Rok 1984. Stanisław Lem kończy pracę nad swoją przedostatnią powieścią, Pokojem na Ziemi.
1984, zaraz, zaraz... kiedy to było? Maluczko, a datę tę łatwiej będzie skojarzyć z powieścią Orwella niż z określonym zespołem historycznych danych. A zatem w Polsce dopiero niedawno odwołano stan wojenny, na świecie nabierała tempa komputerowa rewolucja, ale w jakim punkcie się znajdowała? Minęło piętnaście lat i doprawdy trudno się w tym połapać. Na zachodzie Europy karierę rynkową robił chyba wtedy mały komputerek ZX Spectrum, a może już nieco większy — Commodore? A komputerowe wirusy? Czy były już problemem? Chyba miały dopiero charakter zabawy profesjonalistów — nie nazbyt poważnej i nie stanowiącej powszechnego zagrożenia.
W maju 1986 pojechałem na sesję na uniwersytet w Glasgow i tam pokazywano mi z dumą oprogramowanie zwane Word Processor, pozwalające (słuchajcie! słuchajcie!) używać komputera jak maszyny do pisania. W trzynaście lat później moje dwie stare „Eriki” obrastają kurzem w kącie, a pomysł, by na nich wystukiwać choćby najprostszy tekst, wydaje mi się prawdziwie egzotyczny. Stąd pewne zaskoczenie, gdy w powieści czytam, że Ijon Tichy wybiera się do sklepu po maszynę do pisania.
Pokój na Ziemi czytałem dwukrotnie: zaraz po ukazaniu się i właśnie dzisiaj. Były to lektury odmienne, dokonywane z różnych punktów widzenia i — co ciekawe — dziś właśnie powieść Lema zrobiła na mnie znacznie większe wrażenie. Cóż począć: pisanie o nieodległej przyszłości zawsze skazuje autora na pewne nieuchronne anachronizmy. Tichy chce kupić maszynę do pisania, choć już dziś trudno by go sobie wyobrazić bez notebooka, modemu itp. akcesoriów szybkiej komunikacji — w tej akurat sferze technika dokonała w ostatniej dekadzie prawdziwie kangurzego skoku. Notabene do Australii wybiera się Tichy samolotem linii BOAC (British Overseas Aircraft Corporation), które wydawały się wtedy czymś wiecznotrwałym, a dziś — od lat pod tą nazwą nie istniejące — kojarzą się z dość zamierzchłą erą dominacji Boeingów 707 i Cometów. W powieści Lema Związek Sowiecki istnieje, a jakże, choć wymogi cenzury nieco ograniczają otwartość, z jaką się o nim pisze. Są jednak litery SU oznaczające wiadomy sektor Księżyca, a serdeczny robot, który przy akompaniamencie okrzyków o przyjaźni i braterstwie krępuje i rozpruwa sztuczne ciało Tichego, po czym w stanie zagrożenia — niczym obrońcy sławnego kurhanu Mamaja — żąda skierowania na siebie elektronicznego „ognia”, musiał w połowie lat osiemdziesiątych budzić najzupełniej jednoznaczne skojarzenia. No i nie ma już dzisiaj Związku Sowieckiego! Ale właśnie takie nieuniknione rozmijanie się z faktami bliskiej przyszłości zdejmuje z autora odpowiedzialność za rzeczy należące do powierzchownego sztafażu danej epoki. Przestajemy go nieustannie „sprawdzać”, przystając na to, że nie może za każdym razem trafiać bez pudła. Pozostają sprawy wagi pierwszorzędnej — a pod tym względem Pokój na Ziemi nie zestarzał się ani trochę.
Co było w zamyśle powieści Lema pierwsze? Kallotomia czy przewidywania dotyczące zbrojeń i światowej polityki? Kiedy przypominam sobie rozmowy, jakie z autorem toczyłem przed wydaniem książki, wydaje mi się, że tuż przed premierą powieści przeważała w nim fascynacja problemem kallotomii. Rachuby dotyczące ewolucji broni wyłożył rok wcześniej w brawurowym intelektualnie tekście, którego tytuł (i koncepcyjna zawartość) pojawia się także w Pokoju na Ziemi: Weapon Systems of the Twenty First Century or The Upside-down Evolution, ale potem utonął w naukowej literaturze przedstawiającej konsekwencje rozcięcia mózgowych półkul — i ten temat zdominował przynajmniej pierwsze rozdziały książki. Dlaczego jednak kallotomia tak jest tutaj ważna?
