W obliczeniach był błąd. Nie przeszli nad atmosferą, ale zderzyli się z nią. Statek wbijał się w powietrze z grzmotem, od którego puchły bębenki. Rozpłaszczeni na legowiskach czuli dobijanie amortyzatorów, przednie ekrany zaszły płomieniem i zgasły, poduszka rozżarzonych gazów, napierająca na dziób, zatopiła zewnętrzne obiektywy, hamowanie było niedostateczne i opóźnione. Sterownię napełnił swąd rozgrzanej gumy, pod prasą deceleracji ślepli i głuchli, to był koniec, ale nawet tego nie mógł żaden pomyśleć, nie starczyło wszystkich sił, aby unieść klatkę piersiową, wciągnąć oddech, robiły to za nich do ostatka pracujące tlenopulsatory, wtłaczały w nich powietrze jak w pękające balony. Nagle grzmot ucichł.
Zapaliły się awaryjne światła, po sześć z każdej strony, ludzie wili się, nad tablicą napędu czerwieniał sygnał alarmu, była pęknięta i zgnieciona w harmonię, kawały izolacji, okruchy pleksiglasu z szelestem przesuwały się po podłodze, nie grzmiało, wszystko obejmował głuchy, rosnący gwizd.
— Co się... — wychrypiał Doktor, wypluwając gumowy ustnik.
— Leżeć! — przestrzegł go Koordynator, który patrzał w ostatni nie uszkodzony ekran.
Rakieta przekoziołkowała, jakby uderzył w nią taran, spowijające ich nylonowe siatki zagrały jak struny, przez chwilę ważyło się wszystko jak u szczytu huśtawki zawisłej do góry nogami, potem zadudniło.
Mięśnie, stężałe w oczekiwaniu ostatniego ciosu, obmiękły. Rakieta, stojąc na pionowym słupie wylotowego ognia, powoli schodziła w dół, dysze dudniły uspokajająco, trwało to kilka minut, potem przez ściany poszedł dreszcz. Wibracja stawała się coraz mocniejsza, łożyskowe zawieszenia turbin musiały się rozchwiać, popatrzyli na siebie. Nikt nic nie mówił. Wiedzieli, że wszystko zależy od tego, czy wirniki nie zatrą się, czy wytrzymają.
Cała sterownia zadygotała nagle, jakby z zewnątrz kuł w nią z szaloną szybkością stalowy młot. Gruba, wypukła soczewka ostatniego ekranu w mgnieniu oka pokryła się gęstą pajęczyną pęknięć, jego fosforyczna tarcza zgasła, w padającym z dołu mdłym blasku lamp awaryjnych widzieli własne powiększone cienie na pochyłych ścianach, dudnienie przeszło w ciągły ryk, pod nimi coś chrobotało, łamało się, rozszczepiało z żelaznym wizgotem; kadłub, wstrząsany potwornymi targnięciami, leciał, leciał, oślepiony, martwy; skurczyli się, wstrzymali dech, zupełna ciemność, chaos, ciała ich wystrzeliły nagle na całą długość nylonowych lin, nie dosięgły potrzaskanych tablic, o które by się rozpruły, zawisły skosem, wahając się wolno jak ciężkie wahadła...
Rakieta przewaliła się jak padająca góra, łoskot ten był daleki i tępy, wyrzucone bryły gruntu, słabo stukając, osunęły się po zewnętrznym pancerzu.
Wszystko znieruchomiało. Pod nimi syczały przewody, coś bulgotało przeraźliwie, szybko, wciąż szybciej, szum uchodzącej wody, przemieszany z przenikliwym, powtarzającym się sykiem, jak gdyby jakaś ciecz kapała na rozpalone blachy.
— Żyjemy — powiedział Chemik. Powiedział to w zupełnej ciemności. Nie widział nic. Wisiał w swoim nylonowym pokrowcu jak w worku, zaczepionym z czterech stron linami. Znaczyło to, że rakieta leży na boku. Gdyby stała, posłanie byłoby poziome. Coś trzasnęło. Blady, benzynowy płomyk starej zapalniczki Doktora.
— Załoga? — spytał Koordynator. Jedna lina jego worka pękła, wirował wolno, bezradny, i usiłował bezskutecznie chwycić się czegoś wystającego ze ściany, wyciągając rękę przez oko nylonowej siatki.
