UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.63 (19 Votes)

    O ósmej rano poszedłem do Randy’ego w niezłym nastroju, bo zacząłem dzień plimasiną i mimo suchego upału nie kręciło mnie w nosie. Hotelowi Randy’ego daleko było do „Hiltona''. Stał w uliczce o rzymskim bruku, zapchanej autami, niedaleko Schodów Hiszpańskich. Zapomniałem jej nazwę. Oczekując Randy’ego w przesmyku, który pełnił rolę hallu, recepcji i kawiarni, przeglądałem kupionego po drodze „Heralda'', zainteresowany pertraktacjami Air France z rządem, bo nie uśmiechała mi się perspektywa utknięcia w Orly. Strajkowała pomocnicza obsługa lotniska, ale jak dotąd Paryż przyjmował samoloty.

    Wnet zjawił się Randy, w niezłym stanie jak na bezsennie spędzoną noc, co prawda osowiały, ale też fiasko było oczywiste. Zostawał nam Paryż, ostatnia deska ratunku. Randy zamierzał odwieźć mnie osobiście na lotnisko, ale mu nie dałem. Chciałem, żeby się przespał. Twierdził, że to w jego pokoju niemożliwe, więc poszedłem z nim na górę. Pokój był istotnie słoneczny, a z otwartej na oścież łazienki ciągnęło zamiast chłodu parzonymi mydlinami.

    Szczęśliwie mieliśmy wyż azorski, raczej suchy, więc sięgając do zawodowych wiadomości zaciągnąłem zasłony, namoczyłem ich dolne części, żeby polepszyć cyrkulację powietrza, puściłem małym strumykiem wodę ze wszystkich kurków i po tej samarytańskiej operacji pożegnałem się z nim, zapewniając, że będę telefonował, gdy uzyskam coś konkretnego. Na lotnisko pojechałem taksówką, zawadziwszy o „Hiltona'' po bagaż, i już przed jedenastą popychałem wózek z walizkami do odprawy. Pierwszy raz byłem na nowym dworcu rzymskim i szukałem oczami cudów jego technicznych zabezpieczeń, rozreklamowanych przez gazety, nie podejrzewając, jak dokładnie będę musiał je poznać.

    Prasa powitała otwarcie tego dworca hałasem, że przyszedł z nim kres wszelkim zamachom. Tylko oszklona hala odpraw wyglądała jak wszędzie. Gmach z wysokości podobny do bębna wypełnia sieć eskalatorów i chodników, filtrujących dyskretnie ludzi. Ostatnio zaczęto przemycać broń i ładunki wybuchowe w częściach, do złożenia w toalecie samolotu, dlatego Włosi pierwsi zrezygnowali z magnetometrów. Sondażu ubrań i ciał dokonują drgania ultradźwiękowe podczas jazdy eskalatorami, a wyniki tej niewyczuwalnej rewizji ocenia na bieżąco komputer, typując podejrzanych o szmugiel. Pisano, że te drgania wykrywają każdą plombę w zębie i sprzączkę w szelkach. Nie ujdzie im nawet ładunek bezmetaliczny.

    Nowy port nosi nieoficjalną nazwę Labiryntu. W próbnym rozruchu przez kilka tygodni wywiadowcy z najprzemyślniej pochowaną bronią pchali się na ruchome schody i ani jednemu jakoby nie udał się przemyt. Labirynt pracował już normalnie od kwietnia bez poważniejszych incydentów, wciąż tylko wyławiano ludzi z obiektami tyleż dziwnymi co niewinnymi, jak rewolwer dziecinny albo jego sylwetka wycięta z cynfolii. Jedni eksperci utrzymywali, że to psychologiczna dywersja zawiedzionych terrorystów, inni, że starania, mające ustalić rzeczywistą sprawność filtrów. Prawnicy mieli z owymi pseudoprzemytnikami kłopot, bo ich intencje zdawały się jednoznaczne, ale nie były karalne. Jedyny poważny wypadek zaszedł w dniu, w którym opuszczałem Neapol. Jakiś Azjata pozbył się prawdziwej bomby na tak zwanym „moście westchnień'' w środku Labiryntu, kiedy zdemaskowały go czujniki. Cisnął ładunek w głąb hali, nad którą biegnie most, co spowodowało eksplozję, nieszkodliwą, choć nadszarpnęła nerwy współpasażerom. Nic więcej nie zaszło. Myślę teraz, że te drobne wypadki były przygotowaniami operacji, w której nowy typ ataku miał przebić nową obronę.

    Odlot mojej Alitalii opóźnił się o godzinę, bo nie było pewne, czy przyjmie nas Orly, czy de Gaulle. Poszedłem się więc przebrać, bo i w Paryżu zapowiadano 30 stopni w cieniu. Nie pamiętałem, w której walizce mam siatkowe koszulki, więc wybrałem się do łazienek z wózkiem, który nie mieścił się na eskalatorze, i błądziłem długo pochylniami podziemia, aż jakiś radża wskazał mi drogę. Nie wiem, czy był naprawdę radżą, chyba nie, bo prawie nie władał angielskim, ale miał zielony turban. Ciekaw byłem, czy go zdejmie w wannie. On też udawał się do łazienek. Wycieczką z wózkiem tyle zmitrężyłem czasu, że wziąłem tusz i przebrałem się ekspresowo w płócienne ubranie i sznurowane płócienne trzewiki, a drobiazgi z neseserem wpakowałem do walizki i do odprawy poszedłem z wolnymi rękami. Wszystkie rzeczy poszły na bagaż. Krok ten okazał się rozsądny, bo wątpię, żeby mikrofilmy — miałem je w neseserze — wyszły cało z „rzeźni na schodach''.

