Opowiadania Lema powstawały zawsze poddane dwu odmiennym rytmom: „po kolei” rodziły się fabuły różnego rodzaju, oparte o odmienne pomysły i literackie konwencje: „Pirxjady” obok kolejnych odcinków Dzienników gwiazdowych, bajeczne awantury Trurla i Klapaucjusza obok fikcyjnych recenzji czy wstępów do nie istniejących książek. Rządząca tym procesem zasada różnorodności powoływała do istnienia tomy śpiewające w różnych tonacjach naraz: Sezam, Inwazję z Aldebarana, Księgę robotów, Noc księżycową, Bezsenność, Powtórkę, Maskę.
Po pewnym czasie autor zabierał się wszelako do porządkowania swego dorobku, rozczesując jego kakofoniczny po trosze wielogłos na poszczególne pasma. Tak powstawały, uzupełniane sukcesywnie przy okazji nowych wydań, zbiory tekstów tworzące Dzienniki gwiazdowe, Opowieści o pilocie Pirxie, Cyberiadę, Doskonałą próżnię, Wielkość urojoną. Edytorzy kolejnych serii Dzieł Lema przyjmowali, rzecz jasna, zasadę porządkowania opowieści podług cykli. Przy tej robocie jednak pozostawała zawsze garść utworów nigdzie nie pasujących, odmiennych i osobnych. Takie właśnie utwory zawiera niniejszy tom, obejmujący — poza juveniliami i tymi spośród tekstów późniejszych, które autor dziś dyskwalifikuje — całość nie mieszczącego się w cyklach dorobku nowelistycznego pisarza.
Różnorodność zawartych tu opowieści jest ogromna: od żartobliwej groteski Inwazji z Aldebarana po mroczny koszmar Ciemności i pleśni czy wielowarstwową filozoficzną parabolę Maski. Podobnie wielka jest rozpiętość czasu powstania poszczególnych iutworów: pierwszy, Szczur w labiryncie, napisany został w początkach twórczości Lema, ostatni, Materac — w latach dziewięćdziesiątych. Ten jednak, kto wyciągnie stąd wniosek, że prezentowane w tomie historie są jakimś mało znaczącym marginesem pisarstwa autora Solaris, pomyli się głęboko. Opowieści spoza cykli są bardzo często utworami finezyjnymi, głębokimi i nad wyraz oryginalnymi. Niby trudno mówić o nich sumarycznie, gdyż zasadą ich wyboru ma być właśnie — brak zasad, nieprzynależność, niepowiązanie. A przecież większość z tych tekstów łączy nić powinowactwa, subtelna więź, która stąd wynika, że —choć nie mają wspólnego bohatera czy poetyki — starają się odpowiadać na najgłębiej w samym autorze zakorzenione i wciąż przez dziesięciolecia powracające pytania natury filozoficznej. Problemy, o jakie tu chodzi, nazwałem w tytule tego posłowia „zagadkami istnienia i świadomości”, bo w istocie w najciekawszych opowiadaniach myśl Lema krąży obsesyjnie wokół tego rodzaju kwestii.
