UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.87 (78 Votes)

Image    W krótki czas po mym powrocie z jedenastej podróży gwiazdowej coraz więcej miejsca jęła zajmować w gazetach walka konkurencyjna dwóch wielkich producentów maszyn pralniczych, Nuddlegga i Snodgrassa.
    Bodajże pierwszy Nuddlegg wprowadził na rynek pralki tak zautomatyzowane, że same oddzielały bieliznę białą od kolorowej, po wypraniu zaś i wyżęciu prasowały ją, cerowały, obrębiały i oznaczały pięknie haftowanymi monogramami właściciela, a na ręcznikach wyszywały dydaktyczne, krzepiące sentencje, w rodzaju: „Kto rano wstaje, temu robot daje”, itp. Snodgrass zareagował na to rzuceniem w sieć handlową pralek, które same układały czterowiersze do wyszywania, w zależności od kulturalnego poziomu i wymagań estetycznych klienta. Następny model pralki Nuddlegga wyszywał już sonety; Snodgrass odpowiedział pralkami podtrzymującymi konwersację w łonie rodziny podczas przerw programu telewizyjnego.

Nuddlegg próbował zrazu tę licytację storpedować — wszyscy pamiętają niechybnie jego całostronicowe wkładki do gazet z obrazem wykrzywionej szyderczo, wyłupiastookiej pralki i słowami: „Czy chcesz, żeby Twoja pralka była inteligentniejsza od Ciebie?! Na pewno NIE!!!” Snodgrass jednak, całkowicie ignorując tę próbę odwołania się do niższych instynktów publiczności, w następnym kwartale przedstawił pralkę, która piorąc, wyżymając, mydląc, szorując, płucząc, prasując, cerując, robiąc na drutach i rozmawiając, podczas tego wszystkiego odrabiała za dzieci zadania szkolne, udzielała horoskopów ekonomicznych głowie rodziny oraz samoczynnie przeprowadzała freudowską analizę snów, likwidując na poczekaniu kompleksy, z gerontofagią i patricidium włącznie. Wtedy Nuddlegg, załamawszy się, rzucił na rynek Superbarda: pralkę wierszokletnicę, obdarzoną pięknym altem, która recytowała, śpiewała kołysanki, wysadzała niemowlęta, zamawiała kurzajki i prawiła paniom wyszukane komplementy. Snodgrass odparował to posunięcie pralką wykładowcą, pod hasłem: „Twoja pralka zrobi z Ciebie Einsteina!!!” — wbrew jednak oczekiwaniom model ten szedł bardzo słabo, obroty spadły do końca kwartału o 35%, a więc gdy wywiad ekonomiczny doniósł, że Nuddlegg przygotowuje pralkę tańczącą, Snodgrass zdecydował się, w obliczu grożącej katastrofy, na posunięcie całkowicie rewolucyjne. Zakupiwszy za sumę 350000 dolarów odpowiednie prawa i zezwolenia osób zainteresowanych, skonstruował pralkę dla kawalerów, obdarzoną kształtami znanej seksbomby, Mayne Jansfield, w kolorze platynowym, i drugą, według Phirley Mc Phaine, czarną. Natychmiast obroty podskoczyły o 87%. Zrazu przeciwnik jego wystosował apele do Kongresu, do opinii publicznej, Ligi Cór Rewolucji, jak również Ligi Dziewic i Matron, że jednak Snodgrass wprowadzał bez przerwy do sklepów pralki obojga płci, coraz piękniejsze i bardziej pociągające — Nuddlegg skapitulował i wprowadził pralki na zamówienia indywidualne, nadając im wybraną przez klientów postać, koloryt, tuszę i podobieństwo według załączonej przy zamówieniu fotografii. Podczas gdy dwaj potentaci przemysłu pralniczego walczyli tak ze sobą, nie przebierając w środkach, produkty ich jęły przejawiać nieoczekiwane i szkodliwe zgoła tendencje. Pralki mamki nie były jeszcze największym złem, ale pralki, na które rujnowała się złota młodzież, które kusiły do grzechu, znieprawiały, uczyły dziatwę brzydkich wyrazów, stały się już problemem wychowawczym; cóż dopiero mówić o pralkach, z którymi można było zdradzić żonę lub męża! Daremnie pozostali jeszcze na rynku wytwórcy środków i urządzeń piorących przedkładali w ogłoszeniach publiczności, że pralka — Mayne czy Phirley — stanowi nadużycie wysokich haseł prania zautomatyzowanego, które miało wszak skonsolidować i podeprzeć nurt życia rodzinnego, ponieważ może ona pomieścić w sobie nie więcej niż tuzin chusteczek do nosa lub jedną powłoczkę, gdyż całą resztę jej wnętrza wypełnia maszyneria z praniem nic nie mająca wspólnego, raczej wprost przeciwnie. Te wezwania nie odniosły najmniejszego rezultatu. Narastający lawinowo kult pięknych pralek odtrącił nawet znaczną część społeczeństwa od telewizorów. Ale to był tylko początek. Obdarzone całkowitą spontanicznością działania pralki łączyły się cichaczem w grupy, oddane ciemnym machinacjom. Całe ich szajki wiązały się ze światem przestępczym, schodziły do gangsterskiego podziemia i sprawiały swym właścicielom najprzeraźliwsze kłopoty.

Kongres uznał, że dojrzał czas wkroczenia w chaos wolnej konkurencji aktem ustawodawczym, lecz nim obrady jego dały spodziewany rezultat, rynek zapełniły jeszcze wyżymaczki o kształtach, którym nikt nie mógł się oprzeć, genialne froterki i specjalny model pancerny pralki Shotomatic: pralka ta, przeznaczona rzekomo dla bawiących się w Indian dzieci, po prostej przeróbce zdolna była do niszczenia ogniem ciągłym dowolnych celów. Podczas ulicznego starcia gangu Struzelli z trzęsącą Manhattanem szajką Phumsa Byrona, kiedy to wyleciał w powietrze Empire State Building, po obu walczących stronach padło z górą sto dwadzieścia uzbrojonych po same pokrywki maszyn kuchennych.

