Pisząc przed kilkunastu laty krótką monografię Lema dla wydawcy niemieckiego, Wysokiemu Zamkowi nie poświęciłem większej uwagi. Tak jakbym go sklasyfikował zbyt pochopnie — jako książkę wspomnieniową, a więc „mniej ważną'', nie dorastającą do wielopiętrowej komplikacji fabuł fikcyjnych i fantastycznych. Musiałem go pewnie czytać dawniej jeszcze — i mało uważnie, jeśli w pamięci nie została mi konstrukcja tej książki, jej wewnętrzne zapętlenie — swoiste, inne niż w przypadku fantastyki, bo tu przecie niby wszystko „autentyczne'' i tylko dobyte z rezerwuarów pamięci. Jakaż iluzja! W finałowej przemowie do czytelnika autor odsłania dziwaczność relacji, jaka z pamięcią go wiąże:
„Zamyślenia jak podkopy, jak sztolnie, które się zapadają; cóż za sknerstwo, co za obojętność pamięci, która wszystko przecież wie i może, ale nie poddaje się uparta, wzgardliwie w sobie zamknięta, ignorująca upływ czasu, niezawisła od niego. Gdybyż choć naprawdę była pustką, z rzadka zasianą rojowiskiem gasnących obrazów, ale nie, na pewno tak nie jest, są na to dowody, w snach — a zawsze nie tam dopuszcza, gdzie bym chciał, nie wówczas, gdy mi na tym zależy, nigdy, tępo zatrzaśnięty mechanizm, suwerenny w precyzyjnym swoim, z obłędną doskonałością wykonywanym zadaniu — utrwalać, przechowywać, niezmiennie i na zawsze. Ależ to nieprawda — przecież przepadnie ze mną, strażniczka zaciekła, sknera, zaprawiona w tyranii, w nieposłuszeństwie, w szyderczej krnąbrności, tak stała i tak krucha zarazem, czuła, a równocześnie obojętna jak węgiel, w którym odcisnął się liść. Jak ją zrozumieć? Jak się z nią pogodzić?''
Wysoki Zamek jest w dużej mierze książką o pamięci — jeśli dojrzymy w tej władzy umysłu tajemniczy pomost wiążący wielość naszych „wczoraj'' z naszym „dzisiaj''. Identyczność naszego „ja'', które spaja wielorakie, niepodobne do siebie stany świadomości i sposoby postrzegania świata, jakie przydarzają się nam na przestrzeni życia, należy bez wątpienia do tych tajemniczych zjawisk, które — doświadczone do głębi — wyzwalać miały, podług Witkacego, poczucie „metafizycznej dziwności istnienia''. Lem daleki jest z pewnością od filozoficznych poglądów autora Nienasycenia, przecież jednak wielość momentów, w których nie potrafi wyjaśnić, dlaczego ongiś zachowywał się tak, a nie inaczej albo — dlaczego to, a nie co innego zapamiętał z przeszłości, daje do myślenia.
Pamięć autora, choć chimeryczna i dziurawa, przechowała jednak całkiem bogaty obraz miejsca akcji: mieszczański, dostatni dom rodziców przy Brajerowskiej, który do dziś zresztą istnieje, najbliższe ulice aż po Wały Chrobrego, Operę, stare miasto z Rynkiem i gmach gimnazjum. Przechowały się też w pamięci chłopca cukiernie i inne miejsca, gdzie można było kupić słodycze, sklepy z zabawkami, a także z materiałami do majsterkowania — wreszcie miejsca, gdzie młodzież wypuszczała się na swe eskapady — ze wzgórzem noszącym na barkach ruiny Wysokiego Zamku na czele. Książka Lema jest z pewnością jednym z piękniejszych i bogatszych portretów międzywojennego Lwowa, jaki istnieje w naszej literaturze, a jej tytuł — w tym kontekście czytany — wieńczy po prostu obraz miasta — tak samo jak ono samo zwieńczone jest zamkową górą. Ale patrzeć na relację Lema niczym na staroświecki sztych prezentujący panoramę znaczyłoby — zubożyć znacznie sens dzieła, które jest przede wszystkim próbą zajrzenia w przeszłość osobistą pisarza, w jego umysł i emocje czasu dojrzewania.
Wysoki Zamek powstał w 1965 roku, a zatem w chwili, gdy autor był w okresie największych pisarskich triumfów: miał już za sobą, poza wczesnymi Astronautami, Obłokiem Magellana i Czasem nieutraconym, najpopularniejsze spośród swych dzieł dojrzałych — Eden, Solaris, Niezwyciężonego, Śledztwo, Pamiętnik znaleziony w wannie, Bajki robotów i trzon tekstów składających się na Dzienniki gwiazdowe i Opowieści o pilocie Pirxie, a przede wszystkim eseje filozoficzno-naukoznawcze — Dialogi i Summę technologiae. Niebawem opublikuje Głos Pana, Cyberiadę, Doskonałą próżnię, Wielkość urojoną i Katar, a także — kolejne z cyklu wielkich esejów, gruntujących jego pozycję uniwersalnego mędrca.
