W końcu raczył się pan zjawić! — powitał mnie młodzieńczy głos. Zza mahoniowego biurka podniósł się oficer z konopiastą czupryną, w samej koszuli. W pokoju było bardzo gorąco. Wyciągnął z szuflady małą szczoteczkę.
— Powalał się pan ścianą...
Czyszcząc rękaw mego ubrania, mówił jednocześnie:
— Spodziewałem się pana od wczoraj. Mam nadzieję, że spędził pan możliwie noc? Robota nie pozwalała mi dziś wyjść, ale byłem temu nawet rad, bo w ten sposób miałem pewność, że się nie miniemy — zaraz, tu jeszcze trochę wapna — ale, ale, tak już zaawansowałem się w pańskiej sprawie, że traktuję pana jak starego znajomego, a przecież właściwie jeszcześmy się nie widzieli. Jestem Erms, pan wie zresztą...
— Tak, wiem — powiedziałem — dziękuję, niech się pan nie trudzi, majorze, to głupstwo. Pan ma dla mnie instrukcję?
— Jasne, a po cóż bym tu był? Herbaty?
— Napiję się, owszem.
Podsunął mi szklankę, schował szczotkę do szuflady i usiadł. Uśmiechał się wciąż; miał ujmujący wygląd płowowłosego chłopaka, choć przyjrzawszy mu się z bliska odkryłem wokół jego roześmianych, niebieskich oczu zmarszczki — ale były to zmarszczki śmiechu. Zęby miał jak młody pies.
— No, do dzieła, mój drogi, do dzieła, instrukcja, gdzież ja ją mam — tę instrukcję...
— Niech pan tylko nie mówi, że musi po nią wyjść — zauważyłem z bladym uśmiechem. Wybuchnął wesołością tak hałaśliwą, że aż oczy zaszły mu łzami. Poprawiał rozwiązany krawat, wołając:
— Kawalarz z pana! Nie potrzebuję nigdzie wychodzić, mam ją tu — pokazał ręką w bok. Z bladobłękitnej ściany wysuwała się obudowa małego sejfu. Podszedł do niego, zakręcił cyfrową tarczą, aż zafurczało, wydobył z wnętrza gruby plik papierów przewiązanych sznurkiem, rzucił go na biurko i położywszy na nich mocne, duże dłonie rzekł:
— Dał panu nasz stary orzeszek, że szkoda mówić. Napoci się pan — to pierwszyzna dla pana, co?
— W zasadzie tak — rzekłem i, że jego oczy tchnęły taką poczciwością, dodałem: — Gdybym dłużej tu był, zostałbym chyba pierwszorzędnym fachowcem, nie ruszając w żadne misje. U was nasiąka się mimo woli tym, tym... — zabrakło mi słowa.
— Tym kolorytem! — palnął i znowu się roześmiał. I ja się śmiałem. Było mi lekko i dobrze. Nie musiałem się nawet przezwyciężyć, aby zamieszać herbatę. Aż dziwiłem się na myśl, z czym mi się to do niedawna kojarzyło.
— Mogę zobaczyć to? — spytałem, wskazując na związany fascykuł.
— Wszystko, co pan tylko chce...
Podał mi pakiet przez biurko, porządnie ciężki.
— Proszę pana...
Jego cichy, pełen łagodnego nacisku głos przeszkodził mi spojrzeć na papiery.
— Może uporządkujemy pierwej pewne — zaszłości... Takim brzydkim urzędowym terminem określa się to u nas. Pan pomoże mi, prawda?
— Tak?... — powiedziałem ustami, które stały się nagle obce i niedołężne.
— Może trzeba zatelefonować gdzieś?... — podsunął mi, opuszczając dyskretnie oczy.
— A tak! Zapomniałem zupełnie! Do księdza w Wydziale Teologicznym, całkiem o nim zapomniałem! Czy mogę zadzwonić?
— Ach, już zrobiłem to za pana...
— Pan? Jak to — skąd?...
— Głupstwo. Pozostałaby jeszcze drobnostka, hm?
— Nie wiem, co mam zrobić. Opowiedzieć panu?
— Nie nalegam...
— To było, majorze, to wszystko było próbą? Tak? Wystawiono mnie na próbę?
— Co pan rozumie przez próbę?