Wszedł wówczas w życie akt ustawodawczy senatora Mac Flacona. W myśl tej ustawy właściciel nie odpowiadał za sprzeczne z prawem czyny swych urządzeń rozumnych, o ile zaszły bez jego wiedzy i zgody. Ustawa otwarła, niestety, pole licznym nadużyciom. Właściciele wchodzili ze swymi pralkami czy wyżymaczkami w tajne porozumienia, mocą których te dopuszczały się występków, a stawiany przed sądem właściciel uchodził bezkarnie, powoławszy się na ustawę Mac Flacona.

Zaszła konieczność nowelizacji tej ustawy. Nowy akt Mac Flacona–Glumbkina przyznawał rozumnym urządzeniom ograniczoną osobowość prawną, głównie w zakresie karalności. Przewidywał kary w postaci 5, 10, 25 i 250 lat przymusowego prania, względnie froterowania, obostrzonego pozbawieniem oleju, jak również kary fizyczne, aż do krótkiego zwarcia włącznie. Ale wprowadzenie w życie i tej ustawy napotkało przeszkody. Na przykład w sprawie Humperlsona pralka tego osobnika, oskarżona o dokonanie mnogich napadów rabunkowych, została przez właściciela rozebrana na kawałki i przed sądem postawiono kupę drutów i cewek. Wprowadzono potem nowelę do ustawy, która, znana odtąd jako akt Mac Flacona–Glumbkina– –Ramphorneya, ustalała, że dokonanie jakichkolwiek zmian bądź przeróbek elektromózgu, przeciw któremu wszczęte jest dochodzenie, stanowi czyn karalny.

Wtedy doszło do sprawy Hindendrupla. Jego zmywak wielokrotnie przebierał się w garnitury właściciela, obiecywał rozmaitym kobietom małżeństwo i wyłudzał od nich pieniądze, a przychwycony przez policję in flagranti, sam siebie, na oczach osłupiałych detektywów, rozebrał. Rozebrawszy się, stracił pamięć czynu i nie mógł być ukarany. Powstała wówczas ustawa Mac Flacona–Glumbkina–Ramphorneya–Hmurlinga–Piaffki; podług niej mózg, który sam siebie rozbiera, aby uniknąć odpowiedzialności sądowej, zostaje oddany na złom.

Wydawało się, że ustawa odstraszy wszystkie elektromózgi od czynów przestępczych, gdyż urządzeniom tym właściwy jest, jak każdej istocie rozumnej, instynkt samozachowawczy. Wszelako niebawem okazało się, że wspólnicy zbrodniczych pralek wykupują złom po nich i odbudowują je na nowo. Projekt antyzmartwychwstańczy noweli do ustawy Mac Flacona, uchwalony na komisji Kongresu, storpedowany został przez senatora Guggenshyne’a; w niedługi czas potem okazało się, że senator Guggenshyne jest pralką. Odtąd weszło w zwyczaj każdorazowe obstukiwanie kongresmanów przed sesją; tradycyjnie używa się do tego dwuipółfuntowego żelaznego młotka.

W tym czasie doszło do sprawy Murdersona. Jego pralka notorycznie darła mu koszule, zakłócała gwizdami odbiór radiowy w całej okolicy, czyniła nieprzystojne propozycje starcom i nieletnim, telefonowała do rozmaitych osób i podszywając się pod swego elektrodawcę, wyłudzała od nich pieniądze, zapraszała pod pozorem oglądania znaczków pocztowych froterki i pralki sąsiadów i dopuszczała się na nich czynów nierządnych, a w chwilach wolnych oddawała się włóczęgostwu i żebraninie. Postawiona przed sądem, złożyła świadectwo dyplomowanego inżyniera elektronika, Eleastra Crammphoussa, orzekające, iż pralka ta podlega okresowym zaburzeniom poczytalności, wskutek czego zaczyna się jej wydawać, że jest człowiekiem. Wezwani przez sąd biegli potwierdzili to rozpoznanie i pralka Murdersona została uniewinniona. Po ogłoszeniu wyroku dobyła z zanadrza pistolet marki „Luger” i trzema strzałami pozbawiła życia pomocnika prokuratora, który domagał się jej krótkiego zwarcia. Zaaresztowano ją, lecz wypuszczono za kaucją. Organa sądowe znalazły się w największym kłopocie, ponieważ stwierdzona wyrokiem niepoczytalność pralki uniemożliwiała postawienie jej w stan oskarżenia, a umieścić jej w azylu nie było można, bo nie istniały żadne przytułki dla chorych umysłowo pralek. Rozwiązanie prawne palącej tej kwestii przyniosła dopiero ustawa Mac Flacona–Glumbkina–Ramphorneya–Hmurlinga–Piaffki–Snowmana–Fitolisa, w samą porę, gdyż casus Murdersona wywołał olbrzymie zapotrzebowanie publiczności na elektromózgi niepoczytalne i niektóre firmy zaczęły nawet takie umyślnie zdefektowane aparaty produkować, zrazu w dwu wersjach — „Sadomať’ i „Masomať’, tj. przeznaczone dla sadystów oraz masochistów, Nuddlegg zaś (który prosperował fenomenalnie, wprowadziwszy, jako pierwszy postępowy fabrykant, do rady nadzorczej swego koncernu 30% pralek z głosem doradczym na walnym zebraniu akcjonariuszy) wypuścił aparat uniwersalny, który nadawał się równie dobrze do bicia, jak i do tego, aby być bitym — „Sadomastic” — a poza tym miał przystawkę łatwo palną dla piromaniaków i żelazne nóżki dla osób cierpiących na pigmalionizm. Pogłoski, jakoby przygotowywał był wypuszczenie osobnego modelu pod nazwą „Narcissmatic”, rozpuszczała złośliwie konkurencja. Wymieniona wyżej ustawa przewidywała utworzenie specjalnych azylów, w których zboczone pralki, froterki i inne miały być zamykane przymusowo.

