-T-I-C-H-Y — U-w-a-g-a — t-i-c-hy — t-u b-a-z-a — a-w-a-r-i-a — s-a-t-e-l-i-t-y — a-w-a-r-i-a — f-o-n-i-a — z-a-r-a-z — w-r-ó-c-i — c-z-e-k-a-j — t-i-c-h-y.
Wysiadł więc satelita z tych trojańskich, które utrzymywały między nami łączność. Zaraz go naprawią, a jakże, pomyślałem z przekąsem. Odpowiedzieć nie mogłem, nie mając jak. Po raz ostatni spojrzałem na popalone szczątki, na białe w słońcu ruiny zabudowań po przeciwnej stronie zagłębienia między wydmami, powiodłem oczami po czarnym niebie, szukając w nim na próżno mikropów i na chybił trafił ruszyłem ku ogromnej, wypukłej fałdzie skalnej, która wynurzała się z piasków niby szare cielsko gigantycznego wieloryba.
Szedłem prosto na czarne od cienia jak smoła pęknięcie tej skały, podobne do wylotu jaskini. Zmrużyłem oczy. Ktoś w nim stał. Postać prawie ludzka. Niska, pleczysta, w szarozielonkawym skafandrze. Podniosłem od razu rękę, myśląc, że to znów moje odbicie, a barwę skafandra zmienia tylko smuga cienia, ale tamten ani drgnął. Zawahałem się. Może i strach mnie obleciał, a może jakieś przeczucie. Ale przecież byłem tu nie po to, żeby teraz uciekać, a zresztą dokąd właściwie? Poszedłem prosto dalej. Wyglądał zupełnie jak przysadkowaty człowiek.
— Halo — usłyszałem jego głos. — Halo... słyszysz mnie?
— Słyszę — odpowiedziałem bez szczególnej ochoty.
— Chodź tu, chodź... ja też mam radio!
Dość idiotycznie to zabrzmiało, ale szedłem ku niemu. Coś wojskowego było w kroju jego skafandra. Na piersi krzyżowały mu się połyskujące metalicznie pasy. Ręce miał puste. Dobre i to, pomyślałem, idąc, ale wciąż wolniej. Wyszedł mi naprzeciw i podniósł ramiona bezpośrednim, serdecznym gestem, jakby ujrzał starego znajomego.
— Witaj, witaj! Daj ci Bóg zdrowia... Jak to dobrze, że przyszedłeś nareszcie! Pogwarzymy sobie... ja z tobą, ty ze mną... pogadamy — jak pokój na świecie zaprowadzić... jak tobie się żyje i mnie...
Mówił to wylewnym, rozedrganym głosem, dziwnie przejmującym, śpiewnym, przeciągając sylaby i szedł ku mnie wytrwale przez ciężki piasek, wciąż trzymając szeroko rozwarte ręce jak do uścisku, a w całej jego postawie, w każdym ruchu było tyle serdeczności, że już sam nie wiedziałem, co mam myśleć o tym spotkaniu. Był już o kilka kroków, ale ciemne szkło jego hełmu błyskało tylko słońcem. Objął mnie, uścisnął i takeśmy stali u szarego stoku wielkiej skały. Usiłowałem zajrzeć mu w twarz. Nawet z odległości dłoni nic nie zobaczyłem, bo szkliwo jego przyłbicy było nieprzezroczyste. Nie żadne szkliwo nawet, raczej maska, pokryta warstewką szkła. Jakże mnie zatem widział?
— Tu u nas dobrze ci będzie, kochany... — powiedział i stuknął swoim hełmem w mój, jakby mnie chciał ucałować z dubeltówki. — U nas bardzo jest dobrze... my wojny nie chcemy, my dobrotliwi, cisi, sam zobaczysz, kochany... — Mówiąc ostatnie słowa, równocześnie kopnął mnie tak mocno i gwałtownie w goleń, że upadłem na plecy jak długi, i runął mi obu kolanami na brzuch. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy, całkiem dosłownie, gwiazdy czarnego księżycowego nieba, a mój niedoszły przyjaciel przycisnął mi lewą ręką głowę do ziemi, prawą zerwał z siebie te metalowe pasy, które zwinęły się same w podkowiaste kabłąki. Nie odzywałem się, raczej zdezorientowany, ponieważ, przytwierdzając po kolei moje ręce do gruntu tymi kabłąkami, które wbijał potężnym, niespiesznym ciosem kułaka, mówił jednocześnie dalej:
— Dobrze ci będzie, kochany... my prości, życzliwi, łagodnie nastrojeni, ja cię lubię i ty mnie polubisz, kochany...
— A nie „bracie rodzony?” — spytałem, czując, że nie jestem już w stanie ruszyć ręką ani nogą.
Moje odezwanie bynajmniej nie wytrąciło go z serdeczności.
— Bracie...? — rzekł z zastanowieniem, jakby na próbę smakował jakość tego wyrazu. — Niech ci będzie bracie! Ja dobry i ty dobry! Brat dla brata! Bo my bracia. Prawda?
Wstał ze mnie, szybko i rzeczowo obklepał mi boki, uda, domacał się kieszeni, powyjmował z nich cały mój dobytek, płaski pojemnik z narzędziami, licznik Geigera, odpiął mi saperkę, jeszcze raz, już mocniej, pomacał mnie, zwłaszcza pod pachami, potem spróbował wetknąć palce za cholewki butów, a podczas tej starannej rewizji osobistej ani na chwilę nie przestał mówić.
