W powodzi tekstów składających się na eseistykę Lema książka niniejsza stanowi pozycję osobną i zachowującą swą tożsamość, choć jest to niby tylko wybór z wielu tekstów, podlegający na przestrzeni lat zarówno cięciom, jak uzupełnieniom. Z edycji pierwszej Rozpraw i szkiców — z 1975 roku — pozostał w niej trójdzielny układ, w którym pierwsza część poświęcona jest zagadnieniom teoretycznoliterackim, druga — omówieniom wybranych dzieł prozy, trzecia — nauce i technologii. W wersji dzisiejszej cięcia dotyczyły przede wszystkim tej ostatniej części, z której autor usunął aż pięć tekstów, dodając jeden zaledwie. I nic dziwnego: w tej dziedzinie przedmiot refleksji dezaktualizuje się najszybciej. Jakkolwiek interesujące mogą być więc dla nas sądy Lema na temat poznania pozazmysłowego czy podsumowania rozwoju informatycznej technologii, książka w swej części zasadniczej traktuje dziś o literaturze i o niej będziemy tu mówić. Znamienny jest zresztą już sam fakt, że w tej dziedzinie zbiór tekstów powiększył się o kilka istotnych szkiców, wypadł zaś z nich tylko jeden — poświęcony Iredyńskiemu, pisarzowi, którego dziełom autor odmawia dziś stosownej wagi.
A zatem to literatura — bardziej niż technologia — wytrzymuje próbę czasu; pod warunkiem jednak, że piszący staną na wysokości swego zadania, które autor szkiców tak widzi: „Nie o to chodzi, żeby ratować literaturę przed «konkurencją» innych sztuk czy nowych technik, lecz o to, żeby wykuwać taki rynsztunek pojęciowo-artystyczny, więc takie miary intelektualne, etyczne i estetyczne, które nie rozsypują się w proch na najbliższym zakręcie historii. Nie ratowania literatury wymaga więc sytuacja, lecz ocalenia uniwersalizmu myśli ludzkiej — myśli, której piękne pisarstwo jest tylko jedną drobną fasetką”. Dziś może lepiej widać przenikliwość tej wypowiedzi, bo jeśli literatura — czytana tak lub inaczej, wedle wciąż nowych metod i standardów — jakoś sobie z upływem czasu poradzi, to właśnie uniwersalizm myśli ludzkiej (rozumiany jako trwałość norm kulturowych i aksjologicznych) zdaje się być dzisiaj poważnie zagrożony. Przyjrzyjmy się zatem, o jakie normy w swej książce Lem walczy, jakich spraw pośrednio dotyka jego batalia w sprawie literatury.
Zaczyna się od roboty na pozór destruktywnej, to znaczy od krytycznej analizy uroszczeń literaturoznawstwa lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Przechodziło ono wówczas długotrwały flirt z naukami ścisłymi, samo chciało koniecznie spełniać wszelkie standardy ścisłości i naukowości. Jedni teoretycy literatury natchnienie czerpali z uczonych dyskursów fenomenologii czy antropologii strukturalnej, inni przywoływali chętnie na pomoc aparaturę semiotyki lub matematyki i logiki matematycznej. Wszystkie te przedsięwzięcia Lem dość bezceremonialnie nicuje, udowadniając, że przedmiot analiz — literatura — zbyt jest skomplikowany, aby zastosowane do niego naukowe pojęcia mogły sobie z tą złożonością dać radę. Tymczasem w pogoni za wiedzą sprawdzalną i niewątpliwą literaturoznawcy redukują niejako przedmiot badań, upraszczają go, bądź to absolutyzując — jak fenomenolodzy — rzekomo obiektywne cechy utworu, bądź — jak strukturaliści — sytuując go w ciasnych, nie wytrzymujących empirycznych testów klasyfikacjach, bądź wreszcie — jak semiotycy — abstrahując od nieskończonej nieomal potencji znaczeniotwórczej, jaka tkwi w literaturze. Jeszcze gorzej bodajże zachowują się miłośnicy matematycznych modeli dzieła, którzy nie dość, że upraszczają z konieczności przedmiot badania, to i matematyki porządnie nie znają, epatują jedynie czytelników swych prac „mądrze” wyglądającymi wzorami, z których w samej rzeczy niewiele wynika. Można więc powiedzieć, że z punktu widzenia wiedzy ścisłej Lem chłoszcze jedynie teoretyków — broni zaś zdecydowanie samej literatury, jej złożoności, wieloznaczności, semantycznego bogactwa, uruchamiającego się tylko w swobodnym procederze odbioru przez zróżnicowane gremia czytelnicze, ginącego natomiast w naukowo zorientowanej analizie, która to, co mogłoby jej sprawić kłopot, po cichu usuwa z pola widzenia.
