Powrót z gwiazd zaczyna się w miejscu, w którym opowieści o kosmicznych przygodach zazwyczaj się kończą: bohater powieści, astronauta, pokonawszy niezliczone niebezpieczeństwa swej wyprawy, ląduje na Ziemi, aby odpoczywać na koniec w chwale po swych bohaterskich wyczynach. Tu wszelako okazuje się, że jego heroizm nikomu nie był potrzebny. Wskutek znanego paradoksu czasowego Einsteina Hal Bregg postarzał się o niewiele lat, na Ziemi natomiast minęło ich aż 127. Astronauta powraca więc do świata zupełnie różnego niż ten, z którego wyruszał, do świata, w którym bohaterstwo, podejmowanie ryzyka, eksploracja odległych planet traktowane są jako cywilizacyjne „błędy młodości”. Pokolenie wnuków Bregga ceni sobie przede wszystkim brak konfliktów, egalitaryzm, powszechną dostępność dóbr i niczym nie zakłócany społeczny błogostan.
Powieść Lema jest intrygującym eksperymentem intelektualnym — i to na kilku różnych poziomach. Jest najpierw próbą zmierzenia się z praktycznymi skutkami paradoksu Einsteina. Ten ostatni traktowano często jako wygodny „wybieg” fizyki, umożliwiający człowiekowi dalekie galaktyczne podróże. U Lema pokazuje się rewers tego medalu: skorzystać z owego paradoksu znaczy prawdziwie umrzeć dla swego świata. Poczucie wspólnoty w czasie jest jednym z najbardziej elementarnych doświadczeń ludzkości; fakt, że w Warszawie, Bombaju i Montevideo dni płyną w tym samym rytmie, a ludziom przybywa tyle samo lat, wydaje się czymś zupełnie oczywistym. Złamanie tej reguły wyrzuca jednostkę poza obręb wspólnoty, czyni ją nieodwołalnie kimś obcym, zamyka ją we własnym, ściśle prywatnym świecie.
Cóż dalej? Podważa się tu jeden z naczelnych schematów ludzkiego działania: człowiek porzuca swój dom, rodzinę, miasto czy kraj, poznaje świat, bierze się z nim za bary — i na koniec owoce tego starcia przynosi w rodzinne strony, zyskuje sławę i wdzięczność mieszkańców okolicy, którą opuścił, wzbogaca świadomość powszechną o to, czego sam doznał. Czasem nawet rzuci mu się na szyję dziewczyna, którą kiedyś skrycie kochał. Pod jednym oczywiście warunkiem: że wróci tam, skąd wyjechał. Lem wyjaskrawia ten dylemat, ustami uczonego krytyka astronautyki przekreślając sens pozagalaktycznych podróży:
„Przy szybkości o drobny ułamek procentu mniejszej od szybkości światła, załoga postarzałaby się ledwo o kilka czy kilkanaście miesięcy, aby po dotarciu do głębin metagalaktyki, powrócić na Ziemię. Ale na Ziemi musiały upłynąć w tym czasie nie setki już, ale miliony lat. Cywilizacja, zastana przez powracających, nie mogłaby ich w siebie wcielić. Łatwiej wdrożyłby się do życia w naszych czasach neandertalczyk. To nie było wszystko. Nie szło przecież o los grupy ludzi. Byli oni wysłańcami ludzkości. Zadawała — nimi — pytania, na które przynieść mieli odpowiedź. Jeśli odpowiedź ta dotyczyła zagadnień wiążących się ze stopniem rozwoju cywilizacji, to ludzkość musiała zdobyć ją wcześniej, zanim powrócili. Od postawienia pytania do przybycia odpowiedzi upłynąć wszak musiały miliony lat. Mało i tego. Odpowiedź była nieaktualna, była czymś martwym, bo przynosili wieści o stanie tamtej, innej, pozagalaktycznej cywilizacji z czasu, w którym dotarli do drugiego, gwiazdowego brzegu. Podczas ich powrotnej drogi tamten świat także przecież nie stał, lecz posunął się naprzód o milion, dwa, trzy miliony lat. Pytania i odpowiedzi mijały się więc wichrowato, podlegały wielusetwiekowemu opóźnieniu, które przekreślało je, czyniąc wszelką wymianę doświadczeń, wartości, myśli — fikcją”.
