Edenowi przypada w udziale szczególna rola — otwiera epokę dojrzałej twórczości science fiction u Lema. Po zapomnianym i nie wznawianym przez dziesięciolecia Człowieku z Marsa, po przekreślonych przez samego autora Astronautach, Sezamie, Obłoku Magellana, ta napisana w 1958 roku powieść stała się pierwszym utworem SF zaliczanym do Lemowego „kanonu”. Eden powstał niedługo po październiku 1956, niedługo też po eseistycznych Dialogach, gdzie autor poddał bezlitosnemu nicowaniu komunistyczny wzorzec państwa. Ślady tych przemyśleń widoczne są w powieści na pierwszy rzut oka.
W Edenie ziemska wyprawa przybywa na planetę, której mieszkańcy stworzyli cywilizację opartą na bioinżynierii. Sterowanie genetyką okazało się jednak nie dość precyzyjne: po wytwarzających „braki” roślinnych fabrykach przyszła kolej na nieudane eksperymenty nad genotypem obywateli globalnego państwa. Ziemianie pojawiają się w momencie, gdy na planecie odbywa się akcja eksterminacyjna: anonimowa władza Edenu próbuje zgładzić obarczone defektem pokolenie mutantów. Okrucieństwo tego polowania na współbraci jest tym większe, że ono właściwie nie istnieje w społecznej świadomości Edeńczyków. Władcy panują tam niepodzielnie nad językiem i bez pardonu usuwają zeń wszystkie sformułowania nazywające stan faktyczny po imieniu: partactwo genetyków, nieudałą mutację, masowe zabójstwa; w to miejsce pojawiają się terminy zakłamujące rzeczywistość — np. nieszczęsne ofiary systemu uchodzą tam za „chorych”.
Iście Orwellowska wizja stosunków na planecie (która musiała przypominać czytelnikom z lat pięćdziesiątych rządy doktryny i rozpanoszenie oficjalnego kłamstwa w stalinowskim imperium) skłania zrazu przybyszów z Ziemi do interwencji w obronie obrażonego poczucia moralnego; na szczęście goście w porę dochodzą do wniosku, że ziemskie kategorie etyczne mogą nie pasować do norm rządzących społeczeństwem tubylców. Rezygnując z uszczęśliwiania na siłę, Ziemianie odlatują.
Eden to jednak nie tylko przypowieść o grzechach polityków i o zasadzkach, które niesie zbyt ortodoksyjnie stosowana zasada walki „o wolność waszą i naszą”. Interesująca jest już sama wizja cywilizacji, która wybrała inną niż ziemska drogę rozwoju. Bioinżynieria zawsze fascynowała Lema; abominacja do politycznych porządków panujących na planecie tego nie przekreśla. W przypadku Edenu motyw ten jednak posłużył nie tylko jako podstawa niezwykłych wizji (obraz biofabryki), ale też jako uzasadnienie głębokiej odmienności Edeńczyków od Ziemian, braku możliwości porozumienia między cywilizacjami.
Powieść Lema jest zatem jedną z wielu manifestacji sceptycyzmu co do szans dogadania się z kosmitami. Obca cywilizacja nieoczekiwanie odwróciła się tyłem do przybyszów, odmawiając współpracy czy porozumienia. Ziemianie byli zapewne dla władców planety niewygodni politycznie, ale na politycznych sensach nie wyczerpuje się wymowa utworu (któż zresztą wie, co „polityka” znaczyć by miała na Edenie?). Kosmonauci zwiedzają dziwaczne i nieco upiorne miasto, oglądają biologiczną „fabrykę”, wypróbowują edeński pojazd, nawet udaje im się nawiązać interesującą rozmowę z jednym spośród żyjących na planecie uczonych. I cóż stąd? Cywilizacja edeńska jako całość okaże się doskonale wsobna, nieskora do wymiany doświadczeń, chroniąca swą splendid isolation.
Zrozumieć Edeńczyków można więc tylko — „uczłowieczając” ich, uzupełniając luki w wiedzy na ich temat treściami wywiedzionymi z ludzkiego doświadczenia. Fenomen powieści na tym się zasadza, że ona jakby zaprasza do interpretacji w Orwellowskim duchu, ale jednocześnie przed takim uproszczeniem przestrzega. Nie jest więc tak, jak mniemał jeden z krytyków — że treści polityczne są w Edenie nieważne, są one jednak utemperowane przez swoisty relatywizm poznawczy. Ostatecznie obraz całościowy planetarnej cywilizacji jest dziełem załogi ziemskiej rakiety — zdanej na zwodnicze świadectwo zmysłów, domniemania lub daleki od ideału przekład wynurzeń swego osobliwego gościa.