Chwila taka zdaje się dobra na spojrzenie wstecz i próbę zrozumienia, jakie procesy doprowadziły do ukształtowania się takiej właśnie — bogatej i niezwykłej osobowości twórczej. Ale jak to zrobić? Lem zdaje się wątpić w szanse rekonstrukcji siebie-dziecka, ba, podważa nawet iluzję dobrej wiary, z jaką sporządzać miał swe wspomnienia: „Chciałem dopuścić do głosu dziecko uczciwie, nie przeszkadzając mu, jak się tylko da — powiada we wstępie — tymczasem obłowiłem się na nim, splądrowałem mu kieszenie, szuflady, kajety, żeby pochwalić się przed starszymi, jak dobrze się już zapowiadało, jakimi poczwarkami przyszłych cnót były jego grzeszki nawet, ażeby ten rabunek jakoś usprawiedliwić, zmieniłem go w piękny drogowskaz, w cały system nieomal. W ten sposób napisałem jeszcze jedną książkę — jak gdybym od początku nie wiedział, nie domyślał się, że inaczej być nie może, że wszelkie zamierzenia, patronujące protokołowaniu wspominków, są ułudą, owe powściągi srogie, aby od siebie nic nie mówić''.
Czyż jednak da się w ogóle — pisząc o sobie — uniknąć pociągu do składności, do formy i — lepiej lub gorzej skrywanego — sensu? Zapewne nie. Każda opowieść snuta o sobie w obliczu jakiejś widowni nasiąka bezwiednie literaturą, a jej narrator-bohater staje się postacią, którą porównać można do figur „dobrze napisanych'', wyjętych z takiej czy innej powieści. W ten sposób Wysoki Zamek — na podobieństwo Słów Sartre’a — stał się historią o „dziecku-potworze'', którego rozmaite grzeszki: łakomstwo, niszczycielskie wobec przedmiotów zapędy i różne dziwaczne pasje autor odsłania z tym rodzajem satysfakcji, jaka towarzyszy konstruowaniu literackiego właśnie portretu. Zaraz przecie dowiedzie, że „dziecko-potwór'' miało jako przeciwwagę niecodzienne przymioty: dociekliwość, rozległe zainteresowania, a wreszcie — niezwykłą wyobraźnię, takiej bowiem trzeba było, aby skonstruować „legitymacyjne królestwo''.
Lem-dziecko jest więc postacią godną literatury, bo oryginalną, spojoną ze sprzecznych na pozór pierwiastków i przez to kreatywną. I nic dziwnego. Jak to wiemy dopiero dzisiaj, w przeprowadzonych w latach trzydziestych eksperymentalnie testach na iloraz inteligencji młodziutki syn Samuela Lema, lwowskiego laryngologa, zyskał najwyższą punktację spośród wszystkich przebadanych dzieci z południowej Polski. Po Wysokim Zamku spodziewamy się więc, że pozwoli nam, przynajmniej po części, pojąć naturę tej inteligencji w jej wczesnej fazie. Czy jednak pojąć cokolwiek potrafimy — zdani na relację pisarza z perspektywy kilku dziesiątków lat? Dostępna nam jest raczej wiedza o pewnych faktach, wśród których warto zapamiętać nade wszystko dwa ich zespoły: ten, który wiąże się ze stosunkiem chłopca do świata przedmiotów, i ten, który dotyczy stworzenia „legitymacyjnego królestwa''.
Pierwszy wprowadza nas w świat najpierw dość tajemniczy. A to dlatego, że romans małego Lema z rzeczami zdaje się obciążony perwersją, skoro pierwszym jego gestem wobec nich było niszczenie. Historia siusiania do pozytywki — kilkakrotnie przez autora wspomniana — zdaje się być zwieńczeniem tego etapu poznawania świata: poznawania przez destrukcję, ale sama w sobie jest też gestem irracjonalnym, znakiem należącym do jakiegoś obcego, nierozłamywalnego szyfru zachowań dziecięcych. Wszystkie psychoanalityczne, mitograficzne lub inne jeszcze uczone interpretacje, jakie tej scenie przydaje ironicznie pisarz, są oczywiście diabła warte. Fascynacja przedmiotami wymagała po prostu aktu srogiego wandalizmu, dokonanego na nieszczęsnej pozytywce — i na tym koniec. Wymagała też dobierania się z młotkiem w rękach do istoty przedmiotu, jego jądra osłoniętego komplikacją wewnętrznej struktury. Możemy więc kłócić się, czy chłopcem powodowała prosta chęć zobaczenia, „co jest w środku'', czy metafizyczne dążenie do ostatecznej mety, do jądra Bytu — ważne jest pewnie co innego: że z niszczycielskich zapędów wyrastała autentyczna ciekawość dla rozlicznych mechanizmów i „dziwów natury'', że pasja niszczenia ustąpiła w końcu pasji konstruowania, demiurgii dziwacznej niekiedy, wyzbytej praktycznego celu — skoro często od nowa tworzyła to, co ktoś inny dawno temu sporządził — ale też niezbędnej zapewne jako etap do tworzenia literackich światów.