Znany Lema sceptycyzm co do szans i sensu porozumienia z kosmitami zyskuje tu paradoksalne rozszerzenie: bo już nie tylko z kosmitami porozumieć się nie możemy, ale z braćmi z Ziemi — jeśli tylko wybierzemy eksploracyjny wariant poznania. Kosmos stawia tu przed ludźmi bariery już nie technicznej, ale zgoła fizycznej czy filozoficznej natury, jego wielkość jest „nieludzka” nie dlatego, że tak odbiega od rozmiarów ziemskich, ale dlatego, że urąga naczelnym w każdej cywilizacji zasadom zbiorowego działania, kooperacji, kumulowania i przekazywania wyników doświadczeń. Wdanie się w przygodę dalekich kosmicznych podróży jest wstępem do kompletnej dezintegracji — zarówno zespołów ludzkich oddających się badaniom, jak i samych wyników ich działalności.
Sytuacja zaprezentowana w powieści — sytuacja „wyskoczenia” jednostki ze wspólnoty, rozminięcia się jej z własnym społeczeństwem — wytrąca ową jednostkę z tego wszystkiego, co jako zespół przyzwyczajeń, zachowań inercyjnych i wartości przyjmowanych z dobrodziejstwem inwentarza (danej cywilizacji) pozwala zazwyczaj „jakoś” egzystować, bez konieczności odpowiadania sobie w każdym momencie na fundamentalne pytania. Taka sytuacja wyklucza właśnie wszelką inercję i sprzyja bardzo ogólnej refleksji: nad sensownością istnienia, a nade wszystko nad specyfiką tego, co ludzkie. W Powrocie z gwiazd wciąż mówi się o „ludzkości” lub „nieludzkości” zachowań bądź sytuacji, o naturalności albo nienaturalności tego czy owego wytworu lub obyczaju. Istotne to dlatego, że Hal Bregg musi w końcu znaleźć jakąś — jakąkolwiek — płaszczyznę wspólnoty i porozumienia z tymi dziwacznymi istotami, które spotkał po powrocie na Ziemi. Dzieje owych prób porozumienia przedstawia Lem bardzo wielostronnie, Bregg bowiem konfrontowany jest z ludźmi, którzy inaczej jedzą, ubierają się, bawią i współżyją ze sobą, mają inne urządzenia techniczne, systemy orientacji, a na koniec — ideały, co innego ich pociąga i czego innego się boją.
Powrót z gwiazd jest więc także opowieścią o Ziemi jako „obcej planecie”. Jej obcość wynika nie tylko z oddalenia w czasie. Ziemianie w powieści poddani zostali drastycznemu zabiegowi „betryzacji”, który może zbyt natrętnie kojarzy się nam z kastracją. W istocie ludzkość niewieścieje, wyzbywa się instynktu agresji, zdolności do walki, podejmowania ryzyka. Tym samym zyskuje trwały pokój i uwalnia się od zagrożeń, ale z tego samego powodu niebezpieczne wyprawy w kosmos przestają ją interesować. Ach tak! — mówimy sobie — więc może te uczone dowodzenia o bezsensowności astronautyki to jakaś racjonalizacja ex post tłumacząca zwykły brak chętki do mocnej przygody? Zresztą cała ta nowa cywilizacja coś zanadto jest na nasz gust racjonalna, za dobrze urządzona, brak w niej krztyny szaleństwa, brak cierpienia, brak jakichkolwiek namiętności.