Tymczasem zdrowe na umyśle rzesze produktów Nuddlegga, Snodgrassa i innych, raz uzyskawszy osobowość prawną, jęły w szerokim zakresie korzystać ze swych uprawnień konstytucyjnych. Zrzeszały się coraz bardziej żywiołowo i tak, między innymi, powstały Towarzystwo Bezludnej Adoracji, Liga Elektrycznego Równouprawnienia, jak również organizowane były imprezy w rodzaju wyborów Wszechświatowej Miss Maszyn Piorących.

Burzliwemu temu rozwojowi usiłowała towarzyszyć i kiełznać go legislacją ustawodawcza działalność Kongresu. Senator Groggerner pozbawił urządzenia rozumne prawa nabywania nieruchomości: kongresman Caropka — praw autorskich w zakresie sztuk pięknych (co wywołało znowu falę nadużyć: tworzące pralki jęły bowiem wynajmować, za niewielką opłatą, mniej od siebie uzdolnionych literatów, aby użyczali im nazwisk przy wydawaniu esejów, powieści, dramatów itp.). Nareszcie ustawa Mac Flacona–Glumbkina–Ramphorneya–Hmurlinga–Piaffki–Snowmana–Fitolisa–Birmingdraqua–Phootleya–Caropki–Phalseleya– –Groggernera–Maydanskiego orzekała dodatkowo, iż aparaty rozumne nie mogą być swoją własnością, lecz tylko człowieka, który je nabył bądź zbudował, ich potomstwo zaś stanowi z kolei własność posiadacza bądź posiadaczy aparatów rodzicielskich. Ustawa, w swym brzmieniu radykalnym, przewidywała, jak sądzono powszechnie, wszelkie możliwości i udaremniała wyniknięcie sytuacji prawnie rozstrzygnąć się nie dających. Oczywiście tajemnicą poliszynela było, że majętne elektromózgi, które dorobiły się fortuny na spekulacjach giełdowych czy całkiem nieraz ciemnych interesach, prosperują nadal, ukrywając swe machinacje za parawanem fikcyjnych, rzekomo z ludzi złożonych, spółek czy korporacyj; bo też ludzi czerpiących materialne korzyści z prostego wynajmowania swej osobowości prawnej maszynom rozumnym było już mnóstwo, jak również angażowanych przez milionerów elektrycznych — żywych sekretarzy, lokajów, techników, a nawet praczek i rachmistrzów.

Socjologowie dostrzegali dwa główne nurty rozwojowe w interesującej nas dziedzinie. Z jednej strony część kuchennych robotów ulegała powabom życia ludzkiego i w miarę możliwości starała się przysposobić do form zastanej cywilizacji; z drugiej — jednostki bardziej świadome i prężne wykazywały tendencję do zakładania podwalin pod nową, przyszłą, kompletnie zelektryzowaną cywilizację; najbardziej niepokoił atoli uczonych niepohamowany przyrost naturalny robotów. Deerotyzatory, jak również hamulce tarczowe, które produkował zarówno Snodgrass, jak i Nuddlegg, bynajmniej tego nie zmniejszyły. Problem dzieci robotów stawał się palący także i dla samych producentów pralek — którzy tej konsekwencji nieustającego perfekcjonowania swych artykułów jak gdyby nie przewidzieli. Szereg wielkich wytwórców próbowało przeciwdziałać groźbie niepohamowanego rozplenu maszyn kuchennych, zawarłszy tajne porozumienie w kwestii ograniczenia dostawy części wymiennych na rynek.

Skutki nie dały na siebie czekać. Po przybyciu nowej partii towaru u wrót magazynów i sklepów formowały się olbrzymie kolejki chromych, jąkających się czy wręcz kompletnie sparaliżowanych pralek, wyżymaczek, froterek, kilkakrotnie dochodziło nawet do rozruchów, aż wreszcie spokojny robot kuchenny nie mógł po zapadnięciu zmroku przejść ulicą, bo groziła mu napaść rabusiów, którzy bez miłosierdzia rozbierali go na kawałki i pozostawiwszy na bruku blaszany zewłok, umykali pospiesznie z łupem.

Problem części zamiennych długo, lecz bez konkretnych rezultatów roztrząsany był w Kongresie. Tymczasem powstawały, jak grzyby po deszczu, ich nielegalne wytwórnie, finansowane częściowo przez stowarzyszenia pralek, przy czym model „Wash-o-matic” Nuddlegga wynalazł i opatentował metodę produkowania części z materiałów zastępczych. Ale i to nie rozwiązało zagadnienia w stu procentach. Pralki pikietowały Kongres, domagając się wprowadzenia w życie obowiązujących ustaw antytrustowych przeciwko dyskryminującym je fabrykantom. Niektórzy kongresmani, opowiadający się po stronie wielkiego przemysłu, otrzymywali anonimy, w których grożono im pozbawieniem wielu ważnych dla dalszego życia części, co, jak słusznie podniósł tygodnik „Time”, było o tyle niesprawiedliwe, że części ludzkie nie są wymienne.