Lema fascynowały zawsze sytuacje, w których nabywana wiedza empiryczna zmusza do modyfikacji przeświadczeń natury filozoficznej czy metafizycznej. Kallotomia do takich doświadczeń należy, każe bowiem zrewidować dobrze ugruntowane mniemania na temat natury ludzkiego „ja”, jego integralności, autonomii etc. Transcendentalne „ja” poznające w stylu Husserla okazuje się w świetle doświadczeń z kallotomią czymś całkowicie abstrakcyjnym i niemożliwym do wydestylowania z „ja” empirycznego w żaden z dających się pomyśleć sposobów. Nie są to akademickie rozważania, bo ostatecznie kwestia, co właściwie poznaje Tichy na Księżycu, kto w nim jest podmiotem owego poznania i w jaki sposób ta wiedza zmagazynowana jest w jego mózgu (choć już nie — w świadomości), to jest jeden z najbardziej centralnych problemów całej powieści. Z kolei sposób, w jaki bohater został okaleczony i przekształcony w bezwiedny nośnik informacji — a zarazem przekaźnik niszczącej informację substancji — ma dla całej intrygi pierwszorzędne znaczenie. Dzięki temu, tzn. dzięki właśnie połowicznemu wypełnieniu przez siebie supertajnej misji, Tichy może żywy wylądować na Ziemi, staje się obiektem szczególnej troski służb specjalnych i niechcący rozsiewa przywieziony „piasek” na planecie.
A czymże jest ów „piasek”? Czy nie najwyższym stadium rozwoju broni nowych generacji — takich, jakie wykoncypował autor? Jest już tak drobny i niepochwytny, że wymyka się wszelkim detektorom, które mogłyby kontrolować jego rozprzestrzenianie się, zarazem zgubne jego działanie urzeczywistnia się wskutek zdolności do rozsypywania się i skupiania w zależności od potrzeb. I jeszcze jedno: jego wymiary, tryb zasilania, działania i przejawiania się w naturze upodabnia go do niej, czyni zeń nieledwie element „ekosystemu” — tym razem nieprzychylnego zapisanej mechanicznie informacji, niestety.
Zakończenie Pokoju na Ziemi przypomina finał wcześniejszego Profesora A. Dońdy, znaleźć też tu można odwołania do Pamiętnika znalezionego w wannie i Niezwyciężonego: W Niezwyciężonym czarna chmura mikroautomatów niszczyła informację zawartą w mózgach żywych istot, w Pamiętniku spowodowany przez pewien typ bakterii rozkład dotknął wszystko, co zapisane na papierze, w historii Dońdy działało osobliwe prawo fizyki, zamieniającej — po przekroczeniu „masy krytycznej” — informację w materię, w nowy, niestyczny z dotychczasowym „kosmosek”. Temat informacyjnej anihilacji, jak widać, intryguje Lema od dawna. Dopiero jednak w Pokoju na Ziemi mamy do czynienia ze zjawiskiem, które zostało bardzo porządnie zakotwiczone w futurologicznych rozważaniach autora na temat rozwoju ludzkich broni. Lem dostrzega przede wszystkim — przy nie zmienionym poziomie międzygrupowej agresji — zmniejszającą się skłonność jednostek do szafowania na wojnie własnym zdrowiem i życiem, a co za tym idzie — uzasadnioną praktycznie i ekonomicznie eliminację żywego człowieka z pola walki. Wojny, innymi słowy, stają się coraz mniej heroiczne, coraz więcej zaś — technologiczne. Człowiek zaś okazuje się najsłabszym ogniwem militarnej machiny. Przykładem takiej deheroizacji wojennych zmagań jest trwająca, gdy piszę te słowa, wojna w Kosowie, w której obie walczące strony unikają starcia „na udeptanej ziemi”, cały wysiłek skupiając na niszczeniu tego, co można zniszczyć minimalizując własne straty — tzn. z jednej strony albańskiej ludności cywilnej, z drugiej — tych obiektów, które można skutecznie i bez znaczącego oporu wroga unicestwić z powietrza. Z tego rodzaju procesów przemian bierze się u Lema pomysł wyekspediowania wyścigu zbrojeń na Księżyc i obezludnienia go — pomysł na pozór absurdalny w założeniu, choć stanowiący całkiem logiczną ekstrapolację tego, co się w dziedzinie militarnej w istniejącym świecie dzieje.