    Klimatyzacja na hali szwankowała, miejscami ciągnęło lodem, a miejscami grzało. Przy kierunku paryskim dmuchało ciepłem, narzuciłem więc bluzę na ramiona. To też było szczęśliwym posunięciem. Każdy z nas dostał „przepustkę Ariadny'', plastykowy karnet na bilety, w który wprasowano elektroniczny rezonator. Nie można wejść bez niego do samolotu. Tuż za kołowrotem przejścia szedł eskalator tak wąski, że trzeba było wchodzić nań gęsiego. Jazda przypominała trochę Tivoli, a trochę Disneyland. Jedzie się zrazu w górę, tam stopnie składają się w chodnik biegnący nad halą w potopie jarzeniówek. Mimo to nie widać jej dna, ukrytego w mroku. Nie wiem, jak uzyskano ten efekt. Za „mostem westchnień'' chodnik skręca i stając się znów schodami idzie dość stromo wzwyż, przez tę samą halę, ale można ją poznać tylko po ażurowym stropie, bo każdy transporter ujmują z obu stron aluminiowe płyty ze scenami mitologicznymi. Dalszego ciągu drogi nie było mi sądzone poznać. Jej idea jest prosta — karnet pasażera, mającego przy sobie coś podejrzanego, daje o tym znać nieustępliwym dźwiękiem. Napiętnowany nie może uciekać, bo transporter jest zbyt wąski, a powtarzające się pasaże nad halą mają go psychicznie rozmiękczyć i skłonić do pozbycia się broni. W sali odpraw widnieją dwudziestojęzyczne ostrzeżenia, że przemycający broń i materiały wybuchowe narazi swoje życie, jeśli spróbuje terroryzować współpasażerów. Różnie wykładano tę enigmatyczną pogróżkę. Słyszałem o wyborowych strzelcach pochowanych za aluminiowymi ścianami, ale nie dawałem temu wiary. 

    Lot był czarterowy, ale podstawiony boeing okazał się nad potrzebę wynajmujących, dlatego kasy sprzedawały na bieżąco pozostałe wolne miejsca. Tak więc popadł w kabałę ten, kto jak ja kupował bilet w ostatniej chwili. Boeing został wynajęty przez jakieś konsorcjum banków, najbliżsi sąsiedzi na schodach nie wyglądali mi jednak na bankowców. Pierwsza weszła na eskalator staruszka z laską, za nią blondynka z pieskiem, potem ja, mała dziewczynka i Japończyk. Spojrzawszy z góry za siebie, ujrzałem płachty gazet rozpostarte przez paru mężczyzn. Wolałem się rozglądać, wetknąłem więc mego „Heralda'' pod szelki na barku jak furażerkę.

    Blondynka w obszytych perełkami spodniach, obcisłych, aż ukazywały zarys majteczek na pośladkach, trzymała wypchanego psa. Wyglądał jak żywy, bo mrugał. Przypominała mi blondynkę z okładki, która towarzyszyła mi w jeździe do Rzymu. Dziewczynka, z bystrymi oczkami, wyglądała w bieli jak laleczka. Japończyk, niewiele wyższy od niej, przedstawiał gorliwego turystę, cały jakby wyjęty z pracowni znakomitego krawca. Na zapiętym kraciastym garniturze krzyżowały mu się rzemienie tranzystora, lornetki, dużej kamery Nikon Six, kiedy się obejrzałem, właśnie rozpiął futerał, jakby zamierzał fotografować cuda Labiryntu. Schody spłaszczyły się w chodnik, gdy usłyszałem przeciągły pisk. Odwróciłem się. Dochodził od Japończyka. Dziewczynka odsunęła się od niego trwożnie, przyciskając do piersi torebkę z karnetem, on zaś z twarzą bez wyrazu nagłośnił swoje radio. Naiwny, jeśli sądził, że zagłuszy pisk: było to tylko pierwsze ostrzeżenie.

    Sunęliśmy nad wielką halą. Po obu stronach pomostu błyszczały w świetlówkach postaci Romulusa, Remusa, wilczycy, a karnet Japończyka wył już rozdzierająco. Drgnienie przeszło przez stłoczonych ludzi, choć nikt się nie odezwał. Jeden Japończyk nawet okiem nie mrugnął. Dobrą chwilę stał z kamienną twarzą w nasilającym się wyciu, ale pot występował mu kroplami na czoło. Wyrwał z kieszeni karnet i zaczął się z nim furiacko zmagać. Targał go jak berseker, w ośrodku spojrzeń, choć dalej wszyscy milczeli. Ani jedna kobieta nie krzyknęła. Co do mnie, byłem tylko ciekaw, w jaki sposób wyłowią go spomiędzy nas. Kiedy „most westchnień'' się skończył i chodnik popłynął zakrętem, Japończyk kucnął tak nagle i nisko, jakby się w ziemię zapadł. Nie od razu pojąłem, co robi skulony. Wyrwał z futerału pudło swego nikona, otwarł je, chodnik jechał z nami znowu po prostej, lecz teraz stopnie zaczęły się podnosić: zmieniał się w eskalator, gdyż drugi „most westchnień'' jest właściwie schodami, powracającymi skosem przez wielką halę. Gdy stawał na równe nogi, jednocześnie z jego nikona wyłaniał się obły kształt, roziskrzony jak od cukrowych igiełek walec, który ledwie objąłbym garścią. Był to bezmetaliczny granat korundowy, z powłoką zapiekaną w zęby, bez trzonka. Przestałem słyszeć wyjący karnet. Japończyk oburącz przycisnął do ust denko granatu, jakby je całował i dopiero gdy oderwał go od twarzy, pojąłem, że wyrwał zębami zapalnik — miał go w wargach. Runąłem po granat, ale dotknąłem go tylko, bo rzucił się gwałtownie w tył, zbijając z nóg ludzi za sobą, i kopnął mnie w kolano. Odwiniętym łokciem trafiłem dziewczynkę w twarz, zaniosło mnie impetem na poręcz, zderzyłem się z nią znowu i pociągnąłem za sobą, przeskakując przez poręcz. Polecieliśmy oboje. Poczułem twarde uderzenie w krzyż i z blasku wypadłem w mrok.

