Z biegiem lat Dialogi Lema obrosły wielością przedmów, aneksów i komentarzy, tak iż szaleństwem zdaje się dodawać do nich jeszcze to posłowie. A przecież książka ta — bardziej może niż inne — prowokuje do zabrania głosu i ciągnięcia zawartego w niej dialogu dalej. W tym szczególnie wypadku nie można bowiem abstrahować od czasu, który upłynął od pierwszego wydania dzieła, od przemian w sferze nauki czy filozofii nauki, nie mówiąc już o ewolucji otaczającego nas świata polityki — bo wszak i o tym jest ta książka.
Rozpoczynając w 1954 roku pisanie Dialogów, puszczał się ich młody autor na niebezpieczne politycznie wody. W rok zaledwie od śmierci Stalina, gdy duch jego zdawał się jeszcze niepodzielnie panować w sowieckim imperium, próbował oto Lem zaznajomić swych czytelników z perspektywami, które otwierała wyklęta przez ówczesnych strażników prawomyślności cybernetyka — nauka dopiero niedawno powstała, za sprawą Wienera i jego współpracowników lub naśladowców.
Twórcom cybernetyki trudno było zapewne lepiej utrafić w centrum zainteresowań niepospolicie zdolnego i wszechstronnego eseisty. Lema fascynowały zawsze perspektywy związane ze stworzeniem uniwersalnego języka nauki, który umożliwiałby przenoszenie doświadczeń i odkryć z jednej dziedziny wiedzy do drugiej (poprzez odnajdywanie w nich wspólnych strukturalnie zjawisk i procesów), a jednocześnie był na tyle ogólny i uniwersalny, by się z jego pomocą dało rozstrzygać kwestie z dziedziny filozofii — przenosząc niejako jej problematykę ze sfery rozważań czysto spekulatywnych na teren empirii.
Tę „filozoficzność” cybernetyki zaznaczył Lem już na wstępie — poprzez wybór formy swoich Dialogów. Wywodzi się ona w prostej linii z dialogów filozoficznych biskupa Berkeleya. Stamtąd przychodzą do nas obaj bohaterowie dysputy: nieco naiwny, choć pełen poznawczego zapału Hylas i przemądry Filonous, który prostuje ścieżki rozumowań swego rozmówcy i otwiera przed nim perspektywy nowego myślenia i działania. Na pozór trudno byłoby znaleźć dla Lema bardziej odległe filozoficzne parantele. Po jednej stronie mamy bowiem doprowadzony do krańcowych konsekwencji sceptycyzm poznawczy, u którego kresu pojawia się zmora solipsyzmu, a zatem niewiary w istnienie czegokolwiek poza filozofującym „ja”, zatrzaśniętym na cztery spusty wewnątrz klatki swego umysłu. Z tej studni solipsyzmu wydobyć może człowieka jedynie gorąca wiara w istnienie Boga jako dobrotliwego i godnego zaufania nadawcy sygnałów odbieranych przez zmysły, a zatem u Berkeleya — bardziej radykalnie jeszcze niż u Kartezjusza — świat materialny nie może dla myślącego podmiotu istnieć bez transcendentnej gwarancji. Po drugiej stronie zjawia się system myślenia wyprowadzony z — równie konsekwentnej — empirii, radykalnie ateistyczny, posłuszny jeno rygorom nauk ścisłych.
Co łączy te dwa światy? Zapewne wiara w rozum jako narzędzie poznania i zarazem świadomość, że pomiędzy ratio a materią zieje przepaść niełatwa do zasypania. U Berkeleya, jak się rzekło, wiedzie to do solipsyzmu, Lem z kolei musi sięgnąć do obszarów pogranicznych nauki i filozofii, aby ustalić wpierw, co decyduje o tożsamości ludzkiej istoty, a potem ustanowić taką relację pomiędzy myśleniem a rzeczywistością, w której swoistość każdego z tych elementów nie uległaby zatarciu czy zbyt prostackiej redukcji. Lem zresztą z pojęcia Boga też czyni — swoisty — użytek, każe mianowicie swemu człowiekowi opanować takie dziedziny konstruktorstwa, które dotychczas przypisywano nadprzyrodzonemu kreatorowi: tworzenie sztucznego, równoważnego ludzkiemu, myślenia i osiąganie nieśmiertelności.
