UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.85 (27 Votes)

Simon Merril

SEXPLOSION”

(Walker and Company — New York)

    Jeżeli wierzyć autorowi — a coraz częściej każą nam wierzyć autorom science fiction! — obecny przybór seksu stanie się potopem w latach osiemdziesiątych. Lecz akcja powieści „Seksplozja” rozpoczyna się dwadzieścia lat później — w Nowym Jorku, zawalonym zaspami podczas srogiej zimy. Starzec nieznanego nazwiska, brnąc przez śniegi, obijając się o kadłuby zasypanych samochodów, dociera do martwego wieżowca, kluczem wyjętym z zanadrza, ogrzanym ostatnią resztką ciepła, otwiera żelazne wrota i schodzi do podziemi, a jego wędrówka i wtrącone w nią strzępy reminiscencji — to już cała powieść.

    To głuche podziemie, po którym błąka się promyk latarki, drżącej w ręku starca, było ni to muzeum, ni to działem ekspedycji (a raczej sekspedycji) potężnego koncernu — w latach, w których Ameryka raz jeszcze dokonała inwazji Europy. Na pół rzemieślnicza manufaktura Europejczyków starła się z nieubłaganym chodem taśmowej produkcji i naukowo-techniczny kolos postindustrialny natychmiast zwyciężył. Na placu boju pozostały trzy konsorcja — GENERAL SEXOTICS, CYBORDELICS oraz LOVE INCORPORATED. Gdy szczytowała produkcja tych gigantów, seks — z prywatnej rozrywki, gimnastyki zbiorowej, z hobby i chałupniczego kolekcjonerstwa — zamienił się w filozofię cywilizacyjną. MacLuhan, który jako krzepki staruch dożył jeszcze tych czasów, udowodnił w swojej GENITOCRACY, że właśnie takie było przeznaczenie ludzkości, gdy wstąpiła na drogę techniczną, że już antyczni wioślarze, przykuci do galer, że drwale Północy ze swymi piłami, że parowa maszyna Stephensona, swoim cylindrem i tłokiem, wyznaczyły rytm, kształt i sens ruchów, z jakich składa się seks, to jest sens człowieka. Gdyż bezosobowy przemysł USA wchłonął pozycyjne mądrości Wschodu i Zachodu, uczynił z okowów średniowiecznych pasy niecnoty, zaprzągł sztukę do projektowania spółkowców, seksariów, magnopenów, megaklitów, waginetek, pornotek, puścił w ruch wysterylizowane konwejery, z których schodzić poczęły sadomobile, kohabitory, domowe sodomniki i publiczne gomorkady, a zarazem uruchomił badawcze instytuty naukowe, żeby podjęły walkę o wyzwolenie płci od służb podtrzymania rodzaju.

    Seks przestał być modą, bo stał się wiarą, orgazm — bezustannym obowiązkiem, jego liczniki, z czerwonymi strzałkami, zajęły miejsce telefonów w biurze i na ulicy. Kim był wtedy starzec błąkający się przejściami podziemnych hal? Radcą prawnym GENERAL SEXOTICS? Wspomina przecież sławne procesy, co oparły się o Sąd Najwyższy, bitwę o prawo powielania — manekinami — fizycznego wyglądu sławnych osób, poczynając od First Lady USA. GENERAL SEXOTICS wygrała kosztem dwunastu milionów dolarów i oto błędne światło latarki odbija się w przykurzonych plastykowych kloszach, pod którymi trwają pierwsze filmowe gwiazdy i pierwsze panie światowego towarzystwa, księżniczki i królowe we wspaniałych toaletach, bo podług sentencji wyroku nie wolno było ich wystawiać inaczej.