    Oczekiwałem uderzenia o piasek. Gazety nie pisały, co pokrywa dno hali mostowej, ale podkreślały, że eksplozja bomby nie wywołała żadnych zniszczeń. Więc liczyłem na piasek i dlatego starałem się lecąc zebrać nogi. Ale zamiast piasku poczułem coś miękkiego, podatnego, mokrego, co zapadło się pode mną jak piana, a pod nią wpadłem w lodowatą ciecz: zarazem aż do szpiku wszedł we mnie grzmot eksplozji. Zgubiłem dziewczynkę. Nogi wlazły mi w grząski muł czy błoto, pogrążałem się w nim, bijąc rozpaczliwie rękami, aż jak silna garść chwycił mnie spokój. Miałem około minuty, może nieco więcej, żeby się wykaraskać. Pierwej myśleć, potem działać. Musiał to być zbiornik utrudniający ukształtowaniem kumulację fali udarowej. A więc nie czasza, raczej lej, wyłożony grząską masą, wypełniony wodą, pokrytą grubym kożuchem tłumiącej piany. Zamiast rwać się w górę daremnie, bo ugrzązłem po kolana, przysiadłem jak żaba, macając rozpostartymi rękami dno. Podnosiło się z prawej. Używając rąk płasko jak szufli poczołgałem się tam, wycmokując nogi z mazi — był to ogromny wysiłek. Popełzłem dalej; obślizgiwałem się po pochyłości, znowu użyłem rąk jak szufli, dźwigając się na nich, jak przy wspinaczce bez chwytów po śniegowym zboczu, ale tam można oddychać.

    Darłem się w górę, aż na twarzy jęły mi pękać wielkobąbliste pęcherze i wypłynąłem wpółuduszony łapiąc powietrze, w półmrok pełen chóralnego wycia ludzi nade mną. Rozejrzałem się z głową tuż nad rozchybotaną powierzchnią piany. Dziewczynki nie było. Wciągnąłem porządnie powietrze i zanurkowałem. Nie mogłem otworzyć oczu, w wodzie było coś, od czego piekły żywym ogniem, trzy razy wyłaziłem i nurkowałem, czując, że tracę siły, bo nie mogłem się odbić od grząskiego dna, musiałem nad nim pływać, żeby mnie nie wessało. Traciłem nadzieję, kiedy w dłoń wpadły mi jej długie włosy. Od piany była cała śliska jak ryba. Kiedy skręcałem jej bluzkę w węzeł uchwytu, trzasła mi w pięści.

    Nie wiem dobrze, jak wydostałem się z nią na górę. Pamiętam szamotaninę, wielkie pęcherze, które zdzierałem z jej twarzy, ohydny metaliczny smak tej wody, moje bezgłośne przekleństwa i to, jak przepychałem ją przez brzeg leja — było to grube obwałowanie, elastyczne jak z gumy. Kiedy już leżała za nim, nie od razu wylazłem z wody, zwisałem w dół po szyję w trzeszczącej cicho pianie, dysząc, a ludzie wyli. Wydało mi się, że pada na mnie rzadki, ciepły deszcz. Czułem pojedyncze krople. Widać majaczę, przemknęło mi, bo i skąd tu deszcz? Zadzierając głowę ujrzałem most. Płachty aluminium zwisały z niego jak szmaty, a podłoga przeświecała niczym sito. Stopnie są odlane ze stali na kształt plastra miodu — umyślne rzeszota, mają przepuścić podmuch, ale wstrzymać odłamki.

    Wydźwignąłem się na wałowaty brzeg w deszczu, który wciąż padał, i przełożyłem sobie dziewczynkę przez kolano, twarzą ku ziemi. Było z nią lepiej, niż się obawiałem, bo zaczęła wymiotować. Masowałem miarowo jej plecy, czując, jak pracuje wszystkimi kosteczkami. Krztusiła się i dławiła, ale już dyszała. Mnie też brały torsje. Pomogłem im palcem. Ulżyło trochę, ale nie miałem jeszcze odwagi stanąć na nogach. Już dostrzegałem otoczenie, choć niewiele dochodziło tu światła, tym bardziej że część jarzeniówek nad mostem zgasła. Wycie nad nami zmieniało się w jęki i charczenie. Konają tam, pomyślałem — dlaczego nikt nie pojawia się z pomocą? Skądsiś płynął zgiełk, coś szczękało, jakby usiłowali uruchomić zastygły eskalator. Dobiegły mnie krzyki, ale inne, ludzi zdrowych, całych. Nie rozumiałem, co się dzieje w górze. Cała długość eskalatora była zapchana ludźmi zwalonymi na siebie w panice. Nie można się było dostać do ginących, nie usunąwszy pierwej oszalałych ze strachu. Odzież i buciki uwięzły między stopniami. Nie było żadnego bocznego dojścia, most okazał się pułapką.