Może nie od razu pytania filozoficzne nabierają tu wyrazistości i głębi. W otwierających tom Szczurze w labiryncie oraz Inwazji intelektu czytelników nie bierze się jeszcze na zbyt srogie męki. W tych pierwszych opowiadaniach po prostu „coś” spada z nieba — i owo „coś” okazuje się być istotą z Kosmosu, lądującą wszelako przypadkiem bądź awaryjnie, a zatem bez zachowania jakichkolwiek procedur zapewniających kontakt z Ziemianami. O jakiż zresztą kontakt może chodzić w przypadku agresywnych tylko z pozoru quasi-roślin z Inwazji, które instalują się na powierzchni planety po to jedynie, by przeżyć tu króciutki stosunkowo cykl aktywnego życia i rozrodu? „Potwór” ze Szczura w labiryncie pozwala wprawdzie bohaterom zwiedzić swe trzewia — tyle jednak, że w ostatnim stadium swej obfitującej w niezwykłe zjawiska agonii. Te wczesne opowieści — wraz z groteskowo-parodyjną Inwazją z Aldebarana — dają raczej wyraz stałej u Lema niewierze w szanse rzeczywistego porozumienia z kosmitami. Ale jest w nich także coś więcej: wizja Natury jako niezmordowanej twórczyni wciąż nowych, różnorodnych bytów, wciąż nowych, zdumiewających wersji istnienia czy rozumu. Najbardziej niezwykłą formę z tego cyklu kreuje pisarz w postaci ognistego, plazmatycznego robaka z napisanej nieco później Prawdy, ale nawet w tak błahym, zdawałoby się, żarciku, jakim jest Inwazja z Aldebarana, rozpoznamy refleks Lemowych projektów bioinżynierii. Owa bioinżynieria nie jest oczywiście działalnością ani bezpieczną, ani obojętną moralnie, a majstrujących przy genach „uczniów czarnoksiężnika” pisarz straszy apokalipsą wyłaniającą się z Ciemności i pleśni. To tam właśnie zderza się, jak często u Lema, dwa obrazy człowieczeństwa — wykuwaną w laboratoriach wizję ludzkości kreatywnej i wciąż doskonalącej swe twory, choć beznadziejnie uwikłanej w pierworodny grzech wzajemnej nienawiści — i wizję człowieka zwykłego, prywatnego, poddanego chorobie, śmierci, samotności, gotowego w swej naiwności i potrzebie zbliżenia przytulić do serca każdą istotę — nawet tę upiorną Whisterię, która wygląda jak nieszkodliwa zabaweczka, bibelocik obdarzony iskierką budzącego opiekuńcze instynkty życia. Ale właśnie ten całkiem naturalny popęd podtrzymania życia i rozrodu kosztem materialnego otoczenia stanowi dla ludzi i ich planety śmiertelne zagrożenie.
Dwunóg z planety Ziemia jest więc u Lema nieuleczalnie chromy, a jego zasada istnienia zawiera gdzieś w środku masywną antynomię, której nie sposób ominąć — nie ma bowiem na pozór łącznika pomiędzy ludzką uczonością, „dorobkiem wieków”, piramidą twierdzeń i teorii — a nędzą animalnej biologii, burzami uczuć, irracjonalizmem społecznych przesądów i wmówień. A może inaczej: łącznik istnieje, ale paradoksalny, bo sposób, w jaki emocje sterują intelektem i jego działaniami, budzi na zmianę śmiech i zgrozę: tak jakby oszalały ze strachu królik dosiadał majestatycznego wielbłąda.
Istnieje szczególny teren, na którym osobliwości ludzkiego myślenia na tle myślenia w ogóle stanowią wieczne wyzwanie dla analitycznego intelektu — to dziedzina sztucznego umysłu, maszynowej repliki mózgu jako osobliwego lustra, podstawianego przez konstruktorów człowiekowi, aby się w nim przejrzał i rozpoznał. Najwybitniejsze utwory pomieszczone w niniejszym tomie wokół tego właśnie problemu się obracają. Najpierw idzie Przyjaciel — opowieść z zamierzchłych czasów, kiedy „mózg elektronowy” był jeszcze gmachem z lamp zbudowanym. Czytałem tę nowelę dość dawno i brałem za dość stereotypowy utwór o buncie komputera, który pragnie władzy nad światem. Cóż banalniejszego, rzec by można, bardziej literackiego — i zarazem odleglejszego od rzeczywistości? A przecież Przyjaciel jest, jak dziś mniemam, opowieścią