 łamane przez 43 - według wielkiego katalogu gwiazdowego Messiera. Podał mi go profesor Trompka, ten astronom. Przypuszcza, że zmiany gwiazdowego blasku, które można tam obserwować, są powodowane sztucznie.
CHYBEK: Sztucznie?
PROFESOR: Tak. Oznaczałoby to cywilizację rozwinięta tak niesłychanie, że jej przedstawiciele wedle woli zwiększają lub zmniejszają blask gwiazdy macierzystej.
CHYBEK: Tak jak się podkręca knot lampy naftowej?
PROFESOR: Właśnie.
CHYBEK: To na co jeszcze czekamy? Profesorze, naprzód !
PROFESOR: No no! Więcej zimnej krwi, młodzieńcze! Ostatecznie w interesie nauki można spróbować. Niech pan przygotuje świeży papier i ołówek.
CHYBEK: Jestem gotów.
PROFESOR: A więc dobrze. Uwaga, ruszamy!
VI
Dźwięki, fenomeny, pojawiają się gwiazdy, na przykład z rzutnika, jakaś duża mgławica w kącie między szafą i oknem, wreszcie robi się całkiem ciemno i tylko słychać dziwne dźwięki. Potem ukazuje się miedzy szafą i oknem nagromadzenie białych form abstrakcyjnych, które przypominają z jednej strony zwoje mózgu, ale porozdzielane, a z drugiej - stanowią jak gdyby elementy dziwnego olbrzymiego oblicza - pozbawionego oczu, to znaczy oczy, usta mogą być tylko pustymi miejscami pomiędzy elementami białej kompozycji.
OBLICZE (dźwięk wychodzi nie wiadomo skąd, głos gruby, ale łagodny, bas olbrzymiej, dobrodusznej istoty, podlegającej roztargnieniem): Wziąć... sześć kwantylionów gwiazdowego proszku... jedną mgławicę ciemną... pół jasnej... szczyptę kosmicznego... zmieszać... zakręcić... aż powstanie placek spiralny. Hm, placek! Ale czy dobry? Kto go wie! Jaki kto? Może ja? Ho ho - duże trudności. Ja? Tak, ja. Gdzie? Prawdopodobnie wszędzie. Ewentualnie jeszcze trochę dalej. I wciąż, i wciąż jeszcze ja? Nic, tylko ja? O, co za bezmiar! Hm. Słabo rośnie. Może dodać parę białych karłów?
CHYBEK: Kto to jest?
PROFESOR: Zapewne miejscowa istota.
CHYBEK: Przepowiada sobie recepty kuchenne?
PROFESOR: Raczej kosmiczne, coś o gwiazdach. Cicho...
OBLICZE: Co ja mówię? Zbiór kulisty czy spiralny? Może nie mieszać więcej? Za gorąco będzie. Jeszcze porobią się kłaczki...
CHYBEK: Profesorze, zdaje się, że on bredzi...
PROFESOR: Bądźże pan cicho!
OBLICZE: Że ja? Czy to ja mówiłem? Niedobrze! Mówię i sam nie zauważam, że mówię. To pewno wskutek wszechobecności. Co miało być teraz? Spiralny placek galaktyczny...
CHYBEK: Panie profesorze, on chyba całkiem sfiksował!
PROFESOR: Cicho...
OBLICZE: A to co? Co mi się tak wciąż mówi i wydaje się, że to nie ja mówię?
CHYBEK: Bo to nie pan mówił, tylko ja.
PROFESOR: Panie Chybek!
OBLICZE: No! Ktoś tu jest! Ale co to znaczy "tu"? "Tu" - to znaczy gdzie? Ktoś mówił?
CHYBEK: Tak, ja mówiłem.
Poszczególne elementy białych zwojów mózgowych, stanowiące zarazem policzki Oblicza, poruszają się, powstaje z tego jakiś grymas.
OBLICZE: Zaraz. Zdaje się, że prawdopodobnie, a nawet na pewno ktoś tu jest. Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kto. Halo!
PROFESOR: Halo! Bardzo pana przepraszamy! Jesteśmy istotami rozumnymi z Ziemi, przybyliśmy tu właśnie...
OBLICZE: Istoty rozumne?
PROFESOR: Tak, proszę pana.