    Tymczasem zatroszczyłem się o siebie i małą. Zdawało mi się, że jest przytomna, bo usiadła. Mówiłem do niej, że już wszystko dobrze, żeby się nie bała, że zaraz się stąd wydostaniemy. Oczy nawykły do ciemności i wnet w samej rzeczy odnalazłem wyjście. Była to klapa, uchylona od niedopatrzenia. Gdyby pilnowali swego, zostalibyśmy tam jak myszy w potrzasku. Za klapą był tunel, okrągły, podobny do kanału, z następną klapą, a właściwie wypukłą tarczą, także nie domkniętą. Korytarz z żarówkami w okratowanych niszach doprowadził nas do podziemia niskiego jak bunkier, pełnego kabli, rur i węzłów sanitarnych. — Te rury mogą doprowadzić do łazienek — zwróciłem się do dziewczynki, ale jej nie było. — Hej! Gdzie jesteś! — krzyknąłem, rozglądając się po całej przestrzeni, podpartej betonowymi klocami. Zobaczyłem ją biegnącą boso od jednej podpory do drugiej. Dopadłem jej w paru susach z nieznośnym bólem w krzyżu i wziąłem ją za rękę mówiąc surowo: — Cóż to za pomysły, moja kochana? Musimy się trzymać razem, bo zabłądzimy. — Milcząc, poszła za mną. Daleko przed nami zaświtało: pochylnia o kaflowanych biało ścianach. Wyszliśmy nią na wyższy poziom i tu od jednego spojrzenia otoczenie wskoczyło mi w głowie na właściwe miejsce. Poznałem następną pochylnię otwierającą się opodal: tamtędy toczyłem przed godziną bagażowy wózek. Jakoż za węgłem ukazał się korytarz z szeregiem drzwi. Otworzyłem pierwsze, wrzucając monetę, miałem drobne w kieszeni, i zaraz wziąłem małą za rękę, bo wydało mi się, że znów chce uciekać. Chyba jeszcze była w szoku. Nic dziwnego. Wciągnąłem ją do łazienki. Nie odzywała się i ja też przestałem do niej mówić, kiedy zobaczyłem ją w świetle całą we krwi. To był ten ciepły deszcz. Musiałem wyglądać tak samo. Zwlokłem wszystko z niej i z siebie, cisnąłem do wanny, odkręciłem kurek, a sam w slipach popchnąłem ją pod tusz. Gorąca woda złagodziła trochę ból w krzyżu. Spływała z nas różowymi strumieniami. Nacierałem małej plecy i boki, nie tylko, by zmyć krew, ale żeby ją docucić. Dawała wszystko z sobą robić, bierna nawet, gdy jak mogłem, płukałem jej włosy. Gdyśmy wyszli spod prysznicu, spytałem lekkim tonem, jak się nazywa. Annabella. Angielka? Nie, Francuzka. Z Paryża? Nie, z Clermont. Zacząłem mówić do niej po francusku, zarazem wyciągając jak popadło po sztuce nasze rzeczy z wanny — dla przepierki. — Jeśli czujesz się na siłach — zaproponowałem — może wypłuczesz sobie sukienkę? Posłusznie schyliła się nad wanną. Wykręcając spodnie i koszulę, zastanawiałem się, co dalej. Lotnisko jest zamknięte i pełne policji. Po prostu iść, aż nas gdzieś zatrzymają? Ale władze włoskie nie wiedziały o mojej imprezie. Jedynym wtajemniczonym z zewnątrz był Du Bois Fenner, pierwszy sekretarz ambasady. W hali pozostała moja bluza z biletem na inne nazwisko niż kwit hotelowy. Rewolwer i elektrody zostawiłem w „Hiltonie'' jako paczkę, którą Randy miał odebrać wieczorem. Jeśli przechwycą to, stanę się im już uczciwie podejrzany. Już się stawałem: zbyt wiele wprawy w desperackim skoku, zbyt dobra orientacja w podziemiach dworca, zbyt staranne usuwanie śladów krwi. Dopuszczałem nawet oskarżenie o jakiś rodzaj wspólnictwa. Nikt nie stoi poza podejrzeniem, odkąd czcigodni adwokaci i inni notable przenoszą z ideowej sympatii bomby. Oczywiście wyplątałbym się ze wszystkiego, ale pierwej znajdę się pod kluczem. Nic tak nie dopinguje policji jak bezradność. Przyjrzałem się krytycznie Annabelli. Miała podbite oko, mokre włosy wisiały jej w strąkach, suszyła właśnie sukienkę pod dmuchawą do suszenia rąk, zmyślna dziewczynka. Ułożyłem w głowie plan. — Słuchaj, moja miła — powiedziałem — wiesz, kim jestem? Jestem amerykańskim astronautą, a w Europie przebywam w bardzo ważnej misji incognito. Rozumiesz? Muszę jeszcze dziś być w Paryżu, a tu będą nas chcieli przesłuchiwać po sto razy. Grozi zwłoka. Więc muszę zaraz zadzwonić do ambasady, żeby ściągnąć pierwszego sekretarza. On nam pomoże. Lotnisko zamkną, ale prócz zwykłych są samoloty specjalne, z pocztą dyplomatyczną. Polecimy takim samolotem. Razem. Co? Jak ci się to podoba? 

    Tylko patrzyła na mnie. Jeszcze nie może się otrząsnąć, pomyślałem. Zacząłem się ubierać. Trzewiki zachowałem, bo były sznurowane, ale Annabella zgubiła swoje trepki. Co prawda bosa dziewczynka na ulicy to dziś nic takiego. A haleczka mogła ujść za bluzkę. Pomogłem jej ułożyć z tyłu falbanki na sukience, już prawie suchej. — Teraz będziemy udawać ojca i córkę, tak najłatwiej dostaniemy się do telefonu — powiedziałem. — Rozumiesz? — Skinęła głową, wziąłem ją za rękę i poszliśmy w świat. Na pierwszy kordon natknęliśmy się za pochylnią. Karabinierzy wypychali za drzwi dziennikarzy z kamerami, strażacy biegli w drugą stronę, w hełmach, nikt się nam dokładnie nie przyglądał, a policjant, z którym mówiłem, znał trochę angielski. Powiedziałem, żeśmy się kąpali, ale nie słuchał nawet, kazał nam jechać na górę eskalatorem B do sekcji europejskiej, gdzie są gromadzeni wszyscy pasażerowie. Poszliśmy więc do eskalatora, ale gdy nas zasłonił, skręciłem w boczny korytarz. Zgiełk został za nami. Weszliśmy do pustej poczekalni dla pasażerów oczekujących bagaży. Za płynącymi cicho taśmami stały rzędem kabiny automatów telefonicznych. Wziąłem Annabellę do kabiny, nakręciłem numer Randy’ego. Wyrwałem go ze snu. W żółtym świetle, otoczywszy ręką muszlę słuchawki powiedziałem mu, co się stało. Przerwał mi tylko raz, jakby sądząc, że nie dosłyszy. Potem słyszałem już tylko jego ciężki oddech, a potem już nic, jakby zamarł w sobie.

— Jesteś tam? — powiedziałem, kiedy skończyłem.

— Chłopie — powiedział. I jeszcze raz: — Chłopie!! — Nic więcej.