Wszystkie te zgiełkliwe afery zbladły jednak w obliczu problemu całkiem nowego. Zapoczątkowała go, opisana przeze mnie gdzie indziej, historia buntu Kalkulatora Pokładowego na statku kosmicznym „Bożydar”. Jak wiadomo, Kalkulator ów, powstawszy przeciw załodze i pasażerom rakiety, pozbył się ich, za czym, osiadłszy na pustynnej planecie, rozmnożył się i założył państwo robotów.

Jak może pamiętają Czytelnicy tych słów, którzy zaznajomili się z moimi dziennikami podróży, w aferę Kalkulatora sam byłem wmieszany i poniekąd przyczyniłem się do jej rozwikłania. Gdy jednak wróciłem na Ziemię, przekonałem się, że wypadek „Bożydara” nie był, niestety, izolowany. Rewolty automatów pokładowych stały się w żegludze kosmicznej najokropniejszą plagą. Dochodziło do tego, że wystarczył jeden gest nie dość grzeczny, jedno zatrzaśnięcie drzwi nazbyt gwałtowne, aby pokładowa lodówka zbuntowała się — jak to się stało właśnie z osławionym Deep Freezerem transgalaktyku „Horda Tympani”. Nazwisko i imię Deep Freezera powtarzali przez całe lata ze zgrozą kapitanowie mlecznej żeglugi; pirat ów napadał na liczne statki, przerażając pasażerów swymi stalowymi barami i lodowatym tchem, porywał bekony, gromadził kosztowności i złoto, podobno miał cały harem maszyn do liczenia, zresztą nie wiadomo, ile w takich i podobnych pogłoskach tkwiło prawdy. Krwawą jego karierę korsarską zakończył wreszcie celny strzał policjanta patrolu kosmicznego. Policjant ów, Constablomatic XG-17, został w nagrodę wystawiony w witrynie nowojorskich biur Lloyda Towarzystw Gwiazdowych, gdzie stoi do dziś dnia.

Gdy próżnię zapełniał zgiełk bitew i rozpaczliwe wezwania SOS statków atakowanych przez elektronowych korsarzy, w wielkich miastach niezgorsze interesy robili rozmaici mistrzowie „Elektro-Jitsu” czy „Judomatic”, którzy wprawiając w kunszta samoobrony, nauczali, jak zwykłymi cążkami lub nożem do konserw obezwładnić można najokrutniejszą pralkę.

Jak wiadomo, dziwaków ani oryginałów nie sieją — oni sami wschodzą we wszystkich czasach. Nie brak ich też i w naszych. Z nich to rekrutują się osoby, które głoszą tezy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i panującą opinią. Niejaki Katody Mattrass, filozof o domowym wykształceniu i fanatyk od urodzenia, założył szkołę tak zwanych cybernofilów, która głosiła doktrynę cybernetyki. Według niej ludzkość wyprodukowana została przez Stwórcę dla celów podobnych do tych, jakie pełni budowlane rusztowanie: aby służyć za środek, za narzędzie — stworzenia doskonalszych od siebie elektromózgów. Sekta Mattrassa uważała dalszą, po ich powstaniu, wegetację ludzkości za czyste nieporozumienie. Stworzyła ona zakon oddający się kontemplacji myślenia elektrycznego i w miarę możności udzielała schronienia robotom, które coś przeskrobały. Sam Katody Mattrass, niezadowolony z sukcesu swych działań, postanowił uczynić radykalny krok na drodze całkowitego wyzwolenia robotów spod człowieczego jarzma. W tym celu, zasięgnąwszy wprzód rady szeregu wybitnych prawników, nabył statek rakietowy i poleciał do stosunkowo bliskiej Mgławicy Kraba. W pustych, jedynie pyłem kosmicznym nawiedzanych jej przestworzach dokonał nie znanych bliżej czynności, w toku których wybuchła niewiarygodna afera jego sukcesów.

Rankiem 29 sierpnia wszystkie gazety przyniosły tajemniczą wieść: „PASTA POLKOS VI/221 donosi: w Mgławicy Kraba wykryto obiekt o rozmiarach 520 mil na 80 mil na 37 mil. Obiekt wykonuje ruchy podobne do pływania żabką. Dalsze rozpoznanie w toku”.

Wydania popołudniowe wyjaśniały, że patrolowy statek policji kosmicznej VI/221 zauważył z odległości sześciu tygodni świetlnych „człowieka w mgławicy”. Z bliska okazało się, że tak zwany „człowiek” jest wielusetmilowym olbrzymem, wyposażonym w tułów, głowę, ręce i nogi, że porusza się w rozrzedzonym ośrodku pyłowym; na widok statku policyjnego najpierw pokiwał mu ręką, a potem odwrócił się tyłem.

Nawiązano z nim, bez większych trudności, kontakt radiowy. Oświadczył wówczas chórem, że jest byłym Katodym Mattrassem, że przybywszy przed dwoma laty na to upatrzone miejsce, przerobił się, korzystając częściowo z surowców miejscowych, na roboty, że dalej, z wolna, lecz nieustannie, będzie się powielał, bo mu to odpowiada, i prosi, aby mu nie przeszkadzano.

Dowódca patrolu, pozornie przyjąwszy to oświadczenie za dobrą monetę, ukrył swój stateczek za chmurą meteorów, która się akurat nawinęła, i po pewnym czasie zauważył, że gigantyczny pseudoczłowiek po trosze dzielić się zaczyna na kawałki daleko mniejsze, rozmiarami nie przekraczające zwykłego wzrostu ludzkiego, i że te części czy też osobniki łączą się w taki sposób, że powstaje z nich coś w rodzaju niedużej, okrągłej planety.

Wyłoniwszy się wtedy z ukrycia, dowódca spytał przez radio rzekomego Mattrassa, co ma oznaczać ta kulista metamorfoza, jak również kim właściwie jest: robotem czy człowiekiem?