OBLICZE: Więcej niż jedna?
PROFESOR: Tak, jest nas dwóch Ziemian. Czy ma pan chęć na rozmowę? Bo jeśli przeszkadzamy...
CHYBEK: Wolelibyśmy, żeby się pan zgodził.
OBLICZE: Kto?
CHYBEK: Co "kto"?
OBLICZE: Kto ma się zgodzić?
CHYBEK: Pan.
OBLICZE: Co to jest "pan"?
PROFESOR: Gdybyśmy się lepiej znali, powiedzielibyśmy "ty". Czy to nic panu nie mówi?
OBLICZE: Hm! "Ty". Gdzieś to już słyszałem... Hm. "Ty"... To, zdaje się, wtedy, gdy jest więcej niż jeden, co?
PROFESOR: Tak, właśnie tak.
OBLICZE: Ciekawe. Więc ciebie jest więcej niż jeden?
PROFESOR: Tak, jest nas dwóch.
OBLICZE: Bardzo interesujące. Rzadkie. Skąd pochodzicie?
PROFESOR: Pochodzimy z Drogi Mlecznej, z układu słonecznego, z planety Ziemi.
OBLICZE: Z Ziemi? Nie przypominam sobie. A co robisz?
PROFESOR: Jestem uczonym, zbudowałem aparat, którym przybyliśmy, a mój towarzysz jest młodym adeptem astronautyki.
OBLICZE: Prawda, że ciebie jest dwóch. Dziwne. Nie mogę przywyknąć. A co robisz z gwiazdami?
PROFESOR: Na razie jeszcze nic. Nie jesteśmy tak rozwinięci jak pan.
OBLICZE: Pan? A, to ja. Tak. tak. Dobrze. Niech będzie.
Więc jest ciebie dwóch? Jak wyglądacie?
PROFESOR: Pan nas nie widzi?
OBLICZE: Nie.
PROFESOR: Dlaczego?
CHYBEK: Czy panu coś się stało w oko?
OBLICZE: Nie, nic mi się nie stało. Widzę całkiem nieźle. Mgławica mi się formuje, ramiona spiralne rozkłada, nieźle zbudowana. Nieźle. Efekty magnetyczne... Oho, już są pierwsze rozbłyski, protoplanetarne też! No, dobrze, to potrwa jeszcze trochę, przez ten czas możemy porozmawiać. O czym to się mówiło? Aha, o wzroku. Patrzę na zewnątrz, nie do środka. W środku nie mam nic dla siebie ciekawego...
PROFESOR: Czy to ma znaczyć, że jesteśmy w pana środku?
OBLICZE: Ho, ho, a gdzież by? Jasne. A wy macie oczy w środku?
PROFESOR: Nie.
OBLICZE: Szkoda.
PROFESOR: Czemu?
OBLICZE: Byłaby to już druga anomalia.
PROFESOR: A jaka jest pierwsza?
OBLICZE: To, że ciebie jest dwóch. A z czego wy właściwie jesteście, co?
PROFESOR: Chodzi panu o materiał? Jesteśmy zbudowani z białka.
OBLICZE: Z białka? Zaraz... Zaraz, muszę poszukać...
PROFESOR: Gdzie?
OBLICZE: Phu... W otchłani mojej... informacji... Białko? Aha... Coo? Wy jesteście z białka? I jest was dwóch? To niezwykłe!!
PROFESOR: Czemu?
OBLICZE: Czy jesteście płynni? Czy wlewacie się o zmierzchu do pieczar, czy pulsujecie sobie w nich? Czy o świcie przechodzicie metamorfozę?
PROFESOR: Nie! Nic podobnego! Nigdzie się nie wlewamy i nie przechodzimy żadnej metamorfozy. Poza tym nie jesteśmy płynni.
CHYBEK: Pan pomylił nas z kimś innym.
OBLICZE: Możliwe... Zaraz... otchłań... Tego... no, otchłań! Aha i Och! To wy... Jesteście może ludźmi!
PROFESOR i CHYBEK: Tak, ludźmi!
OBLICZE: O, protuberancja! Może wam się tylko zdaje? Czy macie raczki i nóżki?
PROFESOR: Mamy ręce i nogi.