    Teraz wyłuszczyłem najważniejsze. Ma wyciągnąć Fennera z ambasady i zaraz z nim przyjechać. Musi to być zrobione szybko, bo tkwimy między dwoma kordonami policji. Port zamknięto, ale Fenner na pewno się przedostanie. Mała jest ze mną. Czekamy w lewym skrzydle gmachu, przy transporterze bagażowym E 10, przy kabinach. Jeśli nas tam nie będzie, to albo znajdą nas wśród innych pasażerów w sekcji europejskiej, albo — najprędzej — w prefekturze. Kazałem mu wszystko zwięźle powtórzyć. Odłożyłem słuchawkę, spodziewając się uśmiechu dziewczynki, że tak dobrze się nam udało, a choćby wyrazu ulgi, ale była wciąż tak samo zesztywniała i milcząca. Kiedy na nią nie patrzałem, zerkała na mnie ukradkiem. Jakby czegoś oczekiwała. Między kabinami znajdowała się wyściełana ławka. Usiedliśmy na niej. W głębi przez szklane ściany otwierał się widok na estakady dojazdowe lotniska. Jedna za drugą zajeżdżały karetki pogotowia technicznego. Z głębi budynku dobiegały przez ciągły hałas spazmatyczne wrzaski kobiece — byle coś mówić, spytałem dziewczynkę o rodziców, o jej wycieczkę, czy ktoś odprowadził ją na lotnisko, odpowiadała jakby niezupełnie do rzeczy, monosylabami, nie chciała powiedzieć, jaki ma w Clermont adres, co już mnie trochę zgniewało. Zegarek wskazywał pierwszą czterdzieści. Od rozmowy z Randym upłynęło już ponad pół godziny. Ludzie w kombinezonach kłusem przetoczyli przez poczekalnię coś, co wyglądało mi na spawarkę elektryczną, ale nawet nie spojrzeli w naszą stronę. Znów rozlegly się kroki. Wzdłuż kabin szedł technik ze słuchawkami na uszach, przybliżając tarczkę wykrywacza min do każdych drzwi. Na nasz widok przystanął. Przyszło za nim dwóch policjantów. I oni zatrzymali się przed nami. — Co tu robicie? — Czekamy — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Jeden z karabinierów pobiegł gdzieś i wrócił zaraz z rosłym cywilem. Na powtórzone pytanie odparłem, że czekamy na przedstawiciela ambasady amerykańskiej. Cywil chciał zobaczyć moje papiery. Kiedy wyjmowałem portfel, technik wskazał na kabinę, przy której siedzieliśmy. Jej szyby pokryła wewnątrz mgła, od naszych ubrań, parujących, gdyśmy stali w środku. Wytrzeszczyli na nas oczy. Drugi karabinier dotknął moich spodni: — Mokre!

— Tak! — przytwierdziłem skwapliwie. — Mokrzuteńkie!

Podnieśli na nas lufy.

— Nic się nie bój — mruknąłem do Annabelli. — Cywil wyjął z kieszeni kajdanki. Bez żadnych formalnych oświadczeń przykuł mnie do siebie, Annabellą zajął się policjant. Dziwnie jakoś na mnie patrzała. Cywil podniósł do ust walkie-talkie, zwisające mu przez ramię, i powiedział coś po włosku tak szybko, że nic nie zrozumiałem. Odpowiedź uradowała go. Wyprowadzono nas bocznym wyjściem, gdzie dołączyli się do orszaku trzej inni karabinierzy. Eskalator stał. Zeszliśmy szerokimi schodami do hali odpraw, widziałem już przez szyby rząd policyjnych fiatów i zastanawiałem się właśnie nad tym, który nam przeznaczono, gdy z przeciwnego kierunku zajechał czarny continental ambasady z proporczykiem. Nie pamiętam, kiedy widok gwiazd i pasów sprawił mi taką przyjemność. Wszystko szło jak na scenie — zstępowaliśmy skuci ku szklanym drzwiom, a tamci wchodzili właśnie do środka, Du Bois, Randy i tłumacz ambasady. Wyglądali dość dziwnie, bo Randy był w samych teksasach, a tamci dwaj w smokingach. Randy drgnął na mój widok, pochylił się ku Fennerowi, ten zwrócił się do tłumacza, który podszedł ku nam.

    Obie grupy zatrzymały się i przyszło do krótkiej, malowniczej sceny. Rzecznik odsieczy wdał się w rozmowę z cywilem, do którego byłem przykuty. Rozmowa toczyła się staccato, mój Włoch miał w niej ten handicap, że łączyły go ze mną kajdanki, i wciąż o tym zapominając, podrywał mi rękę w gestykulacji. Oprócz „astronauta americano'' i „presto! presto!'' nic nie zrozumiałem. Ostatecznie mój opiekun dał się przekonać i ponownie użył swego radia. Zaszczyt przemówienia do aparatu przypadł też Fennerowi. Potem mój agent jeszcze raz przemówił do pudełka, które odezwało się tak, że zebrał nogi na baczność. Sytuacja uległa farsowej zmianie. Zdjęto nam kajdanki, uczyniliśmy zwrot w tył i w szyku podobnym jak poprzedni, lecz przy odwróconym sensie — aresztujący stali się eskortą honorową — udaliśmy się na piętro. Minęliśmy poczekalnie pełne pasażerów biwakujących na czym się dało, przeszliśmy przez mundurowy kordon, aby przez jedne i drugie obite skórą drzwi wejść do gabinetu zapchanego ludźmi.