Eksportując militarną ewolucję z Ziemi na jej satelitę, ludzie tracą jednak nad nią kontrolę i poczynają z czasem dręczyć się z racji niewiedzy, co w tej dziedzinie na Księżycu zaszło. Lęki te umiejętnie podsycają ci spośród polityków i producentów, którzy chcieliby z powrotem czerpać zyski z produkcji zbrojeniowej na Ziemi. I tu można powiedzieć, że autor jak gdyby powtarza w makroskali zabieg, który zastosował wobec swego głównego bohatera. W jakimś sensie przecie ludzkość z Pokoju na Ziemi zachowuje się tak, jak pacjent, któremu w leczniczych celach rozcięto mózgowe półkule. Na jednym z globów skupiło się to, co (z pozoru) świadome, logiczne, ujmowalne w języku, więc i możliwe do zakomunikowania, na drugim to, co popędowe, mroczne, niepoznawalne, choć zarazem stanowiące niezbywalną część ludzkiej natury. Na Ziemi panuje powszechny dobrobyt, pełne rozbrojenie, wypowiada się tysiące słodkich słów w dyplomatycznym żargonie, na Księżycu natomiast hulają puszczone samopas popędy agresji i zniszczenia. Osobliwy to pomysł, ale Lem przydaje mu rozwiązanie w jakimś sensie optymistyczne: „nekrosfera”, która ostatecznie na Księżycu samoczynnie powstaje, podobnie jak na Regis II z Niezwyciężonego, czyni wreszcie pokój wokół siebie za cenę „wymóżdżenia” agresywnych urządzeń sporządzonych przez ludzi. To, zdaje się, jedyna operacja, która — zdaniem Lema — mogłaby (choć na pewien czas) powstrzymać spiralę agresji. Czy jest więc tak, że broń rozpylona na tyle dokładnie w środowisku naturalnym człowieka, że „naturą” się staje, musi na koniec ulec prawom natury, które działają po to, by ekosystem zachować w stanie jakiej takiej równowagi? I wszystko to dzieje się tak, jakby tłukącym się w piaskownicy dzieciakom jakaś silna ręka odbierała ostre narzędzia. Nie dlatego, że Rozum nią kieruje, ale dlatego, że jej program — jak w Wizji lokalnej — ma z góry zapobiegać niszczącym środowisko aktom agresji i destrukcji. Na koniec zatem obydwa globy — niczym obie półkule mózgu Tichego — zawierają rodzaj porozumienia, tyle że ponad głowami ludzi i bez pytania ich o zdanie. Czy taka miałaby być ostatecznie przyszłość ludzkiego gatunku? Bałbym się wyrokować, ale ten powtarzający się po wielokroć w książkach Lema koncept, polegający na odebraniu ludzkości jej informacyjnego dorobku — z którego tak niedobry robi użytek — mówi coś o stopniu zniecierpliwienia, jaki osiągnął autor, myśląc i pisząc o ewolucji człowieka i jego technologii.
Pokój na Ziemi jest jedną z tych powieści Lema, w których sensacyjna akcja zatrzymuje się co chwila, aby pisarzowi pozwolić na popularny wykład o tym, co akurat go fascynuje, na futurologiczną prognozę, wreszcie na ironiczną diatrybę na temat niezwalczonych popędów, które istotę zwącą się dumnie człowiekiem wpychają wciąż na nowo w koleiny tych samych grzechów i grzeszków — w hedonizm, lenistwo, agresję czy nieopanowaną skłonność do pornografii. Proporcje jednak pomiędzy tymi składnikami są dobrze wyważone, tajemnica, przed którą stoi bohater i jego czytelnicy, nie pozwala się łatwo rozwikłać, a stopień komplikacji wątku polityczno-szpiegowskiego dorównuje najlepszym pozycjom sensacyjnego gatunku. I jeszcze jedno: pomysłowość autora w zakresie tworzenia przyszłościowej techniki i jej gadżetów nadrabia z nawiązką braki, o jakich mówiliśmy na początku. Koncepcja „zdalników” i ich wykorzystania do rozmaitych celów zdaje się przemyślana tak dobrze, że technologii dzisiejszej nie pozostaje nic innego, jak ją zastosować. Robi to na razie w dość prymitywnej formie, ale w każdym razie seks z partnerką z Australii za pośrednictwem modemu, specjalnego hełmu i najeżonego czujnikami ubioru przestał już być fantazją. — No właśnie! Tylko to wam w głowie! — powiedziałby pewnie zgryźliwie Lem. Bo i wykorzystanie „zdalników” w pierwszym rzędzie do zaspokajania erotycznych chętek autor Pokoju na Ziemi przewidział bez pudła.
Lem-futurolog nie dopuścił zatem bliskiego rozpadu Związku Sowieckiego, wiedział jednak doskonale, że nie zniknie w najbliższych dekadach ani mechanizm kapitalistycznej konkurencji, ani ludzka skłonność do czynienia sobie — przyjemności, a drugiemu — szkody, ani matactwa i hipokryzja polityków. Przewidział też doskonale, że to informatyka — rozpędzając rozwój cywilizacji ludzkiej do zawrotnej prędkości — pozostanie jednocześnie jej miękkim podbrzuszem, takim miejscem, w którym można jej zadać druzgocący cios. Stąd wynika cała — wielce zawikłana — akcja powieści. Przecie jednak najbardziej fascynujący jest w niej wątek kallotomii. Nie tyle jako spłonka wyzwalająca sensacyjne wydarzenia. Raczej jako dowód na to, że w mikrokosmosie naszego mózgu i psychiki tak wiele jeszcze zostało do poznania, że w nas samych drzemie tak wiele sprzecznych pierwiastków, pospinanych paradoksalnie, trudnych do uzgodnienia. To wszystko widzimy w powieści Lema w postaci zabójczo śmiesznych konfliktów między prawą i lewą ręką czy nogą Tichego, ale też w formie dziwacznego ekosystemu księżycowego, który przecie z ludzkich lęków i ludzkich ciemnych namiętności się zrodził. Może więc takiej — wielostronnej — kallotomii trzeba było, abyśmy się znów czegoś nowego o sobie — jako ludzie — dowiedzieli.
Jerzy Jarzębski