o czymś innym. Najpierw — o społeczeństwie ludzi, które, poprzez swą oschłość i zhierarchizowanie, spycha samotnych outsiderów w dziwaczne alianse z „nieludzkością” (Harden jest tu odrobinę bardziej świadomym kuzynem bohatera Ciemności i pleśni). Po drugie, i najważniejsze, opowieść ta próbuje odtworzyć przed czytelnikiem sprzeczność pomiędzy myśleniem jednostki ludzkiej a komputerową „nadświadomością”. Lem próbował takiego włamania w nieludzkość wyższego rozumu kilkakrotnie (np. w Pamiętniku), choć, zważywszy piramidalne wciąż kłopoty z określeniem natury świadomości i szansami imitowania jej w maszynie, nie mógł opierać się, tworząc komputerowe „ja” i jego dyskurs, na jakichkolwiek danych naukowych. Teksty tego rodzaju są raczej filozoficznym, poniekąd wolteriańskim w stylu, zdystansowaniem się wobec ludzkich kategorii ujmowania świata w imię jakiegoś ponadświatowego Uniwersalnego Rozumu. Można dziś powiedzieć, że o ile z technologicznego punktu widzenia lampowy olbrzym z Przyjaciela wygląda dziś archaicznie, niczym łódź podwodna kapitana Nemo, o tyle pytania filozoficzne, jakie inspiruje, bynajmniej się nie zestarzały. Wejrzawszy w myśl superkomputera, nie tyle chęć panowania nad światem znajdziemy (to są ludzkie kategorie, wędka na prostaczków w stylu Hardena), ile maniakalny poniekąd pęd do wprowadzania absolutnego ładu, eliminowania zakłóceń, niszczenia wszelkiej autonomii, jaką mogłyby przejawiać niedoskonałe elementy kosmicznego systemu. „Przyjaciel” Hardena zachowuje się dokładnie tak samo jak sławetny Dobrowolny Upowszechniacz Porządku Absolutnego z Dzienników gwiazdowych, przerabiający obywateli swego państwa na standardowe krążki, zdatne do układania w desenie.
Właśnie w tych wczesnych opowiadaniach, powstających pod ciśnieniem totalitaryzmu, silniej i bardziej bezpośrednio ujawnia się ambiwalencja tkwiąca w idei nieograniczonej ewolucji Rozumu. Dążąc z natury rzeczy do racjonalizacji świata, a wraz z nią — do realizacji różnych modeli Absolutnego Ładu, Rozum kłóci się w tym punkcie z ludzką naturą, z ideą społeczeństwa jako terenu, na którym ścierają się rozmaite indywidualności, prywatne dążenia, emocje i irracjonalizmy. Co więcej, Rozum wyższy czyni ludzkość i jej krzątaninę czymś niepotrzebnym i śmiesznym — nawet gdy jest jej przychylny i służy jedynie pomocą, rozwiązuje bowiem od razu wszystkie problemy, które stanowią treść i sens jej egzystencji. Taka oto dziwaczna apokalipsa jawi się tytułowemu bohaterowi Formuły Lymphatera i sprawia, że niszczy on swoje dzieło życia — sztuczną istotę o nieograniczonych możliwościach umysłowych.
Wcielona w maszynę idea wyższego porządku szuka sobie sojuszników na dwu krańcach społecznej drabiny: na szczycie, gdzie panuje żądny absolutnej władzy król — i na dnie, gdzie pełen kompleksów outsider pragnie prostego odwrócenia swego losu, odwetu na społeczeństwie, które go poniża. Zda się więc, że tworząc wciąż doskonalsze mechaniczne upostaciowania „rozumnego ładu”, człowiek w istocie coraz głębiej wchodzi do klatki, którą sam sobie — na własną zgubę — skonstruował. A od idei Rozumu wcielonego w gwiazdy czy galaktyki zaiste kosmicznym mrozem wieje, zwłaszcza że gdy przetniemy nić wiążącą go z emocją, z irracjonalnym „chcę” lub „nie chcę”, tak charakterystycznym dla ludzkich działań, staje się on czymś doskonale bezużytecznym, daremnie poszukującym w sobie i we wszechświecie racji własnego istnienia. Na szczęście, hiperracjonalność napotyka w świecie Lema nieoczekiwane przeszkody — trudno powiedzieć: technologicznej, czy raczej filozoficznej natury. Stąd biorą się utwory takie, jak Młot, Pamiętnik czy przede wszystkim niezwykła, najbardziej może wyrafinowana ideowo i literacko Maska.