— No, bo ja wiem... rodzaj wstępnego badania. Rozumiem, że przydatność kogoś, kto jest poniekąd nowicjuszem, może być kwestionowana, więc podsuwa mu się...
— Ależ, proszę pana...
Był zgorszony, zasmucony.
— Kwestionowanie? Badanie? Podsuwanie? Jak może pan przypuszczać coś podobnego! Miałem na myśli to, co pan... wziął tam — nieprawdaż? — zamierzając wręczyć mi... Ależ z pana zapominalski — uśmiechnął się na widok mej bezradności. — No, tam, w kaplicy. Ma pan to przy sobie, pewno w kieszeni, nie?
— Ach!
Sięgnąłem po pęcherzykowaty palec i podałem go majorowi.
— Dziękuję — powiedział. — Dołączę to do akt jego sprawy. Obciąży go porządnie.
— Tam coś jest w środku? — spytałem, patrząc na obmiękły palec, który położył przed sobą.
— Nie, skąd...
Podniósł różową kiełbaskę i pokazał mi ją pod światło. Przeświecała — pusta.
— Po prostu dojdzie do akt. Dowód ostentacji — uczciwie go obciąży...
— Starego?
— Pewno.
— Ależ on nie żyje...
— No to co? Akt był wrogi! Widział pan przecież! Spod flagi, tego...
— To był przecież trup!
Zaśmiał się cichutko.
— Drogi kolego — mogę tak chyba mówić, prawda? — ładnie byśmy wyglądali, gdyby tak śmiercią można się było od wszystkiego wykręcić. Mniejsza o niego. Dziękuję za współpracę. Wróćmy do rzeczy. Przed wyruszeniem czeka pana jeszcze to i owo...
— Co?
— Nic przykrego, zapewniam! Zwykłe wprowadzenie. No, propedeutyka. Czy pan orientuje się choćby w wąziutkim zakresie szyfrów, które powinien opanować?
— Nie, rzeczywiście, nie orientuję się.
— A widzi pan. Są szyfry wywoławcze, dzienne, wydziałowe i specjalne, to coś dla pana — uśmiechnął się — co dzień się zmieniają, rzecz konieczna, ale ileż z nią kłopotu! Każdy wydział ma nadto swój własny, wewnętrzny, więc gdy wchodzisz i mówisz coś, to samo słowo czy nazwisko znaczy na różnych piętrach coś innego.
— I nazwisko?
— A jakże! Jak pan patrzy! Ha, ha, piękna by to była historia — jawne nazwisko głównodowodzącego, dajmy na to! Nie zauważył pan specyficznego brzmienia nazwisk jego sztabu?
— A rzeczywiście...
— No widzi pan.
Spoważniał.
— Szyfrowane są zatem stopnie, rangi, pozdrowienia...
— Pozdrowienia?
— A tak, ot, powiedzmy, rozmawiasz z kimś przez telefon, z kimś z zewnątrz, i mówisz, na przykład, „dobry wieczór” — z tego można by wywnioskować, że u nas i w nocy się pracuje, że są zmiany, a to już ważna informacja... dla kogoś — podkreślił to słowo. — Każda rozmowa zresztą...
— Jak to! A teraz, gdy my...
Chrząknął z nieznacznym zakłopotaniem.
— Nieuniknione, mój drogi!
— Przepraszam, ale naprawdę nie rozumiem...
Patrzał mi w oczy.
— O... i czemu pan tak mówi? — odezwał się zniżonym głosem, w którym był żal. — Rozumie pan, na pewno pan rozumie. „Zapomniałem”... „Nie wiem, o co chodzi”... „Próba”... „Wstępne badanie”... Rozumie pan już? O, widzę, widzę, że pan rozumie. No, skąd taka mina desperacka? Po co? Każdy używa szyfru, jak umie — i pan nauczy się podejścia specjalistycznego. Przecież wszystko jest w porządku, nie?
— Tak, skoro pan mówi...
— Więcej pewności siebie, mój drogi! Urzędowanie jest urzędowaniem, bieg spraw bezosobowy, są zawiłości, zwroty, ale pan, przeznaczony do Misji tak trudnej, nie zrazi się przecież głupstwami, tym bardziej że są nieodzowne. Skieruję pana teraz do Wydziału Szyfrów — tam lepsi ode mnie fachowcy wyjaśnią panu wszystko, co niezbędne, nie w szkoleniu żadnym, rozumie się, tylko w rozmowie towarzyskiej... a instrukcja będzie czekała tymczasem tu.