Otrzymał odpowiedź, że zapytany przyjmuje takie kształty, jakie mu się żywnie podoba, że nie jest robotem, ponieważ powstał z człowieka, i nie jest człowiekiem, ponieważ takowy przebudował się w robota. Składania dalszych wyjaśnień odmówił stanowczo.

Sprawa ta, której prasa nadała znaczny rozgłos, jęła się z wolna przeradzać w skandal, ponieważ statki mijające Kraba chwytały strzępy radiowych rozmów prowadzonych przez tak zwanego Mattrassa, w których nazywał się „Katodym Pierwszym A”. O ile można się było zorientować, Katody Pierwszy A czy też Mattrass zwracał się do kogoś (do innych robotów?) jako do własnych swoich części, mniej więcej tak, jakby ktoś przemawiał do swych rąk czy nóg. Obłędna gadanina o Katodym Pierwszym A sugerowała, iż chodzi jak gdyby o jakieś, przez Mattrassa czy będące jego pochodną roboty, założone państwo. Departament Stanu zarządził natychmiastowe dokładne zbadanie rzeczywistego stanu rzeczy. Patrole wyjaśniły, że raz porusza się w mgławicy metalowa sfera, a raz — człekokształtny stwór pięćsetmilowy, że rozmawia z sobą o tym i o owym, a co się tyczy jego państwowości, to udziela odpowiedzi wymijających.

Władze postanowiły niezwłocznie ukrócić postępowanie uzurpatora, lecz skoro akcja miała być (a taka być musiała) oficjalna, należało ją jakoś nazwać. Otóż tu wynikły pierwsze szkopuły. Ustawa Mac Flacona stanowiła aneks do kodeksu postępowania cywilnego, który traktuje o ruchomościach. W samej rzeczy mózgi elektryczne uważane są za ruchomości, nawet jeśli nie mają nóg. Tymczasem osobliwe ciało w mgławicy rozmiarami dorównywało planetoidzie, a ciała niebieskie, choć się poruszają, uważane są za nieruchomości. Zachodziło pytanie, czy można aresztować planetę, jak również czy może być planetą zbiór robotów, a wreszcie, czy to jest jeden robot rozbieralny, czy też ich mnóstwo.

Wtedy zgłosił się do władz radca prawny Mattrassa i przedłożył im oświadczenie swego klienta, w którym ów stwierdzał, że wybiera się do Mgławicy Kraba, aby przerobić siebie na roboty.

Proponowana zrazu przez Wydział Prawny Departamentu Stanu wykładnia tego faktu brzmiała następująco: Mattrass, przerabiając się na roboty, unicestwił tym samym swój żywy organizm, a więc popełnił samobójstwo. Czyn ten nie jest karalny. Robot atoli lub roboty będące kontynuacją Mattrassa zostały przez takowego sporządzone, były więc jego własnością i teraz, po jego śmierci, winny przejść na rzecz skarbu państwa, gdyż Mattrass nie pozostawił spadkobierców. W oparciu o to orzeczenie Departament Stanu wysłał do mgławicy komornika sądowego z poleceniem zajęcia i opieczętowania wszystkiego, co w niej zastanie.

Adwokat Mattrassa złożył apelację, twierdząc, iż przyznanie w sentencji orzeczenia faktu kontynuacji Mattrassa wyklucza samobójstwo, bo ktoś, kto jest kontynuowany, istnieje, a kto istnieje, ten nie popełnił samobójstwa. Tym samym nie ma żadnych „robotów będących własnością Mattrassa”, a jest tylko sam Katody Mattrass, który przerobił się tak, jak mu się to podobało. Żadne przeróbki cielesne nie są i nie mogą być karalne, jak również nie wolno zajmować sądownie części czyjegoś ciała — czy będą to złote zęby, czy roboty.

Departament Stanu zakwestionował taką wykładnię sprawy, z której wynikało, że osobnik żywy, w tym wypadku człowiek, może być zbudowany z części najoczywiściej martwych, mianowicie robotów. Wówczas adwokat Mattrassa przedstawił władzom orzeczenie grupy czołowych fizyków z uniwersytetu w Harvardzie, którzy jednogłośnie zeznawali, iż każdy w ogóle żywy organizm, między innymi ludzki, zbudowany jest z cząstek atomowych, a te bez wątpienia należy uznać za martwe.

Widząc, jak niepokojący obrót zaczyna sprawa przybierać, Departament Stanu wycofał się z atakowania „Mattrassa i sukcesorów” od strony fizyko-biologicznej i wrócił do pierwotnego orzeczenia, w którym słowo „kontynuacja” zmieniono na słowo „wytwór”. Wtedy adwokat niezwłocznie złożył w sądzie nowe oświadczenie Mattrassa, w którym ten oznajmiał, iż tak zwane roboty są w rzeczywistości jego dziećmi. Departament Stanu zażądał przedstawienia aktu adopcji, co było manewrem podchwytliwym, gdyż usynowienia robotów ustawy nie dopuszczały. Adwokat Mattrassa natychmiast wyjaśnił, że chodzi nie o usynowienie, lecz ojcostwo prawdziwe. Departament orzekł, iż w myśl obowiązujących przepisów dzieci muszą posiadać ojca i matkę. Adwokat, przygotowany na to, dołączył do akt sprawy pismo inżyniera elektryka Melanii Fortinbrass, która wyjawiała, iż przyjście na świat kwestionowanych osób zaszło w toku jej ścisłej z Mattrassem współpracy.

Departament Stanu zakwestionował charakter owej współpracy jako pozbawiony „naturalnych cech rodzicielskich”. W wymienionym przypadku — głosiło rządowe exposé — mówić można o ojcostwie względnie macierzyństwie jedynie w sposób przenośny, gdyż chodzi o rodzicielstwo duchowe, ustawy domagają się natomiast — aby w moc wejść mogło prawo rodzinne — cielesnego.