Czy zatem pisarz skonstruował nam coś na kształt antyutopii — dość pogodnej, przyznajmy, ale nie mniej jak inne odpychającej? Patrzymy na te „dzieci-kwiaty” trochę jak na łagodnych Eloi z Wellsowskiego Wehikułu czasu i rozglądamy się za Morlokami, którzy za chwilę wypełzną z podziemi po swój łup. Gdyby patrzeć na Powrót z gwiazd jak na szeregową „czarną” prognostykę, okazałoby się, że ta bezwyjątkowa i wszechobecna łagodność nowej cywilizacji jest czymś zaiste bardzo mało prawdopodobnym i Andrzej Stoff słusznie zżymał się kiedyś na nieziszczalność tak pomyślanej chemicznej socjotechniki. Zresztą i Lem z podobnych powodów zdyskredytował kiedyś po namyśle tę wczesną powieść, a temat neutralizacji ciemnych ludzkich popędów podjął w inny sposób w Wizji lokalnej. Ale Powrót z gwiazd ma jednak nieco inne walory i nie przypadkiem temat „ulepszania społeczeństwa” wracał u Lema — raz żartem, raz znów całkiem serio.
Jest to powieść — o dziwo — nieco witkacowska w pomyśle. Przypomnijmy: Witkacy prorokował nadejście społeczeństwa egalitarnego i mrowiskowego, w którym najważniejszy będzie powszechny i równy dobrobyt na elementarnym poziomie — opłacony jednak utratą umiejętności metafizycznego przeżywania świata. Ludzie przyszłości nie będą cierpieć, ale też pozbawieni będą wszelkich uczuć i myśli wyższego rzędu. Coś w tym obrazie przypomina społeczeństwo z Powrotu z gwiazd. A teraz konkluzja Witkacego: egalitarna cywilizacja przyszłości mierzi go jako miejsce do zamieszkania, ale uznaje, że — jako dzieło historycznej sprawiedliwości — jest ona czymś dopuszczalnym, a może nawet nieuniknionym. Więc może także miękka, kobieca rzeczywistość z powieści Lema jest złem koniecznym, ceną za okiełznanie demonów, które dążą w człowieku do rozsadzenia całego świata?
Problem melioryzacji społeczeństwa jako całości — tu i ówdzie, szczególnie w groteskach z Cyberiady i Dzienników gwiazdowych, potraktowany z gryzącą ironią — wraca jednak wciąż u Lema i, jak się zdaje, jest zadaniem, którego przyszłościowa socjoinżynieria, technologia bądź farmakologia nie będą mogły ominąć. Jeśli sam pomysł praktycznej realizacji tego programu może jeszcze w Powrocie z gwiazd budzić wątpliwości, to przynajmniej autor świadom jest stale, że tego wszystkiego, co jest ciemną stroną egzystencji, trwale usunąć się nie da. W Powrocie z gwiazd ludzie próbują stworzyć dla siebie rzeczywistość-kokon, której ideą główną jest zapewnienie wszechobecnego poczucia bezpieczeństwa — to roboty częściowo dziedziczą po nich egzystencjalne lęki i zagrożenia, to one, już obdarzone sztuczną świadomością, ale jeszcze nie — ludzkimi prawami, boją się, „chorują”, przeżywają męki niepewności jutra.
Wróćmy do centralnej kwestii istoty człowieczeństwa i związków człowieka z naturą. W Powrocie z gwiazd najistotniejsze wydaje się pytanie: jaki jest cel nadrzędny ludzkich działań? Jeśli ma nim być realizacja powszechnego błogostanu, wykorzenienie cierpień, strachu, niesprawiedliwości, to projekt „betryzacyjny” wydaje się pomysłem całkowicie usprawiedliwionym. Ale być może esencją człowieczeństwa jest dążyć całkiem gdzie indziej — do coraz dalszych światów, coraz wyższych i trudniejszych celów — z irracjonalną zawziętością, bez oglądania się na realne korzyści i cenę? Lem prezentuje dosyć przekornie obydwa światy — przemienionej Ziemi i astronautycznej przygody — jako światy zasadniczo „nieludzkie”: nieludzki, tzn. odległy od biologicznej natury człowieka, w całości sztucznie wykreowany (wraz z telewizyjną makietą gwiaździstego nieba) jest świat ziemskiego miasta, w którym ląduje Bregg, podobnie jednak nieludzki (bo skrajnie człowiekowi nieprzychylny) jest nietknięty przez cywilizację, „naturalny” świat odległych