    W ciągu dekady przeszedł syntetyczny seks piękną drogę od pierwszych modeli, nadmuchiwanych i nakręcanych ręcznie, aż do prototypów z termoregulacją i sprzężeniem zwrotnym. Oryginały albo zmarły dawno, albo są zgrzybiałymi staruchami, lecz teflon, nylon, dralon i Sexofix oparły się działaniu czasu i jak w muzeum figur woskowych, wyrwane z mroku światłem latarki, wytworne damy uśmiechają się nieruchomo do błądzącego starca, trzymając w uniesionej dłoni kasetę ze swoim syrenim tekstem (wyrok Sądu Najwyższego wzbraniał sprzedawcy włożenia taśmy do manekina, ale każdy nabywca mógł to prywatnie uczynić w domu).

    Powolny chwiejny krok starego samotnika wzbija kłęby pyłu, przez które bladą różowizną przeświecają z głębi sceny grupowego erosa, niektóre trzydziestoosobowe, podobne do wielkich strucli lub do starannie zaplecionych kołaczy. Może to sam prezes GENERAL SEXOTICS idzie przejściami pośród gomorkad i przytulnych sodomników, może główny projektant koncernu, ten, co uczynił genitokształtną całą Amerykę najpierw, a potem świat cały? Oto wizuaria z ich nastawniami i programami, z tą ołowianą plombą cenzury, o którą toczyły się sprawy na sześciu wokandach, oto sterty pojemników, gotowych do wysyłki w kraje zamorskie, pełne japońskich kul, olisbosów, maści przedpieszczotowych i tysiąca podobnych artykułów, zaopatrzonych w instrukcje i książki obsługi.

    Była to era demokracji nareszcie ziszczonej: wszyscy mogli wszystko — ze wszystkimi. Słuchając porady własnych futurologów, konsorcja, wbrew przeciwkartelowej ustawie podzieliwszy między siebie po cichu ziemski rynek, oddały się specjalizacji. GENERAL SEXOTICS dążyła do równouprawnienia normy i dewiacji, a pozostałe dwa koncerny inwestowały w automatyzację. Flagelliczne cepy, bijalnie, młockarnie pojawiły się prototypami, aby przekonać publiczność, że o nasyceniu rynku nie ma mowy, bo potrzeb wielki przemysł, jeśli jest naprawdę wielkim przemysłem, nie zaspokaja po prostu: on je stwarza! Dawne środki domowego porubstwa przyszło złożyć tam, gdzie znalazły się krzemienie i pałki neandertalczyków. Uczone gremia ułożyły sześcio- i ośmioletnie kursy, potem studia wyższej szkoły obojga erotyk, wynalazły neurosexator, a potem dławiki, tłumiki, masy izolacyjne i specjalne pochłaniacze dźwięku, żeby jedni lokatorzy nie zakłócali innym spokoju ani rozkoszy nieopanowanymi wywrzaskami.

    Lecz dalej trzeba było iść, śmiało a bezustannie naprzód, ponieważ stagnacja jest śmiercią produkcji. Planowano już i modelowano Olimp do indywidualnego użytku, już pierwsze androidy o postaciach bogiń i bogów greckich formowano z plastyków w rozjarzonych atelier CYBORDELICS. Mówiło się też o aniołach, utworzywszy finansową rezerwę na procesy z Kościołami, nadto pozostawały do rozwiązania pewne kwestie techniczne: z czego skrzydła; naturalne pierze może łaskotać w nos; czy mają być ruchome; czy to nie przeszkadza; co z aureolą, jaki wyłącznik jej świecenia i gdzie go umieścić — etc. Wtedy uderzył grom.

   Owa substancja chemiczna, zwana — kodowo — NOSEX — została zsyntetyzowana już dawno, bodajże w latach siedemdziesiątych. O jej istnieniu wiedziało grono wtajemniczonych fachowców. Preparat ten uznano zrazu za rodzaj tajnej broni, a sporządziły go laboratoria niewielkiej firmy związanej z Pentagonem. Zastosowanie NOSEXU jako aerozolu mogło, w samej rzeczy, zdziesiątkować populację każdego kraju, ponieważ preparat ten, zażyty w ilości ułamków miligrama, znosił wszystkie doznania towarzyszące aktom płciowym. Akt ów był wprawdzie dalej możliwy, lecz tylko jako rodzaj pracy fizycznej, dosyć wyczerpującej, niby wyżymanie, pranie czy maglowanie. Potem znów wentylowano projekt użycia NOSEXU dla przyhamowania eksplozji demograficznej w Trzecim Świecie, lecz uznano ten projekt za niebezpieczny.