Adwokat Mattrassa zażądał wyjaśnienia, czym różni się rodzicielstwo duchowe od cielesnego, a także na jakiej podstawie Departament Stanu uważa skutki związku Katodego Mattrassa z Melanią Fortinbrass za pozbawione fizycznego charakteru dziecięctwa.

Departament odparł, iż wkład sił duchowych w zgodne z literą prawa rodzinnego płodzenie dzieci jest nikły, czynności fizycznych atoli — przeważający. Co w przypadku omawianym nie zachodzi.

Adwokat przedstawił wtedy orzeczenie biegłych akuszerów cybernetycznych, wykazujące, jak bardzo, w sensie fizycznym, natrudzić się musieli Katody i Melania, aby na świat przyszło ich samoczynne potomstwo.

Departament zdecydował się wreszcie, nie bacząc na względy przystojności publicznej, na podjęcie kroku rozpaczliwego. Oświadczył, że czynności rodzicielskie, które w sposób przyczynowo-konieczny poprzedzić muszą zaistnienie dzieci, w istotny sposób różnią się od programowania robotów.

Adwokat na to tylko czekał. Oznajmił, że w pewnym sensie i dzieci programowane są przez rodziców w trakcie czynności przygotowawczo-wstępnych, i zażądał, aby Departament określił dokładnie, jak, jego zdaniem, należy poczynać dzieci, aby to było zgodne z literą prawa.

Departament, wezwawszy do pomocy biegłych, przygotował obszerną odpowiedź, ilustrowaną odpowiednimi planszami i szkicami topograficznymi, ponieważ jednak autorem głównym tej tak zwanej „Różowej księgi” był osiemdziesięciodziewięcioletni profesor Truppledrack, senior położnictwa amerykańskiego, adwokat natychmiast zakwestionował jego kompetencję w przedmiocie czynności względem rodzicielstwa sprawczo-wstępnych, a to ze względu na fakt, iż wskutek swego niezmiernie podeszłego wieku starzec musiał utracić już pamięć szeregu krytycznych dla rozstrzygnięcia sprawy szczegółów i opierał się na rozmaitych pogłoskach i relacjach osób trzecich.

Departament postanowił wtedy wesprzeć „Różową księgę” zaprzysiężonymi zeznaniami licznych ojców i matek, ale wtedy wyszło na jaw, że ich oświadczenia miejscami różnią się od siebie dosyć znacznie. Niektóre elementy faz wstępnych nie zgadzały się ze sobą w wielu punktach. Departament, widząc, jak zgubna niejasność pochłaniać zaczyna ten problem kluczowy, zamierzał zrazu kwestionować materiał, z którego stworzone zostały tak zwane „dzieci” Mattrassa i Fortinbrass, ale wtedy rozeszły się, rozpuszczane, jak się potem wyjawiło, przez adwokata, pogłoski, iż Mattrass zamówił w Corned Beef Company 450000 ton cielęciny, i podsekretarz stanu czym prędzej z projektowanego kroku zrezygnował.

Miast tego Departament, za nieszczęśliwym podszeptem profesora teologii, superintendenta Speritusa, powołał się na Biblię. Było to wielce nieopatrzne, ponieważ adwokat Mattrassa odparował to posunięcie obszernym elaboratem, w którym na podstawie cytatów wykazał, że Pan Bóg zaprogramował Ewę, wychodząc z jednej tylko części i działając, w stosunku do metod używanych zwyczajowo przez ludzi, zgoła ekstrawagancko, a przecież stworzył człowieka, bo wszak nikt zdrowy na umyśle nie uważa Ewy za robota. Departament wniósł wówczas oskarżenie Mattrassa i jego sukcesorów o czyn kolidujący z ustawą Mac Flacona i innych, gdyż jako robot lub roboty wszedł w posiadanie ciała niebieskiego. Ustawa zaś zabrania robotom posiadania planety czy jakiejkolwiek innej nieruchomości.

Tym razem adwokat przedłożył Sądowi Najwyższemu wszystkie dotychczasowe akty skierowane przez Departament przeciw Mattrassowi łącznie. Podkreślił, że, po pierwsze, z zestawienia pewnych ustępów akt wynika, jakoby, według Departamentu Stanu, Mattrass był własnym swym ojcem i synem równocześnie, stanowiąc zarazem ciało niebieskie; po wtóre — oskarżył Departament o sprzeczną z prawem wykładnię ustawy Mac Flacona. Najdowolniej w świecie ciało pewnej osoby, mianowicie obywatela Katodego Mattrassa, uznane zostało za planetę. Wywód oparty jest na absurdzie prawnym, logicznym i semantycznym. Tak się to zaczęło. Niebawem prasa nie pisała już o niczym, jak tylko o „państwie-planecie-ojcu-synu”. Władze wszczynały nowe postępowania, a każde utrącał w zarodku niestrudzony adwokat Mattrassa.

Departament Stanu rozumiał doskonale, że przewrotny Mattrass nie dla płochej igraszki pływa, uwielokrotniwszy się, w Mgławicy Kraba. Szło mu o stworzenie precedensu prawem nie przewidzianego. Bezkarność Mattrassowego kroku groziła w przyszłości konsekwencjami zgoła nieobliczalnymi. Tak więc najtężsi specjaliści dniem i nocą ślęczeli nad aktami, koncypując coraz bardziej karkołomne konstrukcje jurystyczne, w których matni miał wreszcie znaleźć niechlubny koniec wyczyn Mattrassa. Ale każdą akcję udaremniała natychmiast kontrakcja Mattrassowego radcy prawnego. Sam z żywym zainteresowaniem śledziłem przebieg tych zmagań, gdy całkiem nieoczekiwanie otrzymałem zaproszenie Asocjacji Adwokackiej na specjalne posiedzenie plenarne, poświęcone problematyce wykładni „Casus Stany Zjednoczone contra Katody Mattrass, vel Katody Pierwszy A, vel owoce związku Mattrass et Fortinbrass, vel planeta w Mgławicy Kraba”.