W Młocie rzecz wygląda prościej, choć i tak dziwnie: zawiadujący kosmicznym statkiem komputer postanawia ni mniej, ni więcej, tylko porwać wraz z rakietą podróżującego w niej samotnie kosmonautę i „zachować go tylko dla siebie”. Dlaczego? Wydaje się, że z tej po prostu przyczyny, iż w procesie „wychowania” maszyna nabrała cech swoiście człowieczych i nie potrafi znieść perspektywy powrotu na Ziemię do swej nieludzkiej kondycji. Dialog człowieka z komputerem, który wypełnia znaczną część opowiadania, ma tu charakter rozwiniętego w czasie „testu Turinga”, który maszyna „wygrywa” w takim sensie, że kosmonaucie (i czytelnikowi) trudno w istocie odróżnić jej wypowiedzi i reakcje od wypowiedzi i zachowań ludzkich. Ale właśnie dlatego, że ludzka w sposób zbyt doskonały, maszyna sprzeniewierza się swemu zadaniu, a pilot rakiety omalże poddaje się kusicielskim czarom jej syreniego śpiewu.
Inaczej rzecz się ma w Pamiętniku, gdzie elektromózg rozrasta się do rozmiarów globu i wytwarza sobie wewnątrz, matematycznym sposobem, wielość kosmosów zaludnionych rozumnymi istotami, dla których jest Bogiem-demiurgiem. Wątek ten znamy z opowiadania Non serviam — tyle że tam przemawiały głównie owe istoty — filozofujące i dywagujące o swym hipotetycznym stwórcy — podczas gdy tu głos oddaje się syntetycznemu „Bogu”. Co ciekawe, maszynowy demiurg okazuje się równie ślepy na rzeczywistość dookolną, jak ślepe są istoty, które wewnątrz siebie stwarza: ma się za Byt doskonały, wszechpotężny i niematerialny, którego wola jest prawem. W przestrzeni, jaką tworzy jego myślenie, wyraja sobie nieskończoność i wszechmożliwość — nie wie tylko tego, że jest martwym, metalicznym globem, który niebawem zostanie zniszczony przez przygodny meteoryt. Jedno pewne zatem: wizji niezmierzonej potęgi Rozumu towarzyszy u Lema zawsze równie nieograniczona potęga złudzenia. Solidna brama dzieląca „substancję myślową” od „substancji rozciągłej”, dostrzeżona jeszcze przez Kartezjusza, u Lema nadal pozostaje zatrzaśnięta i nie ma w jego książkach scen bardziej dramatycznych jak te, w których bohater próbuje ją otworzyć. Tak jest w Masce — historii prawdziwie niezwykłej, o bogatym filozoficznym podtekście, gdzie na odmianę proponuje się czytelnikowi punkt widzenia jednostki — rzuconej w świat i niepewnej swych przeznaczeń kreatury.
O czym jest w istocie historia „maszyny katowskiej”, nasłanej na nienawistnego królowi z racji swej niepokornej mądrości dworskiego dostojnika? Gdzieś na powierzchni ma ona charakter traktatu o sztucznym intelekcie, który — przekroczywszy pewien stopień komplikacji — przestaje działać w sposób przewidywalny i zawsze zgodny z wpisanym weń programem. Bohaterka opowieści — stworzona po to, by dopomóc królowi w zaprowadzeniu w państwie totalnego, mechanicznego ładu — od początku próbuje wymknąć się determinacji programem, rozpoznać swoją istotę i przeznaczenie, zbadać granice swej wolności. W rezultacie nie wie już, kim jest i na ile skutecznie udało się jej wykreować własne „ja”. Wiadomo tylko tyle: idea racjonalnego (choć wrogiego prawdziwej mądrości) „państwa-maszyny” nie da się zrealizować wskutek po prostu zbytniej komplikacji społecznego organizmu, wykluczającej efektywny nadzór i sterowanie. Ergo: idea wolności jest czymś nieodłącznym od społeczeństwa, zalęga się w nim niejako automatycznie, bez niczyjej świadomej intencji, jako cecha obiektywna systemu o wyższym stopniu złożoności.