Dlatego i Ziemianie nie mogą zrealizować żadnego z mitycznych schematów Kontaktu: mogliby być dziarskim oddziałem konkwistadorów, misjonarzami wśród dzikusów, obrońcami kultury i wyższej etyki wśród barbarzyńców, forpocztą odmiennej cywilizacji wymieniającą doświadczenia z kosmicznymi braćmi itd. Nic z tego nie wchodzi w rachubę — z przyczyn moralnych lub praktycznych. Odlot rakiety jest więc także sygnałem niezgody autora na literackie konwencje rządzące zazwyczaj spotkaniem z kosmitami w stereotypowej science fiction.
Cóż tedy sprawia, że Eden czyta się po czterdziestu z górą latach z nie słabnącym zainteresowaniem? Z pewnością niezwykła wyobraźnia autora, który tworzy zmysłowe, bogate wizje planetarnej natury i kultury, a jednocześnie bardzo umiejętnie dozuje napięcie, pozwalając tajemnicom Edenu odsłaniać się stopniowo, krok po kroku, z zachowaniem dramatyzmu właściwego każdej rzeczywistej historii odkryć. Bo w istocie dzieje ludzkiego poznania, jego porażek, zwycięstw, błądzenia w labiryntach, towarzyszących odkryciom przeżyć osobistych i zbiorowych — to motyw dla Lema najbardziej fascynujący, angażujący pióro i emocje. Jak więc to bywa z reguły w Lema powieściach o Kontakcie, główny nacisk pada w Edenie na to wszystko, co dzieje się tam między ludźmi. Autor czyni w tekście aluzje do przygód Robinsona, w istocie jednak schemat zdarzeń powieści odsyła raczej do Tajemniczej wyspy Verne’a: załoga rakiety rozbitej na powierzchni nieznanego globu to przede wszystkim grupa fachowców; nawet ich imiona zastąpił autor nazwami profesji (Doktor, Inżynier, Cybernetyk itd.). Podobnie jak bohaterowie Verne’a, kosmonauci z Edenu z niezwykłą sprawnością wychodzą z beznadziejnego, zdawałoby się, położenia, dokonują emocjonujących odkryć, wreszcie naprawiają statek i odlatują.
Ta aż podejrzana łatwość, z jaką przychodzi astronautom odtworzyć zniszczone techniczne urządzenia, które przywieźli z sobą z Ziemi, kontrastuje z bezradnością, jaką przejawiają wobec kwestii Kontaktu. Mało tego: te urządzenia, choć zapewniają im bezpieczeństwo, jednocześnie niejako skłaniają ich do pewnych zachowań, które Kontakt przekreślają bądź czynią go od pierwszej chwili brzemiennym w krew i ofiary. Myślę tu o wszystkich tych narzędziach zniszczenia, które Ziemianie biorą z sobą na swe wycieczki i które jakoś nazbyt często strzelają — tak jakby człowiek w pancernym Obrońcy zamieniał się w dzikie, niebezpieczne stworzenie, skłonne co chwila naciskać spust antyprotonowego działa. Zarówno Edeńczycy, jak Ziemianie, pojawiają się w powieści szczelnie opatuleni w swoją — jakże odmienną — technikę. Jedni wierzą inżynierii konstruującej przedmioty i urządzenia od A do Z „sztuczne”, będące emanacją skumulowanej z pokolenia na pokolenie wiedzy i technologii. Drudzy wolą wspomagać naturę w jej kreatywnych zdolnościach, skłaniać ją — bardziej lub mniej skutecznie — do posłuszeństwa swym zamysłom. Rzecz jasna, pierwsza z cywilizacji będzie bardziej skłonna do kontaktu z Obcymi i wymiany doświadczeń — jej bowiem produkty nauki i techniki łatwiej odrywają się od naturalnego podłoża. Ta druga skupi się raczej na sobie samej — na doskonaleniu i bogaceniu swego bardzo osobistego „genotypu” — będzie więc zdecydowanie mniej skora do międzyplanetarnych porozumień, nie spodziewając się po nich żadnej wymiernej korzyści — raczej już zakłócenia, zawsze kruchej, biologicznej równowagi.
W Edenie zdolni do rozmowy są tylko uczeni — zbrojni w uniwersalny język ukształtowany przez obiektywne cechy samego świata, nie zaś tej czy innej cywilizacji. Ci nie tylko są siebie wzajem ciekawi, ale też zdają się mieć jakiś wspólny system wartości — także etycznych. Tak jakby nauka była swoistym zakonem o regule tworzonej przez naturę poznania jako takiego, a nie przez taką czy inną kulturę (chyba to złudzenie, ale autor książki jeszcze w trakcie pisania Edenu jakoś w nie wierzył; później, jak o tym świadczy choćby Głos Pana, wyraźnie zmienił zdanie). Uczeni znajdują więc wspólny język — społeczeństwa dogadać się nie mogą, spowite są bowiem — niczym w kokon — w technologię, kulturę, cały ten zespół treści, które nadają im tożsamość, ale zarazem odpychają, izolują od siebie wzajem. I zapewne owa technika właśnie, działając „bezrozumnie”, samą mocą mechanicznych konsekwencji, powoduje, że przybysze i miejscowi do końca nie potrafią się porozumieć.
Jerzy Jarzębski