Nie omieszkałem udać się w wyznaczonym terminie na wskazane miejsce i zastałem salę wypełnioną już po brzegi. Kwiat palestry wypełniał ogromne loże piętra i szeregi parterowych foteli. Spóźniłem się nieco i obrady były już w toku. Siadłem w jednym z ostatnich rzędów i jąłem przysłuchiwać się siwowłosemu mówcy.

— Dostojni koledzy! — rzekł, wznosząc z lubością ramiona. — Niezwykłe trudności oczekują nas, gdy przystępujemy do prawnej analizy tego zagadnienia! Niejaki Mattrass przerobił się z pomocą niejakiej Fortinbrass na roboty i zarazem powiększył się w skali jeden do miliona. Tak wygląda rzecz z punktu widzenia laika, kompletnej ignorancji, świętej niewinności, niezdolnej dostrzec otchłani prawnych problemów, jaka otwiera się tu przed naszym wstrząśniętym okiem! Musimy rozstrzygnąć najpierw, z kim mamy do czynienia — z człowiekiem, robotem, państwem, planetą, dziećmi, szajką, konspiracją, zebraniem demonstracyjnym czy rokoszem. Proszę zważyć, jak wiele od rozstrzygnięcia zależy! Jeśli, na przykład, uznamy, że chodzi nie o państwo, lecz o samozwańcze zgrupowanie robotów, rodzaj elektrycznego zbiegowiska, to w tym przypadku obowiązywać będą nie normy prawa międzynarodowego, lecz zwykłe przepisy o naruszeniu porządku na drogach publicznych! Jeśli orzekniemy, iż Mattrass, mimo powielenia się, nie przestał istnieć, a jednak ma dzieci, to z tego będzie wynikało, że osobnik ten sam siebie urodził — sprawiając tym przeraźliwy kłopot legislacji, bo ustawy nasze tego nie przewidują, a wszak nullum crimen sine lege!! Dlatego proponuję, aby najpierw zabrał głos znakomity znawca prawa międzynarodowego, profesor Pingerling!

Czcigodny profesor, witany ciepłymi oklaskami, wstąpił na mównicę.

— Panowie!! — rzekł starczym, krzepkim głosem. — Zastanówmy się wpierw, jak się zakłada państwo. Zakłada się je, nieprawdaż, w sposób rozmaity; nasza ojczyzna, na przykład, była niegdyś kolonią angielską, następnie zaś proklamowała niepodległość i ukonstytuowała się w państwo. Czy zachodzi to w przypadku Mattrassa? Odpowiedź brzmi: jeżeli Mattrass, przerabiając się na roboty, był przy zdrowych zmysłach, to jego czyn państwotwórczy można uznać za istniejący prawnie, przy uwzględnieniu dodatkowym, iż narodowość jego określimy jako elektryczną. Jeśli natomiast był on niespełna rozumu, to czyn ten prawnego uznania znaleźć nie może!!

Tu pośrodku sali zerwał się jakiś siwowłosy starzec, daleko bardziej sędziwy od mówcy, i zawołał:

— Wysoki sądzie, to jest: panowie! Pozwolę sobie zauważyć, iż nawet jeśli Mattrass był państwotwórcą niepoczytalnym, to jednak potomkowie jego mogą być poczytalni, tak więc państwo istniejące zrazu tylko jako produkt prywatnego obłędu, a więc mające charakter objawu chorobowego, zaczęło potem istnieć publicznie, de facto przez samą zgodę jego elektrycznych obywateli na zaistniałą sytuację. Ponieważ zaś nikt nie może zakazać obywatelom jakiegoś państwa, którzy wszak sami tworzą jego system legislacyjny, uznawania zwierzchności choćby i najbardziej niepoczytalnej (jak uczy o tym historia, zdarzało się to nieraz), to tym samym istnienie Mattrassowego państwa de facto pociąga za sobą jego istnienie de iure!!

— Wybaczy pan, mój szanowny oponencie — rzekł profesor Pingerling — ale Mattrass był jednak naszym obywatelem, a więc...

— I cóż z tego?! — wykrzyknął zapalczywy starzec z sali. — Państwotwórczość Mattrassa możemy uznać albo możemy jej nie uznać! Jeśli uznamy ją i powstało suwerenne państwo, to roszczenia nasze upadają. Jeśli jej nie uznamy, to albo mamy do czynienia z osobą prawną, albo nie. Jeśli nie, jeśli nie mamy przed sobą prawnej osobowości, to cały problem istnieje tylko dla zamiataczy Zakładu Oczyszczania Kosmosu, gdyż w Mgławicy Kraba jest kupa złomu — i zgromadzenie nasze w ogóle nie ma nad czym obradować! Jeśli mamy atoli przed sobą osobowość prawną, to wynika inna kwestia. Prawo kosmiczne przewiduje możliwość aresztowania, to jest pozbawienia wolności osoby prawnej i fizycznej na planecie albo na pokładzie statku. Na statku tak zwany Mattrass się nie znajduje. Raczej na planecie. Należy zatem zwrócić się o jego ekstradycję — ale nie mamy do kogo się zwracać; poza tym planeta, na której on przebywa, jest nim samym. Tak zatem miejsce to z jedynego punktu widzenia, jaki nas obowiązuje, to jest: Majestatu Prawa, stanowi pustkę, coś w rodzaju jurystycznej nicości, nicością zaś ani przepisy porządkowe, ani prawo karne, ani administracyjne, ani międzynarodowe się nie zajmują. Tak zatem słowa czcigodnego profesora Pingerlinga nie mogą problemu rozjaśnić, ponieważ problem ten w ogóle nie istnieje!!