— Nie przejrzałem jej nawet...
— A któż panu broni?
Otwarłem plik papierów. Wzrok mój błądził chwilę po rządkach maszynowego pisma, aż, na chybił trafił, chwyciłem:
„Umysł twój nie przyjmował w siebie niczego, odbijał tylko zewnętrzność, niby zlana wodą, połyskliwa bryła ściągniętej gliny”...
Przeskoczyłem kilkanaście linijek pisma.
„Do tej pory nie myślałeś wcale o dalszych poczynaniach. Podnosząc rękę ku drzwiom, uzmysłowiłeś sobie po raz pierwszy, gdzie jesteś, poczułeś czekający za cienką przegrodą nieruchomy, biały labirynť’.
— Co to? — wybełkotałem, wznosząc oczy na majora. Strach płaskim gorącem rozlewał mi się w piersi. — Co to jest?
— Szyfr — powiedział obojętnie, szukając czegoś w papierach na biurku. — Instrukcja musi być przecież szyfrowana.
— Ale to... to brzmi, jak... — nie dokończyłem.
— Szyfr powinien przypominać wszystko z wyjątkiem szyfru — odparł.
Przechyliwszy się przez biurko, wyjął mi z rąk instrukcję. Palce ześliznęły mi się po okładkach.
— A czy... nie mógłbym wziąć z sobą?
— Po co? Będzie czekała tu na pana.
W głosie jego brzmiało niekłamane zdziwienie.
— No, mogą mi ją przetłumaczyć — w tym Wydziale Szyfrów.
Roześmiał się.
— Tak, widać, że nowicjusz z pana. To nic. Niezbędne nawyki wejdą panu w krew. Jakże byś pan mógł wydać z rąk swoją instrukcję? Przecież o tej Misji wie tylko, oprócz głównodowodzącego, szef sztabu i ja, raptem trzy osoby.
Milcząc, odprowadziłem oczami plik papierów, które włożył na powrót do sejfu i pokręcał tarczami cyfrowymi, jakby się nimi bawił.
— Ale może powie mi pan przynajmniej, jak przedstawia się moja Misja? Ot, w zarysie choćby, w paru słowach — podsuwałem.
— W zarysie, co? — rzucił. Zagryzł dolną wargę, niesforny, jasny kosmyk włosów opadał mu na lewe oko, lecz go nie odrzucił. Stał, końcami palców oparty o biurko, wypchnął po sztubacku policzek językiem, potem westchnął i uśmiechnął się. Miał dołeczek na lewym policzku.
— No, co mam z panem zrobić, co ja mam z panem zrobić? — powtórzył.
Wrócił do kasy, wyjął z niej papiery i pokręcając cyfrową tarczką zatrzaśniętych drzwi, powiedział:
— Pan ma teczkę, co? Włożymy sobie do niej cały kram, ładnie...
Wziął pustą teczkę, którą położyłem przedtem na biurku, i wepchnął do niej papiery.
— Proszę — powiedział, wręczając mi ją z przymrużonymi wesoło oczami. — Teraz ma pan już ją, tę swoją instrukcję, i to jeszcze w jakiej teczce! Żółta... no, no!
— Czy ten kolor coś znaczy? — spytałem.
Moja naiwność rozbawiła go. Powściągnął uśmiech.
— Czy coś znaczy? Doskonałe! Znaczy, jeszcze jak! A teraz pójdziemy razem, lepiej popilotuję pana, tak pójdzie prędzej, proszę bardzo, tędy...