    Jak przyszło do ogólnoświatowej katastrofy — nie wiadomo. Czy doprawdy składy NOSEXU wyleciały w powietrze wskutek krótkiego spięcia i pożaru zbiornika z eterem? Czy w grę wchodziła akcja przemysłowych wrogów trzech kompanii władających rynkiem? Czy też może maczała w tym palce jakaś organizacja wywrotowa, ultrakonserwatywna bądź religijna? Odpowiedzi nie poznamy.

    Znużony wędrówką po milowych podziemiach starzec, przysiadłszy na gładkich kolanach plastykowej Kleopatry, ale uprzednio zaciągnąwszy jej hamulec, zmierza myślą — jak ku przepaści — ku wielkiemu krachowi 1998 roku. Publiczność z dnia na dzień odwróciła się w odruchu repulsji od wszystkich produktów, co zawalały rynek. To, co wczoraj kusiło, dziś było tym, czym jest widok siekiery dla utrudzonego drwala, czym balia dla praczki. Wiekuisty (zdawało się) czar, owo zaklęcie, nałożone przez biologię na ród ludzki, prysło. Odtąd pierś przypominała już tylko o tym, że ludzie — to ssaki, nogi — o tym, że mogą chodzić, pośladki — że jest i na czym usiąść. Nic więcej, ale to zupełnie nic! Szczęśliwy MacLuhan, że nie dożył tej katastrofy, on, który w swych kolejnych dziełach wyinterpretował katedrę i kosmiczną rakietę, silnik odrzutowy, turbinę, wiatrak, solniczkę, kapelusz, teorię względności, nawiasy matematycznych równań, zera i wykrzykniki jako surogaty i namiastki owej jedynej czynności, która jest doznaniem istnienia w stanie czystym.

    Argumentacja ta straciła moc w godzinach. Ludzkości zagroziło bezpotomne wymarcie. Zaczęło się od ekonomicznego kryzysu, wobec którego ten z roku 1929 był fraszką. Podpaliła się i zginęła w płomieniach, jako pierwsza, cała redakcja PLAYBOYA; głodowali i skakali z okien pracownicy lokali striptizowych; zbankrutowały ilustrowane wydawnictwa, wytwórnie filmowe, wielkie konsorcja reklamy, instytuty piękności, zatrzeszczał cały przemysł kalotechniczno-perfumeryjny, potem bieliźniarski, w roku 1999 Ameryka liczyła 32 miliony bezrobotnych.

    Co teraz zdolne było jeszcze zainteresować publiczność? Pasy przepuklinowe, syntetyczne garby, siwe peruki, trzęsące się postaci w wózkach paralitycznych, bo tylko one nie kojarzyły się z wysiłkiem seksualnym, tą zmorą, tą mordęgą, tylko one zdawały się gwarantować erotyczną niezagrażalność, więc wytchnienie i spokój. Albowiem rządy, świadome niebezpieczeństwa, przystąpiły do mobilizacji wszystkich sił, żeby ratować gatunek. Z łamów prasy apelowano do rozumu, do poczucia odpowiedzialności, kapłani wszystkich wyznań występowali w telewizji ze szczytną perswazją, przypominając o wyższych ideałach, lecz ten chór autorytetów był wysłuchiwany przez ogół niechętnie. Nie pomagały wezwania, namowy wzywające ludzkość, żeby się przemogła. Wyniki były nędzne: jeden tylko, wyjątkowo karny, naród japoński poszedł, zacisnąwszy zęby, za takimi wskazaniami. Jęto wtedy ustanawiać specjalne bodźce materialne, honorowe dyplomy i wyróżnienia, premie, nagrody, odznaczenia, ordery i konkursy fornikacyjne; gdy i ta polityka zbankrutowała, przyszło do nieodzownych represji. Lecz z kolei ludność całych prowincji jęła wymigiwać się od obowiązku prokreacyjnego, młodzież dekowała się po okolicznych lasach, starsi przedstawiali fałszywe świadectwa niemocy, społeczne komisje kontroli i nadzoru podgryzało przekupstwo, każdy był gotów kontrolować ewentualnie sąsiada, czy się nie wykręca, ale sam, jak tylko mógł, unikał tej męczącej pracy.