Największy rozgłos miała wśród zamieszczonych tu tekstów polemika Lema z Tzvetanem Todorovem, bułgarskiego pochodzenia koryfeuszem francuskiej teorii literatury, którego typologię fantastyki polski pisarz wydrwił bez ceremonii, konfrontując jej cokolwiek abstrakcyjne koncepcje z żywą materią literatury. Ten cios wymierzony w strukturalizm trafiał dotkliwie i celnie: choć znam sporo wypowiedzi teoretyków broniących w tym sporze Todorova, nie było wśród nich żadnej, która przedstawiłaby przekonywujące argumenty obalające zarzuty Lema.
Co ciekawe, rozprawiwszy się z cudzymi próbami łączenia języka nauki z językiem literaturoznawstwa, Lem przedstawia własną w Markizie w grafie: łączy tam mianowicie teorię literatury z teorią gier. Ożenek tych dwu idiomów od dawna zresztą pasjonował pisarza; w tym artykule omawia jedynie fragment odsłaniającej się tu problematyki, a jednocześnie demonstruje potencje teoretycznego modelu, który — projektując utwór spełniający wymodelowane w abstrakcji parametry — opisuje bezwiednie cechy dzieła istniejącego rzeczywiście, a mianowicie twórczości markiza de Sade’a. Ten flirt z teorią gier nie wydaje się zresztą sprzeniewierzeniem wcześniej formułowanym sceptycznym tezom. Rzecz w tym, iż teoria gier znacznie lepiej, niż używane zazwyczaj przez literaturoznawców naukowe języki, opisuje procesualny charakter literatury, jej wplątanie w konteksty, w dialog między nadawcą i odbiorcą, migotliwy i nieostateczny charakter produkowanych przez nią sensów, a wreszcie — osobisty interes, jaki mają pisarz i czytelnik w samym procesie porozumiewania się poprzez pisane/czytane dzieło.
Nawet produkując języki opisu literatury Lem jest więc zawsze po jej stronie — a nie po stronie teorii. Po prostu dlatego, że najbardziej frapuje go doświadczenie lektury jako proces empiryczny, zderzenie osobowości czytelnika z tekstem, rodzące się na tym polu porozumienia — i nieuniknione nieporozumienia. Takim czytelnikiem przyglądającym się bacznie autorowi w procesie pisania, sobie samemu nad książką, innym czytelnikom, instytucjom życia literackiego jako instancjom odbiorczym, decydującym często o losie dzieła, będzie Lem jako krytyk literacki. Stąd żarliwa w tonie polemika z Catem-Mackiewiczem w sprawie Dostojewskiego, którego metodę twórczą (a przez to i wymiar geniuszu) rozszyfrowuje on, zdaniem Lema, zbyt prostacko. Stąd też rozważania o dziwnych losach arcydzieł w pierwotnym odbiorze, o czym mówi Lem na wstępie eseju o Lolicie Nabokova:
O wstępnych dziejach książek wybitnych, które w świat czytelniczy wchodziły jak kamień w rozmiękłe błoto, mówi się niechętnie, półgębkiem. A czy nie takie były pierwsze koleje dzieła Prousta, zanim stało się biblią wyrafinowanych estetów? Czy błyskotliwości, rozeznania, smaku Francuzów starczyło od razu, by się na pisarstwie Prousta poznać? Dlaczego grube dzieło Musila zostało „odkryte” w wiele lat po jego śmierci jako godne miana klasyki? Co miała do powiedzenia krytyka rozważnych i obiektywnych Anglików o pierwszych powieściach Conrada? Ktoś by rzekł, że wszystko może i tak było, ale sprawa nie jest godna szczególniejszej uwagi, skoro każdy z tych autorów zyskał w końcu należne uznanie, a jego dzieła poczytność [...]. Trudno mi się z tym zgodzić. Przecież książka otwiera się czującemu i rozumnemu czytelnikowi (o znawcach wszak mowa!) od razu, mówi mu wszystko, co ma do powiedzenia, i jakież to tajemnicze procesy zajść jeszcze muszą, aby z ust jego wyrwał się, po miesiącach czy latach, okrzyk zachwytu?