Osobliwa jest, co za tym idzie, konstrukcja Dialogów: poczynają się one od problematyki tak odległej od potocznego doświadczenia, tak — właśnie — filozoficznej, że jak gdyby nie stwarzającej zagrożeń dla politycznego „dobrego myślenia” właściwego epoce stalinowskiej ortodoksji, przeciwnie — w swym nie znającym prawie granic optymizmie mogącej przypominać nieco sławetne projekty przebudowy przyrodniczego środowiska, charakterystyczne dla woluntarystycznych planów tworzonych w dobie ekologicznej ignorancji. Nic bardziej mylnego! Rozważania dotyczące tożsamości ludzkiego „ja” i filozoficznych perspektyw tworzenia maszynowej inteligencji są w książce Lema wstępem do zasadniczej krytyki współczesnej mu rzeczywistości społecznej — dokonywanej z punktu widzenia cybernetyki. Ukrywają się one w dalszych partiach książki — zapewne po to, by uśpić uwagę cenzora, znużonego skomplikowaną materią wywodów autora.
Zaczyna więc Lem od pomysłu zbanalizowanego już przez science fiction, pomysłu, z którego sam zresztą w swych opowieściach, żartem, korzystał. Pyta oto, czy nie dałoby się jednostki ludzkiej skopiować, sporządzając jej dokładny „rysopis atomowy”. Pomysł to niby prosty — jak na świat fantastyczno-baśniowy, w którym rzecz się realizuje — ale tkwi w nim filozoficzne ostrze. No bo skoro funkcjonowanie świata da się zredukować do przepływu i przetwarzania informacji, jak wierzyli pierwsi wyznawcy cybernetyki, to czemuż by się nie dało kiedyś, w przyszłości, zrealizować takiego, rodem z baśni, marzenia — a wraz z nim pragnienia nieśmiertelności i szeregu innych snów ludzkości? Filonous, mentor Hylasa, musi nielicho nastrzępić sobie języka, aby ideę powielania ludzkiej osoby włożyć z powrotem tam, gdzie jej miejsce, tj. między bajki. Ale musi też chwycić byka za rogi i zająć się głębiej problemem, który do dziś nie znalazł zadowalającego rozwiązania, a mianowicie kwestią, na ile da się sztucznie naśladować ludzkie myślenie, a co za tym idzie — świadomość, poczucie jednostkowej tożsamości, wolną wolę i inne atrybuty przynależne dotąd wyłącznie człowiekowi.
Ta część rozważań uczonego Filonousa naznaczona jest, oczywiście, optymizmem właściwym wczesnej fazie cybernetyki, kiedy zdawało się, że nauka niebawem stworzy procedurę pozwalającą w miarę szybko przechodzić z płaszczyzny myśli na płaszczyznę wyczerpująco określonych w kategoriach fizyki procesów przekazywania informacji, a wraz z tym również — że nauczy się wytwarzać półprzewodnikowe sieci naśladujące swą złożonością i funkcjami mózg ludzki, a może więcej jeszcze — że wykryje ten mityczny próg komplikacji, po którego przekroczeniu można stwarzać sztuczne życie.
Filonous nie daje tu definitywnych odpowiedzi, woli raczej obracać się w sferach, w których — jak sądzi — sukces jest osiągalny i znajduje się w zasięgu wyobrażalnych dziś technik konstruktorskich. Proponuje zatem — zamiast powielania istot biologicznych — przesiadkę intelektu ludzkiego w skonstruowaną przez inżynierów elektroniczną sieć, zapewniającą jakoby umysłowi względną nieśmiertelność, pozbawiającą go jednak tego kruchego, animalnego życia, jakim cieszy się każdy z nas. Autor Dialogów uprzedza od razu, że ta nieśmiertelność, jaką może zaproponować, nie będzie zapewne tym, czego byśmy pragnęli, ustami Filonousa dywaguje jednak o niej jako o możliwości spełnialnej, dając nawet coś w rodzaju technologicznej recepty na taki — rozciągnięty w czasie — transfer. Śmiała to hipoteza i choć Lem w dopisanych następnie do Dialogów aneksach dystansuje się od wielu swoich pomysłów — charakterystycznych dla okresu młodzieńczego cybernetyki, która porywała się na rozwiązanie wszystkich od razu najważniejszych dylematów nauki — to przecież sam pomysł „mechanizacji intelektu” jest, jak się zdaje, czymś niezwykle ważnym dla autora książki. Ważnym filozoficznie i światopoglądowo, bo gdyby uznać trwały i nieuleczalny rozdział materii od świadomości, trzeba by zgodzić się, iż każdy z nas jest istotą po trosze „metafizyczną”, a przez mózg jednostki wiedzie droga w jakąś niepodległą naukowym metodom poznania transcendencję.