    Apoplektyczny olbrzym zaczął na nasz widok wyganiać ich za drzwi. Wyszło wielu, lecz i tak pozostało w pokoju z dziesięć osób. Schrypnięty apoplektyk okazał się wiceprefektem policji. Podsunięto mi fotel, Annabella siedziała już na drugim. Mimo słonecznego dnia płonęły wszystkie światła, na ścianach wisiały przekroje Labiryntu, jego makieta stała na wózku obok biurka, na blacie lśniły mokre jeszcze fotografie. Mogłem się domyślić ich treści. Fenner, siadając za mną, ścisnął mnie za ramię: poszło tak gładko, bo zatelefonował do prefekta jeszcze z ambasady. Jedni ludzie otoczyli biurko, inni posiadali na parapecie okna, wiceprefekt nie odzywał się, chodził tylko z kąta w kąt, z drugiego pokoju wyprowadzono pod ręce zapłakaną sekretarkę, tłumacz kręcił głową między mną i małą, gotów przyjść nam z pomocą, ale mój włoski nadzwyczaj się jakoś poprawił. Dowiedziałem się, że płetwonurkowie wyłowili z wody moją bluzę i torebkę Annabelli, dzięki czemu stałem się głównym podejrzanym, bo już i z „Hiltonem'' zdążyli się połączyć. Miałem być wspólnikiem Japończyka. Zamierzaliśmy uciekać z nim do przodu po odbezpieczeniu bomby, dlatego wstąpiliśmy jako jedni z pierwszych na schody. Coś jednak weszło nam w szyki, Japończyk zginął, a ja ratowałem się skokiem z mostu. Tu się ich poglądy rozchodziły. Jedni mieli Annabellę za terrorystkę, inni sądzili, że porwałem ją dla przetargów jako zakładniczkę. Dowiedziałem się tego prywatnie, bo oficjalna indagacja jeszcze się nie zaczęła — czekano na szefa ochrony lotniska. Gdy się zjawił, Randy jako samozwańczy rzecznik amerykański złożył wyjaśnienie o naszej akcji. Słuchałem go, dyskretnie odlepiając mokre nogawki od łydek. Wyjaśnił tylko to, co było konieczne. Fenner też był zwięzły. Oświadczył, że nasza akcja jest ambasadzie znana, że został o niej powiadomiony również Interpol, który miał przekazać informacje stronie włoskiej. Było to zręczne pociągnięcie, bo całe odium spychano na instytucję międzynarodową. Rzecz jasna, nasza impreza nic ich nie obchodziła. Chcieli wiedzieć, co zaszło na schodach. Inżynier z technicznej służby portu uważał za niepojęte, jak mogłem wydostać się z leja i z hali nie znając tamtejszych urządzeń, na co Randy zauważył, iż nie należy nie doceniać wyszkolenia komandosów USAF, jakie przeszedłem. Nie powiedział tylko, że przeszedłem je przed trzydziestu paru laty. Wciąż dochodziły nas odgłosy kucia, wstrząsające murami. Trwała jeszcze akcja ratunkowa — przecinano część mostu, naderwaną wybuchem. Dotąd wydobyto ze szczątków dziewięć trupów i dwadzieścia dwie osoby ranne, w tym siedem ciężko. Za drzwiami zakotłowało się, wiceprefekt wysłał tam skinieniem jednego z oficerów. Kiedy oficer wyszedł, przez lukę w kręgu otaczających zobaczyłem na osobnym stoliku moją bluzę, rozprutą wzdłuż wszystkich szwów i tak samo rozdartą torebkę Annabelli. Jej zawartość spoczywała na kwadratach białego papieru, rozsortowana niby sztony do gry. Oficer wrócił, rozkładając ręce: prasa! Jacyś przedsiębiorczy dziennikarze przedarli się aż tutaj, nim ich odparto. Inny oficer zwrócił się wtedy do mnie:

— Porucznik Canetti. Co może pan powiedzieć o użytym ładunku? Jak był przenoszony?

— Kamera miała fałszywe denko. Kiedy ją otworzył, tylna ścianka wyskoczyła z filmem jak diabełek z pudełka. Wtedy wyjął granat.

— Czy panu jest znany ten typ granatu?

— Podobne widziałem w Stanach. Część dróżki prochowej znajduje się w rączce. Widząc, że nie ma rączki, zorientowałem się, że zapalnik został przerobiony. Jest to obronny granat rozpryskowy o wielkiej sile rażenia. Metalu w nim tyle co nic. Skorupa jest spiekana z węglików krzemu.

— W tym miejscu eskalatora znalazł się pan przypadkowo, nieprawdaż?

— Nie.

Wahałem się, w pełnej napięcia ciszy, przerywanej tylko odgłosem kucia, bo szukałem właściwych słów.

— Nie znalazłem się tam całkiem przypadkowo. Japończyk szedł za dziewczynką, bo wiedział, że dziecko na pewno nie spróbuje mu wejść w paradę. Dziewczynka — wskazałem ją oczami — poszła przodem, bo zaintrygował ją piesek. Tak mi się wydało. Czy tak było? — spytałem Annabellę.

— Tak — powiedziała, wyraźnie zdziwiona. Uśmiechnąłem się do niej.

— Co do mnie... spieszyłem się. To oczywiście irracjonalne, ale kiedy człowiekowi spieszno, całkiem mimo woli chce pierwszy znaleźć się w samolocie, więc i na schodach do samolotu... Nie myślałem o tym. To się samo stało.

Odetchnęli. Canetti powiedział coś cicho do prefekta. Ten skinął głową.

— Chielibyśmy zaoszczędzić panience wentylowania... pewnych szczegółów. Czy panienka zechce nas na chwilę opuścić?

    Spojrzałem na Annabellę. Uśmiechnęła się do mnie po raz pierwszy i wstała. Otwarto jej drzwi. Kiedy zostaliśmy sami, Canetti zwrócił się do mnie znowu.

— Mam takie pytanie: kiedy zaczął pan podejrzewać Japończyka?

— W ogóle go nie podejrzewałem. W swoim stylu był zrobiony znakomicie. Gdy kucnął, błysnęło mi, że zwariował! A gdy odbezpieczył granat, zrozumiałem, że nie mam trzech sekund.

— A ile?

— Tego nie mogłem wiedzieć. Granat nie wybuchł, gdy wyrwał zawleczkę, więc miał opóźnienie. Myślę, że jakieś dwie sekundy, może dwie i pół.

— My też tak uważamy — wtrącił jeden z ludzi przy oknie.

— Pan ma zdaje się trudności z chodzeniem? Czy został pan kontuzjowany?

— Wybuchem nie. Usłyszałem go wpadając do wody. Ile jest z mostu? Pięć metrów?

— Cztery i pół.

— A więc jedna sekunda. Moje sięgnięcie po granat i przerzut przez poręcz to też sekunda. Pan pytał o kontuzję? Uderzyłem o coś krzyżami, spadając. Miałem kiedyś pęknięcie kości ogonowej.

— Tam jest deflektor — wyjaśnił człowiek spod okna. — Wysięgnik ze skośnym okapem. Kieruje każdy obiekt tak, żeby wpadł w środek uchylni. Pan nie wiedział o deflektorze?

— Nie.

— Przepraszam. Jeszcze ja! — odezwał się Canetti. — Czy ten człowiek — ten Japończyk — rzucił granat?

— Nie. Trzymał go do końca.

— Nie usiłował uciec?

— Nie.

— Poltrinelli, szef ochrony lotniska — włączył się mężczyzna w poplamionym kombinezonie, oparty o biurko. — Czy pan jest zupełnie pewny tego, że ten człowiek chciał zginąć?