OBLICZE: Macie? Ładna historia! O, co za zmartwienie! Ludzie! O, ludzie!... Tylko dwóch? To nie tak źle... Ale nie może być - więcej się nie zrobiło?
PROFESOR: Tu jest nas dwóch, ale na Ziemi parę miliardów.
OBLICZE: Już? Już parę miliardów? Tak prędko? Nie spodziewałem się. Tak się tego obawiałem!... Och, cóż za spotkanie! O, to ja... to wy... tak, okropność! Sam nie wiem, co teraz powiedzieć?
PROFESOR: Co pan mówi?
CHYBEK: Co się stało?
OBLICZE: Niestety! Nic się nie da zrobić! Cóż ja mogę teraz? Przepraszam was, przepraszam! .Mogę tylko błagać o wyrozumiałość. To było niechcący, naprawdę...
CHYBEK: To chyba jakieś nieporozumienie...
OBLICZE: Oby, oby! Ale obawiam się. że to tragiczna rzeczywistość. Miałem jeszcze nikły cień nadziei, że się nie zsiadło, ale widzę, że daremnie...
CHYBEK: Ależ pan nic nam nie zrobił!
OBLICZE: Wam nie, ale was...
PROFESOR: Jak proszę? Jak to nas?...
OBLICZE: Tak, was... Ale przysięgam,. że wskutek roztargnienia, niechcący, przez niedopatrzenie! Po prostu przestałem mieszać, słonecznica przypaliła mi się od spodu i powstały zgęstki. Potem przy ochłodzeniu wytrąciło się wszystko... Ach, ścięło mi się, zrobiła się zupka klejowa i z tej zupki różne tam galaretki, a z tych galaretek wyście powstali, po paru miliardach obrotów wokół Słońca... Już sam nie wiem, jak mam was przepraszać!
CHYBEK: Ależ co pan mówi?
PROFESOR: Zaraz... Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan nas stworzył? Całą ludzkość?
CHYBEK: To nie może być!
OBLICZE: Niechcący, przysięgam! Nieumyślnie! Jestem nazbyt rozciągły, jest mnie zbyt wiele, nadmiar jest moim głównym wrogiem, nieszczęściem, kieską. Chciałem zrobić zwyczajną słonecznicę. Ale kiedy wróciłem, było już za późno...
PROFESOR: Jest pan pewny tego? Według naszych wiadomości, powstaliśmy w toku ewolucji biologicznej, ze zwierząt...
OBLICZE: Zwierzęta też były? Ładna historia! Zawsze to samo! Zwierzęta, co? Nie chciałem! Daję wam uroczyste słowo honoru! Unikam tego, jak mogę, bo wiem, co to za przykrość...
PROFESOR: Co jest przykrością?
OBLICZE: Ludzkość. Cywilizację też może macie?
PROFESOR: Oczywiście, że mamy!
OBLICZE: Wielkie nieba! Cywilizacja też jest! I co teraz będzie? Czy bardzo macie mi za złe?
PROFESOR: Prawdę mówiąc, jeszcześmy niezupełnie przyjęli do wiadomości to, co pan nam oświadczył. Musimy tę myśl zbadać. Ale czy pan się czasem, mimo wszystko, nie myli?
OBLICZE: Możemy sprawdzić dokładniej. Czy jesteście różowi w środku?
PROFESOR: Tak.
OBLICZE: Czy macie nieparzystą głowę i osiem do dziewięciu otworków?
CHYBEK: Zaraz policzę.
PROFESOR: Nie trzeba, kolego! Tak, to się zgadza.
OBLICZE: A macki jakieś są?
PROFESOR: Nie.
OBLICZE: Na pewno? Nigdy nie macacie?
PROFESOR: Owszem, zdarza się, ale nie mackami.
OBLICZE: A więc jednak? A czy w środku coś puka?
PROFESOR: Serce? Owszem, bije.
OBLICZE: Wciąż?
PROFESOR: Tak, ale...
OBLICZE: Zaraz! A klapkę macie?
PROFESOR: Jaką klapkę?
OBLICZE: O, nie macie? Nieźle. A naddatki są?
PROFESOR: Jak wyglądają?
OBLICZE: Takie maleńkie skrzydełka.
PROFESOR: Nie. Widzi pan!
OBLICZE: Jeszcze chwilka! Czy od czasu do czasu sklejacie się, aby się w krótkim czasie znowu rozkleić i czy puszczacie potem pączki?