Pospieszyłem za nim, ściskając pod pachą zgrubiałą teczkę. Przeszliśmy do następnego pokoju, długiego niemal jak sala szkolna. Na ścianach, ponad głowami urzędujących, wisiały plansze z rysunkami akweduktów i śluz wodnych; w kolejnym pomieszczeniu zastąpiły je sufitu sięgające mapy półkul czerwonej jakiejś planety. Przyjrzałem im się w przejściu i poznałem Marsowe kanały. Major otwierał przede mną drzwi. Szliśmy jeden za drugim wąskim przejściem między biurkami. Siedzący nie podnosili nawet oczu, gdyśmy ich mijali. Jeszcze jeden obszerny pokój. Wielka, kolorowa tablica ukazywała w powiększeniu ciało od głowy po ogon przekrojonego szczura. W szklanych pudłach bielały schludne, niby z wyłuskanych orzechów sklecone i powiązane drucikami szkielety gryzoniów. Był to pokój osobliwy przez to, że zakręcał. W jego kolanie siedziało przy pulpitach kilkunastu ludzi nad mikroskopami. Każdy miał rozłożone wokół siebie szklane tabliczki, pincetki, słoik z jakąś cieczą ciągliwą, przejrzystą, zapewne klejem; nakładali na szybki strzępy papieru, pomazane jakieś i brudne, wygładzali je płaskimi grzałkami i zespalali z zegarmistrzowską precyzją. W powietrzu stał wyraźny, ostry zapach chloru.
Za plecami ludzi przy mikroskopach znajdowały się drzwi na korytarz.
— Żebym nie zapomniał — ściszonym głosem rzekł poufale major, biorąc mnie za rękę, kiedyśmy znaleźli się sami pośród białych ścian — gdyby pan zamierzał coś wyrzucić lub zniszczyć, jakiś akt nieważny, zbędną notatkę, brulion — proszę nie korzystać z ustępu. Przysparza to tylko naszym ludziom niepotrzebnej roboty.
— Jak proszę? — spytałem. Uniósł niecierpliwie brwi.
— Racja, panu wszystko trzeba od „a” tłumaczyć — moja wina. To był Wydział Kanalizacyjny — sąsiaduje z moim, przeszliśmy tamtędy, bo krótsza droga... Więc ścieki są filtrowane i cedzone — to przecież drogi na zewnątrz, dla potencjalnego przecieku informacji... Otóż i nasza winda.
Zatrzymywała się właśnie, kiedyśmy do niej podeszli. Wysiadł z niej oficer w długim płaszczu, z futerałem skrzypcowym pod pachą, przeprosił nas, że musi wynieść z niej swoje pakunki, i wrócił po nie, gdy gdzieś, całkiem blisko, huknęło. Oficer wyskoczył z windy, zatrzasnął jej drzwi nogą i cisnął w nas trzymanymi w objęciach paczkami, sam zaś pognał korytarzem, otwierając w biegu futerał. Ciężka paczka jak pocisk trafiła mnie w pierś, zatoczyłem się, oszołomiony, na drzwi windy, za zakrętem łomotał karabin maszynowy, coś trzasnęło nad moją głową i wszystko zamglił wapienny kurz.
— Padnij! Padnij!!! — krzyknął Erms, pociągając mnie za ramię, i sam rzucił się na podłogę. Leżałem obok niego między rozrzuconymi paczkami, od strzałów aż huczało, korytarz grzmiał z jednego końca w drugi, kule śpiewały nad nami, białe dymki rykoszetów buchały ze ścian. Biegnący z zadartymi wysoko połami płaszcza zwalił się na samym zakręcie, puszczone skrzypcowe pudło otwarło się w upadku, wyleciała zeń chmura papiero- wych strzępów, polatując jak śnieg. Woń spalonego prochu kąsała w nozdrza. Major wcisnął mi do ręki małą ampułkę.
— Jak dam znak — w zęby i rozgryźć!!! — krzyczał mi do ucha. Ktoś biegł.
Zagrzmiało tak strasznie, że omal nie ogłuchłem. Erms zaczął wyrywać z kieszeni zalakowane koperty, tkał je w usta, żuł z największym pośpiechem, wypluwając pieczęcie jak pestki. Nowy grzmot.
Oficer w głębi korytarza charczał w agonii. Jego lewa noga stukała o kamienną podłogę. Erms zliczył to stukanie, uniósł się na łokciach i z okrzykiem:
— Dwa i pięć, dobra nasza! — zerwał się na równe nogi. Było już cicho.
Otrzepał się z kurzu i podał mi teczkę, która leżała na podłodze, ze słowami:
— Idziemy. Postaram się załatwić panu jeszcze kartki obiadowe.
Stanisław Lem, Pamiętnik znaleziony w wannie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000, str. 61-69