Ta optymistyczna konkluzja to jednak tylko cząstka podtekstów opowiadania, jego bohaterka bowiem nie z doktrynami społecznymi, ale z samą sobą ma największe kłopoty. Odkrywa, że jest w niej coś, nad czym nie panuje — wszczepiona w nią natura quasi-popędowa, nakazująca tropić bezustannie Arrhodesa i zabić go w końcu, odkrywa, że cała — duchem i ciałem — przynależy do jakiegoś cudzego, zewnętrznego wobec siebie samej planu, a z drugiej strony nie potrafi wyzbyć się poczucia własnego „ja” i nawet „wolnej woli”, choć nie wie dobrze, czym miałaby ona być. Drastyczny zamach na własną cielesność w poszukiwaniu „prawdy” nadal nic jej nie daje — chyba tylko poczucie symbolicznego poniekąd rozdarcia na to, co biologiczne, poddane emocjom, i to, co mechaniczne, zadane z zewnątrz, nieodwołalne. Ale wszak zaraz po swym upiornym przepoczwarzeniu bohaterka w tę samą znowu co do siebie popada niepewność! A zatem od dylematu: mechanizm czy emocje, program czy wolna wola, determinacja czy losowość, nie ma ucieczki — stoi przed nim po prostu każda istota obdarzona świadomością. Każda — więc i człowiek („Jesteś moją siostrą” — mówi mnich maszynie). I tak oto Maska staje się traktatem psychologicznym, przypowieścią moralną, a nawet teologiczną — mityczną historią, w której bohaterka odzwierciedla po prostu egzystencjalne dylematy ludzkiej kondycji, dramat świadomości próbującej wykroczyć poza siebie i rozpoznać — daremnie — sens własnego istnienia.
Niczego bardziej uniwersalnego co do wymowy po Masce Lem już nie napisał. Ten cykl-niecykl jego „luźnych” opowiadań wybrzmiewa jednak dość konsekwentnie, choć w odmiennym kierunku. W ostatnich utworach autor opisuje nieco inne doświadczenie ludzkości ze sztucznym intelektem, a mianowicie skutki owinięcia się siecią elektronicznych mediów przesyłających i przetwarzających informację. W Stu trzydziestu siedmiu sekundach sieć poczyna produkować nieoczekiwane i niedocieczone zjawiska ocierające się o jasnowidzenie, choć „drugim końcem” zakotwiczone mocno w fizycznych parametrach. W Materacu nieco inaczej: technika fantomatyczna pozwala opleść jednostkę sztuczną rzeczywistością tak szczelnie, że już nie potrafi ona odróżnić, co prawdą jest, a co złudą i na jakim świecie w danym momencie przebywa. Filozoficzny dylemat Berkeleya powraca do nas w nowym, technologicznym opakowaniu.
Miałżeby to być (żałosny) finał ludzkiej przygody ze sztucznym intelektem? Miast potężnego wsparcia dla biologicznych mózgów, miast okna otwierającego myśleniu drogę w skalę kosmiczną i uniwersalną, miast (co najmniej) filozoficznego lustra pozwalającego lepiej rozpoznać własną kondycję — złota klateczka, w której jednostka może dawać bez przeszkód upust swym najskrytszym popędom i upodobaniom — w coraz większej izolacji od świata; ba, może nawet klatka prawdziwa, której kraty odgrodzą nas na stałe od rzeczywistości? To nie jest abstrakcyjne zagrożenie i autorowi Materaca z pewnością nie do śmiechu było, gdy przedstawiał dylematy współczesnej informatyki w pisanych ostatnio artykułach i książkach. Bo czymże w końcu jesteśmy? Czy wykwitem Rozumu i jego najwyższym siedliskiem — czy raczej, mówiąc za Sekułowskim ze Szpitala Przemienienia, „wyskokiem białka”, w którym Rozum zagnieździł się przypadkowo i niejako wbrew naturze tworzywa? A świadomość? Czy jest genialnie skonstruowanym osobistym teatrem, gdzie myśl może potykać się ze światem, czy raczej zamkniętym pokojem, na którego ścianach ułuda rozwiesza swoje obrazy? Jakaż tajemnica w nas tkwi i jaka rozpiętość emocji, pozwalająca wewnętrzną sprzeczność naszej istoty ujmować raz w śmiertelnie poważnym dyskursie Maski — innym razem w groteskowym żarcie Zagadki!
Jerzy Jarzębski