PROFESOR: Zapewniam pana, że nie puszczamy żadnych pączków.
CHYBEK: A więc to nie my!
OBLICZE: Ach, moi biedni ludzie, to wy, to wy! Przecież ja was nigdy nie miałem okazji poznać z bliska. Przerażony owym wypadkiem i zagrażającymi nieuchronnie konsekwencjami, pozostawiłem słonecznicę i oddaliłem się, złamany, a wygląd wasz wydedukowałem na podstawie znajomości dawniejszych przypaleń... przy pomocy matematyki. Wyszły mi z tego rączki, nóżki, główki, klapki, naddatki i pączki. Powiadacie, że nie macie pączków? A co macie?
PROFESOR: Do czego miały być pączki?
OBLICZE: Do kontynuacji. Żeby was było coraz więcej, niestety...
PROFESOR: Aha! Nie, my nie pączkujemy.
OBLICZE: A jak wy to robicie?
PROFESOR: Rodzimy się.
OBLICZE: Nie może być!
PROFESOR: Czemu?
OBLICZE: Nadzwyczajna rzadkość! Fenomen kosmiczny! Oni się rodzą... Kto by pomyślał?! I co wy na to?
PROFESOR: Uważamy to za normalne.
OBLICZE: Biedacy!
PROFESOR: A co pan właściwie robi, jeśli można spytać? Co z tą słonecznicą?
OBLICZE: Jak to... co ja robię? Niebaście nigdy nie widzieli?
CHYBEK: Pan ma na myśli gwiazdy? Owszem, widujemy je. I co z tego?
OBLICZE: Co z tego? A, to dobre! Czy nie zauważyliście, że słońca są kuliste, a mgławice spiralne?
PROFESOR: Zauważyliśmy.
OBLICZE: I nie dało to wam do myślenia? Dlaczego są kuliste, spiralne, co?
PROFESOR: Bo się obracają.
OBLICZE: Może same z siebie?
PROFESOR: Tak sądziliśmy. Czy to nieprawda?
OBLICZE: Czy to nieprawda? Co za naiwność święta! Obracają się od mieszania. Rozumiecie?
PROFESOR: Więc to pan miesza? A wolno spytać, po co?
OBLICZE: Ależ właśnie, żeby się nie przypaliło!
PROFESOR: Dziwne rzeczy! Czy pana słowa oznaczają, że pan... hm... miesza galaktyki w tym celu, aby nie powstały w nich istoty rozumne?
OBLICZE: Nic podobnego. Właśnie, aby powstały! W tym celu mieszam, aby powstały, ale normalne.
PROFESOR: To my jesteśmy nienormalni?
OBLICZE: Ach... to... to wyście o tym nie wiedzieli?
PROFESOR: Nie.
OBLICZE: Nie? Najmniejszego domysłu, podejrzenia?
PROFESOR: Nie.
OBLICZE: O, tensor! Co ja narobiłem? Po co ja im mówiłem? O, perturbacja turbulencyjna! Przepraszam! Strasznie mi przykro. Ale skąd mogłem wiedzieć?...
PROFESOR: Nie szkodzi, nie szkodzi. Może wyjaśni nam pan, jakie istoty rozumne są. według pana, normalne?
OBLICZE: Według mnie? Moi kochani, dużo o tym mówić. Czy nie prościej będzie, jeśli, wróciwszy do siebie, rozejrzycie się po waszej planecie, aby skonstatować, co tam nienormalnego?
CHYBEK: Wolelibyśmy jednak...
OBLICZE: Jeżeli wam koniecznie na tym zależy, naturalnie, mogę w paru słowach... Och! Wielkie nieba, znowu! Znowu!!! Znowu!!!
CHYBEK: Co się stało?
PROFESOR: Czy panu niedobrze?
OBLICZE: Niedobrze?... To wszystko przez was! Przez was!!!
CHYBEK: Co to znaczy?
OBLICZE: Zagadaliście mnie. I znów mi się przypaliło - jedno spiralne ramie, od spodu, na trzysta parseków - i znowu wybiegła mi słonecznica, i ścięło się, i będzie zgęstek, i powstanie białko, przeklęte białko! I znowu będzie ewolucja, i ludzkość, i cywilizacja, i będę się musiał tłumaczyć, usprawiedliwiać, składać we dwoje, przepraszać, że to niechcący, że przez przypadek... Ale to wy, nie ja! To wyście narobili! Idźcie już, niech was nie znam...