Drugim polem dziecięcej kreacji, jakie Lem pozwala nam oglądać, jest rzeczone królestwo legitymacji — twór zaiste przypominający niektóre fantastyczne pomysły literackie pisarza, będący bowiem konstrukcją poniekąd abstrakcyjną, „Gmachem Prawa'' gotowym na wchłonięcie jakiejś hipotetycznej rzeczywistości. Ktoś kiedyś napisze, mam nadzieję, o wątku prawniczym u Lema, bo jest to temat fascynujący. Prawo bowiem ma w sobie coś z nauki ścisłej: stara się świat ująć w ryzy i przewidzieć wszystkie możliwe zajścia, co mu się zresztą nigdy nie udaje, i konwulsje, jakie przechodzi, próbując nadążyć za rzeczywistością, zalepić wszystkie szpary, przez które — nieposłuszna — mogłaby przecieknąć, to jeden z ulubionych motywów prozy Lema (by wspomnieć choćby wspaniałą Tragedię pralniczą). Budując strukturę i stawiając nieprzekraczalne bariery, prawo jednocześnie pozwala — pod ścisłym rygorem — wnikać w różne zakamarki skonstruowanego modelu świata, udzielając wybrańcom specjalnych przepustek czy glejtów. Coś podobnego wymarzył sobie mały Lem, tworząc swoje królestwo legitymacji. Realizował w ten sposób dwa naraz dziecinne marzenia: jedno — o zbudowaniu własnego świata, który byłby „jak prawdziwy'', drugie — o suwerennej nad nim władzy. Świat dziecka jest zwykle pełen zakazów, restrykcji i zamkniętych drzwi, za które nie wolno zaglądać, marzeniem dziecka jest zatem: otworzyć szyfrowe zamki i spenetrować tajemnice, dotrzeć do Świętego Świętych. Temu służyć mogły fantastyczne legitymacje i nic dziwnego, że opisując swe chłopięce doświadczenie, pisarz dobywa tonu podniosłego i patetycznego:
„O, nie żadna łapczywość powodowała mną, kiedy sypałem deszcze [...] pereł, ulewy szmaragdów szczodrobliwe, albowiem problemy płatnicze stanowiły po prostu jeden z elementów nieuniknionych kreowanego przeze mnie Bytu. Wszak i przepustki specjalne tłoczyłem, też piętrzące się w stromą hierarchię — do Wrót Zewnętrznych, Średnich, a dalej do Drzwi Pierwszych, Drugich, Trzecich, znowu ze specjalnymi kuponikami do odrywania przez straże. Kolejne zaś, coraz bardziej wewnętrzne owe przejścia, pasaże pilnie strzeżone, nazywane zrazu niższym językiem urzędowym jawnie, a potem znane już tylko pod napomknieniem szyfrowanym, powoli a nieuchronnie implikowały wyłaniający się z nicości kształt, Budowlę Budowli, Zamek nie do ogarnięcia Wysoki, z nigdy nie nazwaną, nawet w przystępie śmiałości największej, Tajemnicą Środka''.
Ślady doświadczeń dzieciństwa odnaleźć można w prozie Lema: czymże jest Gmach z Pamiętnika znalezionego w wannie, jak nie jedną z wersji „legitymacyjnego królestwa'' — takiego jednak, w którym „Tajemnica Środka'' okazała się mitem, a odkrycie, że nie istnieje, lub inaczej: że rozpylona jest dokładnie w całej strukturze Gmachu, wraz z miotającymi się wewnątrz ludźmi, staje się największym rozczarowaniem wieku dojrzałego. Domeną szarż, służbowych hierarchii, intryg wypełniających pałac-Gmach są też fantastyczne królestwa z Bajek robotów lub Cyberiady. „Zamek nie do ogarnięcia Wysoki'' przestaje więc być jedynie ruiną na lwowskim wzgórzu — staje się prototypem wszystkich kosmicznych ładów, jakie pisarz stworzy.
Bo też po co zagląda się w dzieciństwo? Najpierw z przyczyn sentymentalnych i dla rekonstrukcji minionego świata. Potem jednak po to, by siebie — dojrzałego — zrozumieć i w centrum panoramy zbudować gmach sensu, pomnik przymierza między dawnymi a nowymi laty. I pewnie obydwu takim — odmiennym, choć nie rozbieżnym — celom służy Wysoki Zamek Lema.
Jerzy Jarzębski