Osłupiwszy taką konkluzją szanowne zgromadzenie, starzec usiadł.

W ciągu następnych sześciu godzin wysłuchałem około dwudziestu mówców, którzy dowodzili kolejno, w sposób logicznie ścisły i niezbity, że Mattrass istnieje, jak również, że nie istnieje; że założył państwo robotów, względnie składający się z takowych organizm; że Mattrass powinien iść na złom, gdyż przekroczył cały szereg ustaw; że żadnej nie przekraczał; pogląd mecenasa Wurpla, że Mattrass bywa bądź planetą, bądź robotem, bądź niczym zgoła, który miał, jako wypośrodkowany, zadowolić wszystkich, wywołał powszechną wściekłość i nie znalazł, poza jego twórcą, żadnego zwolennika. Wszystko to było wszakże błahostką wobec dalszego przebiegu obrad, gdyż nadasystent Milger udowodnił, że Mattrass, przerabiając się na roboty, tym samym powielił swą osobowość i jest go teraz około trzystu tysięcy; ponieważ jednak mowy nie ma o tym, aby ta zbiorowość przedstawiała zgromadzenie różnych osób, jest bowiem tylko jedną i tą samą osobą, powtórzoną mnóstwo razy, to tym samym Mattrass jest jeden w trzystu tysiącach postaci.

Na co sędzia Wubblehorn oświadczył, że cały problem od początku rozpatrywano fałszywie: skoro Mattrass był człowiekiem i przerobił się na roboty, to te roboty nie są nim, lecz kimś innym; skoro są kimś innym, to należy dopiero zbadać, kim one są; ponieważ nie są żadnym człowiekiem, to nie są nikim; tak więc brak nie tylko problemu jurystycznego, ale i fizycznego: gdyż w Mgławicy Kraba w ogóle nikogo nie ma. Już kilka razy zostałem dotkliwie poturbowany przez zaciekłych dyskutantów. Służba porządkowa, jak również sanitariusze, mieli pełne ręce roboty, gdy wtem rozległy się wołania, że na sali znajdują się przebrane za prawników mózgi elektryczne, które niezwłocznie należy usunąć, albowiem stronniczość ich nie ulega wątpliwości, nie mówiąc już o tym, że nie mają prawa uczestniczenia w obradach. Jakoż przewodniczący, profesor Hurtledrops, zaczął chodzić po sali z małym kompasikiem w ręku, a ilekroć igiełka jego zadrgała i zwracała się ku komuś z siedzących, przyciągana skrytym pod odzieżą żelastwem, natychmiast osobnika takiego demaskowano i wyrzucano za drzwi. W ten sposób opróżniono salę do połowy, podczas nieustających przemówień docentów Fittsa, Pittsa i Clabentego, przy czym temu ostatniemu przerwano w pół słowa, gdyż kompas zdradził jego elektryczne pochodzenie. Po krótkiej przerwie, podczas której posilaliśmy się w bufecie, w zgiełku na sekundę nawet nie milknącej dyskusji, gdy wróciłem na salę, przytrzymując na sobie ubranie, bo rozsierdzeni prawnicy, coraz chwytając mnie za guziki, oberwali mi je co do jednego — ujrzałem obok podium duży aparat Roentgena. Przemawiał mecenas Plussex, który orzekł, iż Mattrass jest przypadkowym fenomenem kosmicznym, gdy przewodniczący zbliżył się ku mnie z groźnym marsem i niepokojąco skaczącą w dłoni kompasową strzałką. Już służba porządkowa chwytała mnie za kołnierz, gdy wyrzuciwszy z kieszeni scyzoryk, nóż do konserw, dziurkowane jajko metalowe do parzenia herbaty oraz oderwawszy od podwiązek przytrzymujące skarpetki sprzączki niklowane, przestałem oddziaływać na magnesową igłę i zostałem dopuszczony do dalszego udziału w obradach. Zdemaskowano czterdzieści trzy dalsze roboty, gdy podprofesor Buttenham wyjawił nam, że Mattrass może być traktowany jako rodzaj kosmicznego zbiegowiska — przypomniałem sobie, że już była o tym mowa, widocznie prawnikom zaczynało brakować konceptu — kiedy znowu poszła w ruch kontrola. Teraz prześwietlano bez pardonu obradujących i okazało się, że ukrywali pod nieposzlakowanie leżącymi ubraniami części plastikowe, korundowe, nylonowe, kryształowe, na koniec słomkowe. Podobno w jednym z ostatnich rzędów odkryto kogoś z włóczki. Gdy kolejny mówca zeszedł z podium, ujrzałem się sam jak palec pośród olbrzymiej pustej sali. Mówca został prześwietlony i natychmiast wyrzucony za drzwi. Wtedy przewodniczący, ostatni człowiek, który prócz mnie pozostał na sali, podszedł do mego fotela. Jakoś ni stąd, ni zowąd, sam nie wiem jak, wyjąłem mu z ręki kompasik, który zawirował oskarżająco i obrócił się przeciw niemu. Postukałem go palcem w brzuch, a że zadźwięczał, odruchowo ująłem go za kołnierz, wyrzuciłem za drzwi i zostałem takim sposobem sam. Stałem, samotny, w obliczu kilkuset porzuconych teczek, grubych foliałów z aktami, meloników, lasek, kapeluszy, ksiąg w skórę oprawnych i kaloszy. I pochodziwszy sobie jakiś czas po sali, widząc, że nie mam tu nic do roboty, odwróciłem się na pięcie i poszedłem do domu.

 

Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, str. 399-419