CHYBEK: O, co to, to nie! Przeprosiny - przeprosinami, a powinien pan się zachować inaczej.
OBLICZE: Co?
CHYBEK: Tak. Jeśli, jak pan sam mówi, pokrzywdził nas pan, prosimy o rekompensatę!
OBLICZE: To co mam zrobić?
CHYBEK: Prosimy o dostarczenie nam... e... maszyny... urządzenia do spełniania życzeń! Pan to chyba potrafi?
OBLICZE: Do spełniania życzeń?
PROFESOR: Ależ... kolego Chybek... może...
OBLICZE: Dobrze. Proszę bardzo. Jak sobie chcecie. Do spełniania życzeń? Bez trudu. Ale ostrzegam: z życzeniami trzeba ostrożnie! Oto wasza maszyna... A teraz żegnam. Narobiliście mi kramu, oj, ludzie, ludzie!...
CHYBEK: Podobno pan nam też.
Po ostatnich słowach Oblicza wjechała na scenę maszyna do spełniania życzeń.
CHYBEK: Panie profesorze, możemy wracać!
Profesor naciska guzik, dźwięki, Oblicze niknie, ale maszyna zostaje w gabinecie Tarantogi.
PROFESOR: No no, ale pan sobie poczyna, młody człowieku !
CHYBEK: A cóż pan chce, profesorze? Oto owoc naszej wyprawy. Czy to nie był dobry pomysł? Przyszedł mi w ostatniej chwili.
PROFESOR: Młodzieńcze, nie jestem z pana zadowolony. Jak widzę, nie zdaje pan sobie sprawy z tego. jaka jest różnica między wyprawą kosmiczną a chodzeniem po prośbie. Pan wyzyskał sytuację. Taka nachalność może rzucić na nas jak najgorsze światło. Poza tym, jeżeli w ogóle należało - trzeba było prosić o coś doniosłego...
Profesor urywa widząc, że Chybek w ogóle nie słucha, gdyż wstał i uważnie ogląda maszynę do spełniania życzeń.
CHYBEK: Tu są jakieś napisy, ale nie umiem przeczytać, to nie po naszemu napisane... O, jest! Znalazł kartkę na sznurku przywiązaną do maszyny niby karteluszek z ceną. Czyta "Model Uniwersalny... spełnia wszystkie życzenia bez ograniczeń. Wytwórca nie bierze odpowiedzialności za szkody powstałe w związku z działaniem aparatu na niekorzyść osób trzecich"... Też coś! "W trakcie spełniania życzeń o charakterze katastrofalnym aparat może ulec zniszczeniu"...
PROFESOR: To nie brzmi zachęcająco, mój panie! Nie wydaje mi się, abyśmy mogli skorzystać z tego urządzenia.
CHYBEK: Ależ, panie profesorze! Na początek możemy zażądać czegoś drobnego, próbnie... Do maszyny: Poproszę piłeczkę pingpongową...
Biała piłeczka wypada z maszyny.
PROFESOR wstaje, podnosi ją zdziwiony: Skąd panu przyszła na myśl piłeczka?
CHYBEK: Nie wiem. Tak jakoś mi się powiedziało, że to drobnostka. W każdym razie działa... No! Nabiera tchu. O co by teraz? Może chce pan zostać sułtanem?
PROFESOR: Ależ to nonsens! Młodzieńcze!...
CHYBEK do maszyny: Niech profesor Tarantoga zostanie władcą świata!
Maszyna rusza świecąc i rzężąc.
PROFESOR do maszyny: Niech profesor Tarantoga zostanie tym, czym był! Maszyna rzężąc zamiera. Panie Chybek, wypraszam sobie te niemądre żarty. W ogóle powinien pan więcej myśleć, a przezorniej działać!
CHYBEK: Przepraszam, już nią będę. A ja czy mogę zostać władcą świata?
PROFESOR: Nie!!!
CHYBEK: Dlaczego? Co to panu szkodzi?
PROFESOR rozeźlony: Jest pan ostatnim człowiekiem, w którego ręce złożyłbym losy świata!