Idea „sztucznej inteligencji” nie wyparowała więc bez śladu z eseistyki Lema, choć dziś pisarz mówi o niej ostrożnie, podkreślając z jednej strony odmienność myślenia ludzkiego od tego typu sprawności w przetwarzaniu danych, jaką dysponują współczesne komputery, z drugiej strony zaś przecząc możliwości „pójścia na skróty” i zaprogramowania sztucznego mózgu od razu tak wszechstronnie, jak to w ciągu milionoleci uczyniła z naszym ewolucja naturalna. „Nic nie stoi — mówi Lem w drukowanym w 1995 r. szkicu z miesięcznika «Znak» — w nie ograniczonej aprioryzmem (albo niewiarą w «postęp biotechniczny») sprzeczności z tym, że maszyny będą mogły kiedyś myśleć jak ludzie, ale tylko w rezultatach. Znaczy to, że aby się dowiedzieć, czy maszyna okazująca zachowaniem (także językowym) podobieństwo do człowieka jest z człowiekiem homologiczna, trzeba być taką maszyną”.
Bagatela! A zatem pierwszym, kto sprawdzi, jak myślą maszyny, będzie jednak ten tylko, kto posiądzie środki (i odwagę), by się „przesiąść” w mózg elektronowy. Nierozstrzygalność postawionego tu problemu jest zapewne po prostu filozoficznej natury, a sławetny „dowód Turinga” nie na wiele zda się pytającemu. Dlatego Dialogi w części poświęconej ontologii i technologii rozumu są bardziej — fascynującym bez wątpienia — zbiorem postulatów poznającego umysłu niż rozwiązaniem nasuwających się kwestii. Dystansuje się autor od wyrażonych tam nadziei już w dołączonych do pierwotnej wersji dzieła aneksach, zastrzeżenia idą dalej w jego licznych, szczególnie w ostatnich latach, esejach poświęconych tej samej problematyce: w Tajemnicy chińskiego pokoju, Bombie megabitowej i Okamgnieniu. Inaczej jest z tymi partiami książki, które autor poświęcił cybernetycznej analizie problemów społecznych oraz politycznych i do których filozoficzny dyskurs o dylematach inżynierii myślenia stanowi swoisty wstęp.
Myślę, że Dialog VII Lema w każdej epoce czytany był inaczej. Podejrzewam, iż odbiorcy z lat pięćdziesiątych całą resztę tomu traktowali jako mylące cenzora, uczone „opakowanie” dla rewolucyjnych treści zawartych w tym tekście. Czytelnikom wznowień książka (a wydawano ją z reguły po kolejnych politycznych przełomach w PRL) zdawać się musiała raczej wołaniem na puszczy, które każda ekipa rządzących puszczała mimo uszu. Dziś — obawiam się — wszystkowiedzący strażnicy politycznej prawomyślności mogą wytknąć Lemowi, że kapitalizm i własność prywatną traktuje jako skazane na zagładę relikty minionego, a socjalizm chciałby naprawiać, nie likwidować. Spróbujmy zatem uwolnić się w lekturze od prezentyzmu i spojrzeć na Dialog VII jak na element odwilżowego dyskursu lat pięćdziesiątych. Na tym tle wypada on niezwykle oryginalnie i w samej rzeczy znacznie ostrzej od wszystkiego, co się wówczas w Polsce publikowało. Lem mianowicie porzuca na rzecz systemowej, chłodnej analizy często i chętnie wtedy stosowane subiektywno-psychologiczne wyjaśnienia ideologicznego obłędu czasów stalinizmu, całą tę gadaninę o „wypaczeniach” spowodowanych przez „kult jednostki”, które znikną, gdy tylko do władzy dojdą ludzie odpowiedzialni.
„Kierownik ogrodu zoologicznego okazał się karierowiczem. Zwierzęta traktował tylko jako szczebel do wybicia się” — tak zaczyna swą niebywale śmieszną historię o nadymanym słoniu Sławomir Mrożek. Mało kto zauważył, jaka to przepyszna parodia „pryncypialnej krytyki” z tamtych lat. A co? Gdyby nie był „karierowiczem”, to nie wyciągnąłby praktycznych wniosków z działania systemu, w którym zawsze lepiej było podlizywać się władzy, niż dobrze pracować? Lem rozumuje podobnie jak Mrożek, tyle że wypowiada się wprost. Mówi otwarcie, że centralistycznie rządzony system społeczny z założoną wewnątrz blokadą przepływu informacji nie może funkcjonować — i to niezależnie od intencji i cech charakteru ludzi stojących u władzy. To się nazywało wówczas „podważanie podstaw ustroju socjalistycznego” i karane było surowo — pod warunkiem, że strażnik ideologii rozeznał się w przestępstwie. Lemowi udało się wybuchowe tezy owinąć w naukową terminologię tak sprawnie, że cenzorzy przymknęli oko na bluźnierstwa — ale też dlatego nie miały one szans dotarcia do szerszej publiczności. Oto prawdziwy dramat tamtych czasów!