— Czy chciał? Tak. Nie próbował się ratować. Mógł przecież pozbyć się całej kamery.

— Pozwoli pan? To jest dla nas bardzo ważne. Czy nie mogło być tak: chciał rzucić granat między pasażerów i zeskoczyć z mostu, ale pan przeszkodził mu atakiem. Wtedy upadł, a granat odbezpieczony wybuchł.

— Tak nie mogło być. Ale mogło być inaczej — przyznałem. — Nie zaatakowałem go. Chciałem mu tylko wyrwać granat, gdy oderwał go od twarzy. Zobaczyłem w jego zębach zawleczkę. Była z nylonowej pętelki, nie z drutu. Trzymał granat oburącz. Tak się nie rzuca.

— Pan sięgnął z góry?

— Nie. Uderzyłbym tak, gdyby nikogo nie było na schodach. Gdybyśmy stali ostatni. Ale on właśnie dlatego nie stanął z tyłu. Bijąc pięścią z góry, można wytrącić każdy beztrzonkowy granat. Poleciałby po stopniach. Ale gdybym mu wybił go z rąk, zostałby blisko. Niektórzy stawiają podręczny bagaż na stopniach, choć niby nie wolno. Nie potoczyłby się daleko. Dlatego sięgnąłem z lewej i to go zaskoczyło.

— To, że z lewej? Czy pan jest mańkutem?

— Tak. Nie spodziewał się tego. Zrobił fałszywy unik. To był fachowiec. Osłonił się podniesionym łokciem — z prawej.

— Co było dalej?

— Kopnął mnie i rzucił się w tył. Na plecy. Musiał mieć świetny trening, bo nawet jak człowiek decyduje się zginąć, jest niesłychanie trudno rzucić się ze schodów głową w tył. Wolimy umierać przodem.

— Schody były pełne ludzi.

— To prawda. A jednak! Stopień za nim był wolny. Kto mógł, pchał się wstecz.

— Tego nie widział.

— Nie, ale to nie była improwizacja. Zbyt szybko działał. Wszystkie ruchy miał w pogotowiu.

Szef ochrony trzymał blat biurka rękami, których kostki zbielały. Pytania padały szybko, jak w przesłuchaniu krzyżowym.

— Pragnę podkreślić, że pana zachowanie jest powyżej wszelkiej krytyki. Ale, powtarzam, ustalenie stanu rzeczowego jest dla nas niesłychanie ważne. Rozumie pan, dlaczego!

— Chodzi o to, czy mają ludzi gotowych na pewną śmierć.

— Tak. Dlatego proszę, żeby pan jeszcze raz zastanowił się nad tym, co zaszło w ciągu tej sekundy. Stawiam się w jego położeniu. Odbezpieczam granat. Chcę zeskoczyć z mostu. Pan usiłuje mi wyrwać granat. Gdybym trzymał się planu, mógłby pan złapać rzucony granat i cisnąć go za mną, na dół. Waham się, co robić, i to wahanie przesądza sprawę. Czy nie mogło tak być?

— Nie. Człowiek, który chce rzucić granat, nie trzyma go oburącz.

— Ale pan go pchnął, chcąc chwycić granat!

— Nie. Gdyby mi się palce nie ześlizgnęły, pociągnąłbym go właśnie ku sobie. Chwyt nie udał mi się, bo on odskoczył, padając na wznak. To było umyślne. Powiem panu coś. Nie doceniłem go. Powinienem był złapać go i przerzucić przez poręcz razem z granatem. Chybabym spróbował, gdyby mnie tak nie zaskoczył.

— Wtedy upuściłby panu granat pod nogi.

— Wtedy skoczyłbym za nim. To znaczy — próbowałbym. Zapewne, to musztarda po obiedzie. Myślę jednak, że bym zaryzykował. Ważę ze dwa razy więcej od niego. Ręce miał jak dziecko.

— Dziękuję. Nie ma więcej pytań.

— Inżynier Scarron — przedstawił się młody, siwy cywil w rogowych okularach. — Czy może pan sobie wyobrazić zabezpieczenie, które zapobiegłoby takiemu zamachowi?

— Dużo pan chce ode mnie. Podobno macie tu wszystkie możliwe zabezpieczenia.

    Powiedział, że byli przygotowani na wiele, ale nie na wszystko. Na przykład na operację typu Lod znaleźli sposób. Poszczególne części eskalatora można za pociśnięciem guzika zmienić w równię pochyłą, z której wszyscy ludzie zsuwają się do zbiorników z wodą.

— Z tą pianą?

— Nie. To jest pojemnik antydetonacyjny, pod mostem. Są inne.

— A więc — czemuście tego nie zrobili? Zresztą to by nic nie dało...

— Właśnie. A poza tym działał zbyt szybko.

    Pokazał mi na rozstawionym planie kulisy Labiryntu. Cała trasa doprawdy została zaprojektowana także jako pole obstrzału. Z góry można zalać ją wodą pod ciśnieniem zwalającym z nóg. — Nikt nie zdoła wydostać się z mojego leja; zaszło poważne niedopatrzenie, że nie zatrzaśnięto klap wyjściowych. — Chciał mnie zaprowadzić jeszcze do makiety, ale podziękowałem.

    Inżynier był roztrzęsiony. Chciał demonstrować dowody swej przezorności, choć rozumiał chyba, jakie to daremne. O te zabezpieczenia spytał mnie po to, abym nie umiał ich nazwać. Myślałem, że to już koniec, ale stary człowiek, który usiadł na fotelu Annabelli, podniósł rękę.

— Doktor Toricelli. Mam jedno pytanie. Czy może pan powiedzieć, w jaki sposób uratował pan tę dziewczynkę?

Zastanawiałem się.

— Był to szczęśliwy traf. Stała między nami. Odepchnąłem ją, żeby do niego dojść, a kiedy upadł, rozmach rzucił mnie na nią. Poręcz jest niska. Gdyby tam stał ktoś dorosły, ciężki, nie zdążyłbym go przerzucić, może nawet bym nie próbował.

— A gdyby tam stała kobieta?

— Tam stała kobieta — powiedziałem, patrząc mu w oczy. — Przede mną. Blondynka w perłowych spodniach z wypchanym pieskiem. Co się z nią stało?