CHYBEK: Dlaczego? Gdyby nie ja, wrócilibyśmy z pustymi rękami.
PROFESOR: W świetle tego, czegośmy się dowiedzieli, nie byłoby to może najgorsze...
CHYBEK do maszyny: No to poproszę sto złotych! Maszyna rzęzi. Do profesora: To pan uwierzył w te banialuki, które opowiadał ten dziwny facet? Bo ja nie... Oho, i jest! Proszę! Pokazuje stuzłotowy banknot wyjęty z maszyny.
PROFESOR: Ależ, panie...
CHYBEK szybko do maszyny: Poproszę brylant! Ale duży! Ale duży!! Albo nie - pięć brylantów!!! Maszyna rzęzi.
PROFESOR: Dosyć tego! Żadnych brylantów i pieniędzy!
CHYBEK: Już były i znikły. Profesorze, proszę nie przeszkadzać, to nieładnie! Do maszyny: Poproszę sztabę złota!
PROFESOR: Żadnego złota, zrozumiano? Panie Chybek, moja cierpliwość też ma granice. Nie będzie pan zamieniał mej pracowni naukowej w skład dewiz i fałszowanych banknotów! Maszyna rzężąc staje.
CHYBEK: Dlaczego fałszywych? To pierwszorzędna setka, proszę spojrzeć!
PROFESOR: Właśnie że fałszywa, bo nie została wydrukowana przez Bank Emisyjny.
CHYBEK: Ale złoto?
PROFESOR: Nie potrzeba nam złota. Czy nie wstyd panu wygłaszać takich życzeń? Już raczej należałoby się dowiedzieć, ile prawdy jest w słowach tej istoty. Dlaczego pan nie słucha, co mówię?
CHYBEK do maszyny: Niech profesor będzie w dobrym humorze! Maszyna rzęzi, Tarantoga zaczyna się śmiać.
PROFESOR: Ha ha ha! Też mi... ho ho... ależ ja... ha ha... doprawdy, nie mogę! Ho ho ho... Kapitalne, ale... ha ha ha... krzyczy przez śmiech ha ha, chcę być wściekły, ha ha, wściekły chcę być! Maszyna rzęzi, Profesor nagle przestaje być wesoły, krzyczy: Dosyć mam tego! Za wiele pan sobie pozwala!
CHYBEK szybko do maszyny: Poproszę worek złota i żeby profesor przestał mi przeszka...
PROFESOR: Nie! Żeby mi tu żadnego złota nie było i niech on natychmiast zamilknie!! i
Maszyna rzęzi, Chybek oniemiał. Robi rozpaczliwe gesty, dzikie miny, że nie może mówić, wymachuje rękami, składa je błagalnie.
PROFESOR: No! Nareszcie spokój.
Chybek robi błagalne miny.
PROFESOR: A przestanie pan?
Chybek kiwa usilnie głową, że tak.
PROFESOR: Daje pan słowo?
Chybek kiwa, że tak.
PROFESOR: Dobrze! Do maszyny: Niech odzyska mowę...
CHYBEK: Pan jest nieludzki, profesorze! W końcu tę maszynę ja wymyśliłem. Profesor otwiera usta, Chybek woła: Dobrze, dobrze, już nie będę! Wymyślimy coś innego. Wiem co - długowieczność. Teraz mamy ją już w kieszeni. Teraz już będzie nasza. Ale najpierw cofniemy czas!
PROFESOR: Dlaczego?
CHYBEK: W ten sposób stanie się pan młodszy, będzie pan mógł jeszcze bardzo wiele zdziałać. Zrobimy tak: najpierw cofniemy się o... powiedzmy o dziesięć lat, a potem poprosimy o długowieczność. Albo o nieśmiertelność! Niech cofnie się czas o lat dziesięć!
Maszyna rzęzi, za oknem świta, zarazem lampa elektryczna gaśnie w pokoju. Podczas dalszej wymiany zdań maszyna rzęzi coraz głośniej, zarazem zmiana pór, nocy i dnia zachodzi coraz szybciej, raz świeci się lampa i za oknem jest noc, raz lampa gaśnie, za oknem robi się jasno, rytm ten przechodzi w mruganie, wreszcie w szarość, potem zapada zupełna ciemność, w której słychać coraz słabszy odgłos maszyny.