Jest więc w krytycznoliterackich tekstach Lema ziarno niewiary w wartość „ponadczasową” jego sądów, bo wypowiadamy się zawsze tylko w jakimś tu i teraz, w takiej a nie innej sytuacji i kontekstach. Nie ma w krytyku niewzruszonej wiary w „obiektywność” cech dzieła i jego estetycznych wartości, którą żywili uczniowie Ingardena. Lem mówi zawsze z partykularnego punktu widzenia i choćby swe sądy wygłaszał zdecydowanie, a nawet apodyktycznie, nigdy nie przyzna sobie prawa do wyrokowania z jakiejś boskiej perspektywy, chętnie przyzna się do niewiedzy w takiej czy innej szczegółowej kwestii, jednym słowem, mówi zawsze w imieniu konkretnego „ja”, zanurzonego w historii i jednostkowym czy społecznym doświadczeniu, nigdy — w imieniu bezosobowej metodologii. I jeszcze jedno: pisząc o książce, ukazuje czytelnikowi chętnie proces odbioru, jego sukcesywność, zmiany nastawienia krytyka wobec tekstu, zachodzące w trakcie lektury albo w trakcie samego formułowania uwag o książce na piśmie.
Wszystko to będzie oczywistością dla czytelnika Filozofii przypadku, w której idea empirycznej teorii literatury i wynikających z niej wskazań dla badacza została bardzo szeroko i dogłębnie przedyskutowana. W tomie niniejszym teoretyczne wskazówki zastosował Lem w praktyce. Nie jest to książka krytyka zawodowego, a zatem dobór omówionych w niej utworów zależał wyłącznie od preferencji i fascynacji autora. Dobra to rekomendacja, bo gwarantuje najwyższy stopień osobistego zaangażowania. Pisze więc Lem o klasykach, pisze o szczególnie go obchodzących zjawiskach literatury najnowszej, zamieszcza wreszcie pięć osobnych tekstów towarzyszących niegdyś jego ulubionym książkom z dziedziny fantastyki (jeden z nich, włączony do tomu w ostatniej chwili, znalazł się osobno na końcu książki z czysto technicznych względów). Swoista ekumenia tych zestawień (Grabiński obok Wellsa, Dick obok braci Strugackich) świadczy, że Lem szedł w swych wyborach jedynie za kryterium literackiej oryginalności. Posłowia do książek z dziedziny fantastyki są jednocześnie wspomnieniem serii „Stanisław Lem poleca”, szybko, niestety, zaniechanej — z przyczyn politycznych (patrz: Mój pogląd na literaturę).