— Wykrwawiła się. — To powiedział szef ochrony. — Wybuch oberwał jej obie nogi.

    Zrobiło się cicho. Ludzie z okna wstawali, zaszurały krzesła, a ja wróciłem jeszcze raz do tamtej chwili. Wiem jedno. Nie próbowałem wyhamować impetu na poręczy. Chwyciłem się jej prawą ręką, odbijając się od stopnia, tak że zagarnąłem dziewczynkę ramieniem. Dlatego, skacząc przez poręcz jak przez konia z podparciem, porwałem ją w dół. Ale tego, czy objąłem ją umyślnie, czy że tak stanęła, nie wiem. Nie mieli już nic do mnie, ale ja pragnąłem się teraz upewnić, że zostanę uratowany przed prasą. Tłumaczyli mi, że to zbędna skromność, ale byłem na to głuchy. Nie miało to nic wspólnego ze skromnością. Nie chciałem, żeby moja osoba zrosła się z tą rzeźnią na schodach. Jeden Randy pewno domyślił się moich motywów.

    Fenner zaproponował, żebym został w Rzymie przez dobę jako gość ambasady. Ale i tu okazałem się uparty. Chciałem lecieć pierwszą maszyną, jaka wystartuje do Paryża. Była taka. Cessna z materiałami konferencji, która zakończyła się przyjęciem w południe, dlatego Fenner i tłumacz przybyli w smokingach. Przesuwaliśmy się grupkami ku drzwiom, wciąż rozmawiając, gdy poprosiła mnie na bok kobieta, której nie widziałem dotąd, dama o wspaniałych czarnych oczach. Była psychologiem. Zajęła się Annabellą. Spytała, czy istotnie chcę ją wziąć ze sobą do Paryża?

— Ależ tak. Powiedziała pani, że jej to obiecałem?

Uśmiechnęła się. Spytała, czy mam dzieci.

— Nie. To znaczy prawie. Dwóch siostrzeńców.

— Lubią pana?

— Owszem.

    Zdradziła mi sekret Annabelli. Mała jest zmartwiona. Uratowałem jej życie, a ona bardzo źle o mnie myślała. Sądziła, że jestem w zmowie z Japończykiem, lub coś koło tego. Dlatego chciała uciec. W łazience przeraziłem ją jeszcze bardziej.

— Czym, na Boga?

    W astronautę nie uwierzyła. W ambasadę też nie. Myślała, że rozmawiam przez telefon z jakimś wspólnikiem. A ponieważ jej ojciec ma wytwórnię win i spytałem ją o adres w Clermont, uznała, że zamierzam ją porwać, by żądać okupu. Dałem owej damie słowo, że nawet o tym Annabelli nie wspomnę. Chyba sama będzie mi chciała to powiedzieć? — zasugerowałem.

— Nigdy albo za dziesięć lat. Może zna pan chłopców. Dziewczynki są inne. — Uśmiechnęła się i poszła, a ja wszcząłem zabiegi o samolot. Jedno miejsce było wolne. Oświadczyłem, że muszą być dwa. Doszło do telefonicznych pertraktacji. Jakiś VIP ustąpił w końcu miejsca Annabelli. Fenner spieszył się, ale chciał odłożyć to ważne spotkanie, jeśli pójdę z nim na obiad. Wymówiłem się jeszcze raz. Gdy dyplomaci odjechali z Randym, spytałem, czy mogę zjeść coś z małą na terenie lotniska. Wszystkie bary i kafeterie były nieczynne, lecz nas to nie tyczyło. Znajdowaliśmy się już ponad prawem. Kudłaty brunet, pewno agent, zaprowadził nas do małego baru za halą odpraw. Annabella miała czerwone oczy. Dziecko płakało. Ale teraz rozzuchwalało się. Gdy kelner odbierał zamówienie, a ja zawahałem się, co będzie piła, szybciutko, obojętnym tonem zauważyła, że w domu zawsze pija wino. Miała na sobie przydługą bluzkę z podwiniętymi rękawami, na nogach też trochę za wielkie trzewiki. Czułem się komfortowo, bo i spodnie zdążyły mi już wyschnąć, i nie musiałem jeść makaronu. Nagle przypomniałem sobie o jej rodzicach. Wiadomość mogła się pojawić w dzienniku popołudniowym. Ułożyliśmy więc depeszę, a kiedy wstałem od stolika, jak spod ziemi wyrósł nasz cicerone i poszedł ją nadać. Przy rachunku okazało się, że byliśmy gośćmi dyrekcji. Dałem więc kelnerowi taki napiwek, jakiego Annabella spodziewała się po prawdziwym astronaucie. Byłem już w jej oczach postacią i bohaterską, i bliską, więc zdradziła mi, że wprost marzy o tym, aby się przebrać. Przewodnik zaprowadził nas do hotelu Alitalii, gdzie czekały już w pokoju nasze bagaże.

    Musiałem trochę popędzać dziewczynkę. Ale też wystroiła się i bardzo godnie ruszyliśmy do samolotu. Przyszedł po nas zastępca dyrektora portu: dyrektor był niedysponowany. Nerwy. Fiacik kontroli lotów podwiózł nas do cessny, już przy schodkach dystyngowany młodzieniec przeprosił mnie i spytał, czy nie życzę sobie zdjęć o charakterze dramatycznej pamiątki? Wyślą je na wskazany adres. Pomyślałem o blondynce i podziękowałem za zdjęcia. Nastąpiły uściski rąk. Nie przysiągłbym, czy w małym rozgardiaszu nie uścisnąłem ręki, do której byłem niedawno przykuty. Lubię latać małymi maszynami. Cessna poderwała się jak ptaszek i pomknęła na północ. Po siódmej wylądowaliśmy w Orly. Ojciec czekał na Annabellę. Jeszcze w samolocie wymieniliśmy z nią adresy. Mile ją wspominam. Nie mogę tego powiedzieć o jej ojcu. Rozpływał się w dziękczynieniach, a na pożegnanie obdarzył mnie komplementem, który niechybnie obmyślił usłyszawszy w telewizji o rzeźni na schodach. Powiedział, że mam esprit d’escalier.

 

Stanisław Lem, Katar, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998, str. 28-49