Chciałem postawić nogę na stopniu, ale nie było go. Między metalowym kadłubem a krawędzią peronu ziała metrowa szczelina. Tracąc równowagę, nie przygotowany na taką pułapkę, dałem niezgrabnego susa i, już w powietrzu, poczułem chwytający mnie jakby od dołu strumień niewidzialnej siły, tak że przepłynąłem nad pustką i zostałem miękko postawiony na białej nawierzchni, która poddała się elastycznie. Musiałem, lecąc, mieć niezbyt mądrą minę — poczułem kilka rozbawionych spojrzeń, tak mi się przynajmniej wydało, zawróciłem szybko i poszedłem wzdłuż peronu. Pocisk, którym przybyłem, spoczywał w głębokim łożu, oddzielony od krawędzi peronów nie zabezpieczonym niczym rozziewem. Niby niechcący zbliżyłem się do tej pustki i powtórnie uczułem niewidzialną sprężystość, która nie dała mi wykroczyć poza biały brzeg. Chciałem szukać źródła tej osobliwej siły, ale nagle jakbym się ocknął: byłem na Ziemi.
Fala idących zagarnęła mnie: popychany, ruszyłem w tłoku przed siebie. Upłynęła chwila, nim zobaczyłem na dobre ogrom tej hali. Czy była to zresztą jedna hala? Żadnych ścian: biały, połyskliwy, wstrzymany na wysokości wybuch niewiarygodnych skrzydeł, między nimi kolumny, zbudowane nie z jakiegoś materiału, ale z zawrotnego ruchu. Pędzące w górę, olbrzymie wodotryski gęstszej od wody cieczy, prześwietlone od wewnątrz kolorowymi reflektorami? Nie; szklane, pionowe tunele, którymi wzwyż śmigały korowody rozmazanych pojazdów? Nic już nie wiedziałem. Bezustannie popychany, potrącany w mro- wiącym pośpiechu tłumów, usiłowałem przedostać się w jakieś puste miejsce, ale nie było tu pustych miejsc. Wyższy o głowę od otaczających, widziałem dzięki temu, że opustoszały pocisk oddala się — nie, to my płynęliśmy naprzód wraz z całym peronem. Z wysoka buchały światła, w których tłum iskrzył się i mienił. Teraz płaszczyzna, na której staliśmy stłoczeni, iść poczęła w górę, i zobaczyłem w dole już dalekie, podwójne białe pasy, zapchane ludźmi, z czarnymi rozziewami szczelin wzdłuż bezwładnych kadłubów — bo statków, jak nasz, były dziesiątki — ruchomy peron zakręcał, przyspieszał, wchodził pod wyższe poziomy. Łopocąc, burząc wzniecanym wichrem włosy stojących, przelatywały na nich, jak na niemożliwych, bo pozbawionych wszelkiego podparcia wiaduktach, obłe, szybkością dygocące cienie, z wydłużonymi w smugi ogniami sygnałowych świateł; potem niosąca nas powierzchnia jęła się dzielić, rozwidlać wzdłuż niedostrzegalnych szwów, moje pasmo przesuwało się przez wnętrza pełne stojących i siedzących ludzi, otaczało ich mnóstwo drobnych błysków, jakby zajmowali się puszczaniem kolorowych ogni sztucznych.
Nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Przede mną stał mężczyzna w czymś puszystym jak futro, co tknięte światłem opalizowało jak metal. Trzymał pod ramię kobietę w szkarłacie. To, co miała na sobie, było w wielkie oczy, niby pawie, te oczy mrugały. To nie było złudzenie, oczy jej sukni naprawdę otwierały się i zamykały. Chodnik, na którym stałem za dwojgiem tamtych, pośród dziesiątka innych ludzi, jeszcze przyspieszał. Między płaszczyznami białodymnego szkliwa otwierały się kolorowe, oświetlone pasaże o przezroczystych stropach, deptanych nieustannie przez setki stóp na wyższym, następnym piętrze, wszechogarniający szum to rozlewał się, to ścieśniał, kiedy tysiące ludzkich głosów i dźwięków, dla mnie niezrozumiałych, dla nich znaczących, zdławiał kolejny tunel tej nie wiadomo dokąd wycelowanej podróży; w głębi, na dalszych planach, otoczenie szyły wciąż przelatujące smugi nie wiem jakich pojazdów — latających może — bo niekiedy szły skosem w górę lub w dół, wświdrowując się w przestrzeń, tak że odruchowo oczekiwałem okropnego zderzenia, nie widziałem bowiem żadnych prowadnic, szyn, jeśli były to napowietrzne kolejki. Kiedy te rozmazane huragany pędu urywały się choć na chwilę, spoza nich wyłaniały się majestatycznie powolne, ogromne płaszczyzny, pełne ludzi, niby fruwające przystanie, które szły w różnych kierunkach, mijały się, unosiły, zdawały przenikać wskutek złudzenia perspektywy. Trudno było oprzeć wzrok na czymkolwiek nieruchomym, bo cała otaczająca architektonika zdawała się złożona z samego właściwie ruchu, zmiany, i nawet to, co wziąłem pierwotnie za skrzydlaty strop, było tylko nawieszonymi kondygnacjami, które teraz ustąpiły miejsca innym, jeszcze wyższym. Naraz, przefiltrowany przez szkliwa stropów, owych kolumn zagadkowych, odbity od srebrnych płaszczyzn, wszedł we wszystkie załomy przestrzeni, wnętrza mijanych przepustów, w rysy ludzkich twarzy — ciężki, purpurowy brzask, jak gdyby daleko, gdzieś w sercu wielomilowej budowli, zapłonął atomowy ogień. Zieleń skaczących bez przerwy neonów stała się brudna, mleko parabolicznych przypór zróżowiało. W tym nagłym przepojeniu powietrza rudością było coś z zapowiedzi katastrofy, tak to przyjąłem, lecz nikt nie zwrócił na ową zmianę najmniejszej uwagi, i nie umiałbym nawet powiedzieć, kiedy ustąpiła.
U brzegów naszego chodnika pojawiały się wirujące, zielone koła, jak zawieszone w powietrzu neonowe obręcze, wtedy część ludzi schodziła na przysuwające się odnóże innego chodnika czy pochylni; zauważyłem, że przez zielone linie owych świateł można przechodzić bezkarnie, jakby nie były materialne.
Jakiś czas dałem się tak unosić bezwolnie białemu chodnikowi, aż przyszło mi do głowy, że być może jestem już poza dworcem i ten niewiarygodny krajobraz powyginanego szkliwa, wciąż jakby zrywający się do lotu, jest właśnie miastem, a tamto, które zostawiłem, istnieje już tylko w mojej pamięci.
— Przepraszam — dotknąłem ramienia mężczyzny w futrze — gdzie my jesteśmy?
Stanisław Lem, Powrót z gwiazd, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999, str. 10-12