systemów słonecznych. Dlatego próżno w Powrocie z gwiazd szukać ekologicznej niszy, która byłaby urządzona na miarę oczekiwań Bregga, trudno też przekonywać logicznie, że taki lub inny świat byłby dlań z samej swej istoty „lepszy”. Argumenty Thurbera, który w finale powieści dyskutuje z „rozsądnym” Starckiem i jego antyastronautyczną diatrybą, nie są rozumowej natury: odwołują się raczej do historycznej tradycji i tego, co wiemy dziś o człowieku. W każdym razie jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o generalne cele stojące przed ludzkością nie ma, choć w powieści sympatia autora jest raczej po stronie dzielnych astronautów. Ale męski świat przygody, jako jedyny teren zdatny do życia, też nie nadaje się do bezwarunkowej akceptacji, może być zresztą — wiedzą o tym psychiatrzy — miejscem ucieczki od prawdziwej, złożonej rzeczywistości. Hal Bregg, pozostając w końcu na tej Ziemi, na której tak trudno mu się odnaleźć, podejmuje więc decyzję w istocie trudniejszą niż jego koledzy. Ci wolą udać się na powrót do świata, który znają i który jest światem jednego, heroicznego gestu, jednego tylko wymiaru egzystencji. Breggowi potrzeba do powzięcia tej decyzji — po prostu miłości, a także chwili estetycznego przeżycia piękna ziemskiego krajobrazu. Czy z jego związku z Eri urodzi się jakiś nowy Ziemianin — powtórna synteza męskości i kobiecości — trudno powiedzieć. W każdym razie autor nie ułatwił swemu bohaterowi sprawy, a dylemat wyboru pomiędzy męską przyjaźnią a miłością do kobiety, pomiędzy eksploracją tego, co nieznane, a życiem rodzinnym, pomiędzy heroizmem a łagodnością nie jest problemem zmyślonym ani pozornym. To wybór między dwoma wzorcami człowieczeństwa, z których żaden z samej swej natury nie góruje nad drugim.
Jaki więc mechanizm rządzi w końcu wyborami Bregga? Zaryzykowałbym, że przyszedł on z literatury. Powrót z gwiazd jest przecie nie tylko powieścią o eksploracji i zarazem przyszłościową (anty)utopią, ale też romansem — podobnie jak inne sławne powieści pokazujące mrowiskowe i wykastrowane społeczeństwo przyszłości, takie jak znane dzieła Zamiatina, Huxleya czy Orwella. We wszystkich jedyną siłą zdolną zerwać pęta krępujące jednostki jest właśnie miłość — najgłębsze, najmocniejsze i najbardziej zarazem irracjonalne spośród uczuć łączących ludzi. Byłażby ta — przez naturę ustanowiona — siła erotycznej atrakcji właśnie ową najgłębiej posadowioną „płaszczyzną porozumienia”, która łączy wszystkich ludzi niezależnie od kulturowych odmienności? Wierzy w to przynajmniej literatura i właśnie z niej przychodzi przekonanie, że jedynie miłość potrafi przełamać fizyczne ograniczenia, za pośrednictwem których społeczeństwo narzuca ludziom swe kajdany. To przecie miłość każe kruchej Eri ryzykować życie, aby ratować zrozpaczonego Hala, a więc zachowywać się sprzecznie z wpojonym przez betryzację kodeksem postępowania i wartościowania.
Powrót z gwiazd powstał w 1960 roku — w najlepszym, najbardziej twórczym okresie pisarstwa Lema. Poprzedzał go Eden — klasyczna historia o odwiedzinach na nieznanej planecie, widać jednak autor dostrzegł natychmiast, że z Ziemi uciec się nie da. W Powrocie z gwiazd jest wprawdzie niezwykły obraz poszukiwań zaginionego astronauty na pokrytej pyłem planetoidzie, ale to tylko próbka niezwykłej wyobraźni autora, a sama scena służy raczej innym niż poznawanie Obcości celom: wymacaniu tego nieuchwytnego punktu w naturze człowieka, w którym rodzi się heroizm i poświęcenie dla innych. Bo w istocie to, co najważniejsze, jest zawsze blisko nas. Póki nie uporamy się z własnym światem i własną szczególną naturą, obce światy będą nam tylko krzywym zwierciadłem odbijającym nasze osobiste problemy.
Jerzy Jarzębski