— Pierwszy — powiedział Inżynier.
— Drugi — odezwał się Fizyk.
— Trzeci — głos Chemika.
— Czwarty — powiedział Cybernetyk. Trzymał się za czoło.
— Piąty — zakończył Doktor.
— Wszyscy. Gratuluję — głos Koordynatora był spokojny. — Automaty?
Odpowiedziała cisza.
— Automaty!!
Milczenie. Zapalniczka poczęła parzyć palce Doktora. Zgasił ją. Znowu zapadła ciemność.
— Zawsze mówiłem, że jesteśmy z lepszego materiału — powiedział po ciemku Doktor.
— Czy ktoś z was ma nóż?
— Ja mam. Przeciąć liny?
— Jeżeli możesz wyleźć bez przecinania, to lepiej. Ja nie mogę.
— Spróbuję.
Dał się słyszeć odgłos szamotania, przyspieszony oddech, coś stuknęło, rozległo się zgrzytnięcie szkła.
— Jestem na dole. To znaczy — na ścianie — powiedział Chemik. Głos jego dobiegł z dna ciemności. — Doktorze, poświeć na chwilę, to wam pomogę.
— Ale spiesz się. Benzyna się kończy.
Zapalniczka znowu zabłysła. Chemik krzątał się przy kokonie Koordynatora, mógł dosięgnąć tylko jego nóg. Wreszcie udało mu się odciągnąć częściowo boczny zamek błyskawiczny i Koordynator spadł ciężko na nogi. We dwóch pracowali szybciej. Po chwili wszyscy stali już na skośnie przechylonej, obitej półelastyczną masą ścianie sterowni.
— Od czego zaczniemy? — spytał Doktor. Zacisnął brzegi rany na czole Cybernetyka i nałożył na nią plaster. Miał go w kieszeni. Zawsze nosił przy sobie niepotrzebne rzeczy.
— Od stwierdzenia, czy uda się wyjść — odparł Koordynator. — Najpierw musimy mieć światło. Co tam? Już? Doktorze, poświeć mi tu, może jest prąd w końcówkach tablicy, przynajmniej w rozrządzie sygnalizacji alarmowej.
Tym razem zapalniczka wykrzesała tylko iskrę. Doktor pocierał kamyk, aż starł sobie skórę z palca, błyskając tuż nad szczątkami pogruchotanej płyty, w której grzebali, klęcząc, Koordynator z Inżynierem.
— Jest? — spytał Chemik, stojąc z tyłu, bo nie było już dla niego miejsca.
— Na razie nic. Nikt nie ma zapałek?
— Ostatni raz widziałem zapałki trzy lata temu. W muzeum — oświadczył niewyraźnie Inżynier, bo usiłował zębami oderwać izolację z końca przewodu. Naraz mała niebieska iskra oświetliła złożone w muszlę ręce Koordynatora.
— Jest — powiedział. — Teraz jakąś żarówkę.
Znaleźli nie uszkodzoną w sygnale alarmowym nad boczną tablicą. Ostry elektryczny ognik oświetlił sterownię, jakby część wznoszącej się skosem rury tunelowej o stożkowatych ścianach. Wysoko nad nimi, w tym, co było teraz stropem, widniały zamknięte drzwi.
— Ponad siedem metrów — powiedział melancholijnie Chemik. — Jak my się tam dostaniemy?
— Widziałem kiedyś w cyrku żywą kolumnę — pięciu ludzi, jeden na drugim — zauważył Doktor.
— To dla nas za trudne. Dostaniemy się tam po podłodze — odparł Koordynator. Wziął od Chemika nóż i zaczął robić szerokie nacięcia w gąbczastej powłoce podłogi.
— Stopnie?
— Tak.
— Dlaczego nie słychać Cybernetyka? — zdziwił się naraz Inżynier. Siedząc na szczątkach potrzaskanej tablicy rozrządczej, przykładał woltomierz do wyciągniętych na zewnątrz kabli.
— Owdowiał — odrzekł z uśmiechem Doktor. — Czym jest Cybernetyk bez automatów?
Stanisław Lem, Eden, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999, str. 5-9