— Bracie rodzony, powiedziałeś. Co? Może tak, a może nie. Czy nas jedna matka rodziła? Ech, matka, matka... Matka to święta istota, bracie. Taka dobra! I ty też dobry jesteś. Bardzo dobry! Broni nie nosisz żadnej. Chytrus, kochany chytrusek... tak sobie spaceruje, grzybki zbiera. Borowików ćma. Las stoi, tylko jakoś go nie widać. Tak, kochany bracie... zaraz ci ulżę, lepiej ci będzie, zobaczysz. My ludzie pokoju, prości, do nas świat należy.
Tymczasem zdjął już z barów rodzaj płaskiego tornistra i rozwarł go. Błysnęły jakieś kończyste instrumenty. Wziął jeden, zważył w garści, odłożył, wyjął drugi, rodzaj potężnych nożyc, podobnych do dźwigniowych, jakimi żołnierze podczas ataku rozcinają zwoje kolczastego drutu, zwrócił się w moją stronę, ostrza zaświeciły w słońcu, okrakiem siadł mi na brzuchu, podniósł to narzędzie i ze słowami „Daj Bóg zdrowia”, wbił je w moją pierś jednym zamachem. Zabolało, chociaż nie bardzo. Widać mój zdalnik miał dławiki przykrych doznań. Nie wątpiłem już, że serdeczny księżycowy druh rozpruje mnie jak rybę, i właściwie winienem był już wrócić na pokład, pozostawiając mu truchło do rozszarpania, ale byłem tak zafascynowany kontrastem między jego słowami i czynami, że leżałem jak w znieczuleniu.
— Dlaczego nic nie mówisz? — spytał, tnąc już z ostrym, chrupkim odgłosem wierzchnią warstwę mego skafandra. Nożyce miał pierwszorzędne, z jakiejś niesamowicie twardej stali.
— Powiedzieć coś? — spytałem.
— Ano powiedz!
— Hiena.
— Co?
— Szakal.
— Obrazić mnie chcesz, druha? Nieładnie. Ty mój wróg! Ty zdradziecki. Ty umyślnie tu bez broni przyszedłeś, żeby mnie zatumanić. Ja tobie życzyłem dobrze, ale wroga należy zbadać. Obowiązek taki mam. Takie prawo. Zaatakowany zostałem. Bez wypowiedzenia wojny wdarłeś się na naszą ziemię świętą! Sameś sobie winien. „Bracie rodzony”. Psu jesteś brat! Ty gorszy od psa, a za hienę i szakala popamiętasz mnie, ale niedługo. Pamięć ci zaraz z życiem minie.
Jakoż ostatnie złącza piersiowych pokryw puściły i zaczął je podważać i wyłamywać na boki. Zajrzał mi do środka i znieruchomiał.
— Ciekawe urządzeńka — rzekł, wstając. — Fintifluszki rozmaite. Ja prostak, ale uczeni nasi pojmą. Ty poczekaj tu, gdzie będziesz się spieszył? Nie ma pośpiechu teraz. Już ty nasz, przyjacielu!
Grunt zadrgał. Przekręciwszy głowę w bok, ile się dało, zobaczyłem innych takich jak on. Szli równo, w czworoboku, paradnym krokiem, wyrzucając wysoko nogi jak na defiladzie. Łomotali tak w tym marszu paradnym, aż się kurz wzbijał. Mój oprawca szykował się pewno do raportu, bo stanął na baczność.
— Tichy, odezwij się, gdzie jesteś? — zahuczało mi w uszach. — Fonia już w porządku. Tu Wivitch! Baza! Słyszysz mnie?
— Słyszę! — odparłem.
Strzępy tej rozmowy musiały dojść tamtych, bo z marszu przeszli w bieg.
— Czy wiesz, w jakim sektorze jesteś? — pytał Wivitch.
— Wiem, właśnie się przekonałem. Wzięto mnie do niewoli! Napoczęty jestem!
— Kto? kto! — zaczął Wivitch, ale mój kat zagłuszył dalsze słowa.
— Alarm! — krzyknął. — Ogłaszam alarm! Bierzcie go, zwijajcie się!
— Tichy! — Krzyczał z dala Wivitch — nie daj się!!!
Zrozumiałem go. Przekazywanie najnowszej technologii ziemskiej robotom nie leżało w naszym interesie. Nie mogłem ruszyć nawet palcem, ale był na to sposób. Zacisnąłem ze wszech sił szczęki. Usłyszałem trzaśnięcie jak przekręcanego kontaktu i zapadłem się w egipską ciemność. Zamiast piachu poczułem pod plecami miękką wyściółkę fotela. Byłem znów na pokładzie. Wskutek zawrotu głowy nie potrafiłem od razu znaleźć właściwego przycisku. Naraz sam wpadł mi w oczy. Rozbiłem ochronną kopułkę z plastiku i do oporu wbiłem pięść w czerwoną tarczkę, żeby zdalnik nie dostał im się w ręce. Funt ekrazytu rozniósł go tam na strzępy. Żal mi było tego LEMa, ale musiałem to zrobić. Tak zakończył się drugi zwiad.
Stanisław Lem, Pokój na Ziemi, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999, str. 164-168