Pouczające to dla pisarza doświadczenie — być czytanym przez Lema. Krytyk to bowiem znakomity, jak mało kto świadom tajników warsztatu, świadom zarazem, jak w formie utworu odbija się jego przesłanie intelektualne, diagnoza świata. Sam świat, który utwór prezentuje, powieściowe zdarzenia, rysunek postaci są przez Lema-czytelnika dogłębnie nicowane, testowane pod kątem konsekwencji logicznej, psychologicznej, socjologicznej. Operacja to niekiedy bezlitosna, choć zawsze uczciwa — bo obok mielizn czy błędów logicznych autor podkreśli zawsze z chęcią to, co w tekście oryginalne, świetnie podpatrzone czy wykonane z artystyczną maestrią. Nieoceniona więc szkoda, że wśród książek poleconych (i opatrzonych posłowiem) przez Lema zabrakło kolejnych powieści: Ursuli Le Guin, Olafa Stapledona i innych cenionych przezeń fantastów. Powstałaby wówczas jedyna w swoim rodzaju biblioteka arcydzieł fantastyki — i arcydzielnych do nich komentarzy. Na razie mamy tylko jej zalążek — i obok bardzo krytyczne omówienie całego zjawiska Science Fiction, przeznaczone początkowo dla czytelnika niemieckiego. Również po niemiecku powstał autokomentarz do procesu pisania Wizji lokalnej. Te dwie ostatnie pozycje prezentowane są tu po raz pierwszy po polsku.
Pozostaje ze szkiców „literackich” ten tytułowy: osobliwy to tekst, bo narastał w trzech etapach, w latach 1977, 1980 i 1990, kiedy autorowi przychodziło rozliczać się z problemami literatury i kultury w Polsce. Te trzy sondy zanurzone w rzeczywistość polską i przynoszące diagnozę stanu rzeczy są dziś nieocenionym zapisem przemian, a jednocześnie tekstem świadczącym, jak autor postrzegał kulturę końca komunizmu i co o niej mówił, kiedy miał okazję wypowiadać się poza cenzurą. Literatura jest bowiem nie tylko zbiorem lepszych lub gorszych tekstów, ale też instytucją społeczną, której stan świadczy o stanie całej kultury, a cenzuralne czy inne ograniczenia wpływają pośrednio na wszystkie inne dziedziny życia. Trzeba więc nie tylko starać się o jak najwyższy poziom pisanych utworów i ich poznawczą rzetelność, ale także o to, by mogły być drukowane i czytane bez przeszkód. Powiada Lem:
Książka nie jest lokatą wartości przeznaczonych dla potomnych. Powstająca współcześnie, ma służyć współczesnym. Jeśli nie można jej wydać, trzeba ją jakoś ocalić, lecz trzeba też rozumieć, że chodzi o wyjście dość rozpaczliwe i wyjątkowe, lepsze tylko od całkowitej zatraty. Tak jest z książką pisaną z zamiarem normalnej publikacji. Utwory pozacenzuralne z założenia są tym samym niejako w pozycji buntowniczej, i na ogół nie wychodzi to im na zdrowie. Stają się elementami walki z przeciwnikiem, który za główną rację ma to, że jest silniejszy. Całkowita słuszność racji nie zmienia niczego w tym, że polemiczny charakter takich utworów jest na miarę przeciwnika, bo on wyznaczył teren i reguły. Trudno z takich okoliczności wykrzesać coś, co zdobywa wymiar uniwersalny. Jeśli taka forma oporu literatury była konieczna, to tak, jak reakcja organizmu na wtargnięcie choroby. Taka obronna reakcja ratuje życie, lecz do tego sprowadza się cały jej sens. Należy wyzdrowieć i zrobić z tym zdrowiem coś pożytecznego, co nie ogranicza się do satysfakcji z własnej nieugiętości.
Należy więc wyzdrowieć, czyli — odzyskać wolność i swobodę wypowiedzi. Także po to, by niedostatek wolności nie stał się z czasem jedynym problemem zajmującym pisarza. Oto Lema program minimum, obowiązujący zarówno w sferze pisarstwa realistycznego, jak w domenie fantastyki.
Jerzy Jarzębski