PROFESOR: Zaraz... trzeba się zastanowić...
CHYBEK: Po co?
PROFESOR: To lekkomyślne - maszyna może zniknąć.
CHYBEK: Dlaczego ma zniknąć?
PROFESOR: Dlatego, że w przeszłości nie może już być maszyny, ona jest tutaj, teraz.
CHYBEK: Nic podobnego! Niech się pan nie obawia. Prędzej! Prędzej!
PROFESOR: Chybek! Co pan narobił najlepszego? Chybek...
CHYBEK: Wszystko będzie dobrze.
Ciemność. Nastaje cisza. Powoli przejaśnia się. Obaj siedzą na krzesłach. Nie ma ani maszyny, ani aparatu do podróżowania w czasie. Jest jasny dzień. Profesor nie ma już wcale siwej brody, to znaczy żadnej zgoła, a jego czupryna jest tylko trochę siwa. Chybek wygląda mniej więcej tak samo, ale nie nosi okularów i nie ma protezy.
PROFESOR jakby budząc się z osłupienia: A to co?
CHYBEK nieśmiało (to teraz młody student): Przepraszam...
PROFESOR: Nie, nic! Jakby mały zawrót głowy... Patrzy na Chybka. Kim pan jest?
CHYBEK: Nazywam się Chybek. Janusz Chybek.
PROFESOR: Tarantoga jestem. Ale skąd pan się tu wziął?
CHYBEK: Ja? A, nie wiem... Jakoś tak mi dziwnie... Rozgląda się po pokoju. Gdzie ja jestem?
PROFESOR: U mnie. To moje mieszkanie i właśnie zastanawiam się. co pana tu sprowadza... Pan nie wie?
CHYBEK: Nie.
PROFESOR: Ja też nie. Kim pan jest, jeśli łaska?
CHYBEK: Studiuję na WSE. Kończę towaroznawstwo. W przyszłym roku będę pisał pracę magisterską.
PROFESOR: Hm! I nie przypomina pan sobie, co pana do mnie przywiodło? Jestem profesorem nauk ścisłych...
CHYBEK podrywa się: Pan profesor? Och - najmocniej przepraszam. Proszę się nie gniewać - ja naprawdę nie wiem! Do siebie: Skąd ja się tu mogłem wziąć?
PROFESOR podnosi z biurka gazetę: 27 kwietnia 1951... dziwne. Byłbym przysiągł, że 51 rok był już bardzo dawno temu...
CHYBEK: Tak?
PROFESOR: No, młodzieńcze! Sytuacja, hm, osobliwa... Obaj nie wiemy, co skrzyżowało nasze drogi... Może pan ma do mnie jednak jakąś sprawę?
CHYBEK: Nie przypominam sobie... Naprawdę nie.
PROFESOR wstając: No, to w takim razie... Bo, wie pan, mam pilną pracę.
CHYBEK: Z zakresu astronautyki może?
PROFESOR: Nie interesuję się astronautyką. Skąd to panu przyszło na myśl?
CHYBEK: To moja cicha namiętność życiowa, że tak powiem... Proszę się nie gniewać.
PROFESOR: O cóż miałbym się gniewać? Odprowadza go do drzwi. Gdyby pan sobie przypomniał, czemu pan u mnie był, proszę zatelefonować...
CHYBEK: Och!
PROFESOR: Co się stało?
CHYBEK: Znalazłem sto złotych! Tu, w kieszonce! Sto złotych!!
PROFESOR: Gratuluję. I mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe, jeśli go teraz pożegnam?...
CHYBEK: Ależ skąd!... Było mi bardzo miło. Pan profesor zechce wybaczyć...
PROFESOR: A zatem do widzenia panu...
CHYBEK: Moje uszanowanie panu profesorowi! Kłaniam się.
Wychodzi. Profesor przechadza się.
PROFESOR: Sympatyczny chłopak. Zanik pamięci czy co? Ale i ja też... Dziwne. Skąd mu przyszła do głowy ta astronautyka? A gdyby naprawdę tak się nią zająć? A gdyby tak spróbować? To jest myśl! Odwraca się i idzie do biurka.
Stanisław Lem "Noc księżycowa", 1963 r.