Dialogi rozrosły się w następnych wydaniach o teksty, które problematykę społeczną rozwinęły i wzbogaciły. Do rozważań politycznych zamieszczonych w pierwszej edycji dodał następnie Lem esej o nieformalnych układach funkcjonujących w socjalistycznej ekonomii i zarządzaniu, który czyta się dziś jak pasjonujący reportaż z czasów oby bezpowrotnie minionych. Z kolei Etyka technologii i technologia etyki oraz Biologia i wartości to eseje zachowujące wciąż swą aktualność, mówią bowiem — najogólniej biorąc — jak nauki płynące z rozwoju technologii zastosować do rozumnej analizy przyrody i melioracji struktur społecznych, a także — gdzie musi się zatrzymać „technologiczne” podejście do zbiorowości ludzkiej i na czym w gruncie rzeczy polega swoistość człowieka jako budulca skomplikowanych systemów socjalnych. Lem jest bowiem entuzjastą teorii informacji jako narzędzia opisu i ewentualnie naprawy społecznych organizmów, nigdy jednak nie godzi się na prostacki redukcjonizm, który sprowadza ludzkie zbiorowości do czysto mechanicznych struktur. Przeciwnie: autor Dialogów nie zapomina nigdy o „aksjologicznym kręgosłupie cywilizacji”, którego technologia w żadnym razie nie może zastąpić, o tym, że kultura i tradycja stanowią właściwe środowisko człowieka, którego nie można niszczyć czy apodyktycznie „ulepszać” pod hasłami takiej czy innej racjonalizacji. Dlatego też z dużą rezerwą odnosi się do triumfującej dziś technologii „łatwych spełnień”, która obdarza ludzi dostępem do wielorakich dóbr i przedmiotów pożądania, demoralizując ich mimochodem, niszcząc charaktery lub motywację życia i pracy. „Technologia — powiada Lem — sprawniejsza bywa w niszczeniu wartości autonomicznych aniżeli w ich stwarzaniu. Forsowanie tedy «usprawnień» może zapoczątkować «implozję aksjologiczną» — tj. zapaść systemu wartości: może doprowadzić do sytuacji, w której bardzo łatwo, ale nie bardzo warto żyć”.
W Etyce technologii i technologii etyki przyjmuje więc autor generalnie punkt widzenia usytuowany na obszarach ludzkiej kultury. Inaczej jest w eseju Biologia i wartości, w którym poddaje Lem chłodnej i niejako „technicznej” analizie rozliczne rozwiązania, jakie zastosowała biologia, kreując kolejne gatunki. Badając owe gatunki pod kątem ich homeostatycznej dzielności, zdolności przetrwania i dalszego rozwoju, a także sprawności pewnych określonych urządzeń, które organizmom służą do zaspokajania głodu, do obrony, przemieszczania się czy rozpłodu, dochodzi wreszcie autor do wniosku, że wartościować ich jednoznacznie z punktu widzenia zarówno natury, jak i kultury nie sposób. Zamyka tedy swoje rozważania sceptycznym zdaniem:
„Nie wydaje się jednak, aby istniały metry pozwalające wymierzyć, ile instrumentalnego dobra pojawia się między biogenetycznym początkiem i psychozoicznym finałem ewolucji, ponieważ tam, gdzie nie ma jedynego postępu, lecz raczej ich niewspółmierna wielość, nie da się jednoznacznie mówić o wartości”.
Dialogi są więc książką paradoksalną — poczynają się bowiem od wizji technologicznej i teoriopoznawczej rewolucji, urzeczywistniającej pomysły, od których musiałyby lec w gruzach istniejące dziś religie, filozofie czy stanowione prawa. W toku wykładu i kolejnych uzupełnień autor kładzie tamę własnemu optymizmowi poznawczemu i uskromnia apetyty cybernetyków, dostrzegając przed nimi bariery zarówno technologicznej, jak epistemologicznej i etycznej natury. Nie ma tu oczywiście mowy o jakiejś antytechnologicznej krucjacie, wprost przeciwnie: w technologii Lem dostrzega z jednej strony zmienną względnie niezależną od ludzkich planów czy zamierzeń oraz warunek niezbędny dalszego istnienia ludzkiej cywilizacji. Z drugiej strony technologia jest jedynym czynnikiem pozwalającym leczyć rany z jej przemianami związane, a zarazem narzędziem, z pomocą którego będzie można przewidywać stany przyszłe ludzkich społeczeństw, a także — interweniować w razie zakłócenia równowagi i naprawiać popełnione błędy. Prawdą jest bowiem, że cokolwiek zostało pomyślane, prędzej czy później zostanie wprowadzone w życie, ale prawdą też — że nie każda innowacja czyni nam owo życie lepszym, a filozof nauki — jakim jest Lem przede wszystkim — powinien zachować równowagę między nieulękłą akceptacją wiecznej przemiany a rozsądnym konserwatyzmem, broniącym przed destrukcją porządkujące nasz świat wierzenia i wartości.
Jerzy Jarzębski