    Czas katastrofy jest już tylko wspomnieniem, przepływającym przez umysł samotnego starca na kolanach Kleopatry w podziemiu. Ludzkość nie zginęła; obecnie płodzenie zachodzi sposobem sanitarno-sterylnym i higienicznym, przypominając jakieś szczepienia; po latach ciężkich prób zapanowała tedy niejaka stabilizacja. Lecz kultura nie znosi próżni, a przeraźliwe ssanie w obrębie pustki, spowodowanej implozją seksu, wprowadziło na to miejsce opustoszałe — gastronomię. Dzieli się ona na normalną i sprośną; istnieją perwersje obżarskie, albumy restauracyjnej pornografii, a przyjmowanie posiłków w pewnych pozycjach uchodzi za niewymownie wszeteczne. Nie wolno na przykład spożywać owoców na klęczkach (lecz właśnie o tę wolność walczy sekta zboczeńców-klęczycieli), nie wolno szpinaku ani jajecznicy jeść z nogami zadartymi do powały. Lecz istnieją — rozumie się! — tajne lokale, w których znawców i smakoszy czekają sprośne widowiska; na oczach widzów specjalni rekordziści zażerają się tak, że patrzącym ślina cieknie po brodzie. Z Danii przemyca się albumy pornożywieniowe, w których są istne horrenda — łącznie z konsumpcją jajecznicy przez rurkę, podczas kiedy konsument, wiercąc palcami w ostro czosnkowanym szpinaku i zarazem wąchając paprykę roztartą z gulaszem, leży na stole, owinięty w obrus, mając nogi związane sznurem, podczepionym do maszynki z kawą, zastępującej w tej orgii — żyrandol. Nagrodę Feminy zdobyła w tym roku powieść o facecie, który najpierw nacierał podłogi pastą truflową, potem zaś zlizywał ją, uprzednio wytarzawszy się do syta w spaghetti. Zmienił się też ideał urody: teraz należy być stutrzydziestokilogramowym tłuściochem, bo świadczy to o niezwykłej wydolności przewodu pokarmowego. Zaszły zmiany i w modzie: kobiet w ogóle niepodobna odróżnić od mężczyzn podług stroju. W parlamentach co oświeceńszych państw dyskutuje się atoli kwestię, czy byłoby możliwe szkolne uświadamianie dzieci o tajnikach procesów trawiennych? Jak dotąd, temat ten, że nieprzyzwoity, obłożony jest hermetycznym tabu.

    I wreszcie nauki biologiczne zbliżyły się do likwidacji płci, zbędnego przeżytku prehistorycznego. Płody będą poczynane syntetycznie i hodowane podług programów genowej inżynierii. Wyrosną z nich osobniki bezpłciowe, i to dopiero położy kres koszmarnym wspomnieniom, co wciąż kołaczą się jeszcze w pamięci wszystkich, którzy przeżyli katastrofę seksu. W jasnych laboratoriach, tych świątyniach postępu, powstanie wspaniały hermafrodyt, a raczej bezpłciowiec, i ludzkość, odcięta od dawnej hańby, będzie się mogła coraz smaczniej zażerać wszelkim owocem — tylko gastronomicznie zakazanym.

 

Stanisław Lem, Biblioteka XXI wieku, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003, str. 39-44