Gdyby ktoś chciał wskazać utwory najbardziej dla pisarstwa Lema charakterystyczne, stanowiące jego specialité de la maison, wybór padłby pewnie na Cyberiadę wraz z wcześniejszymi Bajkami robotów. Co więcej, wybór taki z biegiem lat staje się coraz bardziej zgodny z rządzącym w literaturze duchem czasu. Fantastyczne opowieści o spotkaniach z Innością przenoszą się bowiem z wolna z regionów hipotez i projektów w regiony gier intertekstualnych. Lem i tutaj — jak to zwykle bywało — wyprzedził swoją epokę i nawiązał do nurtów literackich, które w fantastyce dopiero po latach miały stać się rzeczywistością.
Autor kosmicznych baśni miał do wyboru bodaj trzy rozbieżne sposoby literackiego postępowania z Innymi. Mógł — jak w Solaris — dowodzić, że z obcymi istotami, jeśli się pojawią, nie sposób się będzie naprawdę porozumieć — do tego stopnia będą od ludzi odmienne; mógł też — jak w Dziennikach gwiazdowych — porozumienie czynić, na odwrót, całkiem prostym i oczywistym, wynikało to bowiem z zastosowanej konwencji literackiej przygód kosmicznego łgarza i fantasty. Cyberiadę zaliczyłbym do kategorii trzeciej: w niej Obcość nie jest obca do końca, bo stanowi u zarania nasz, ludzki wytwór. Roboty z Cyberiady odstręczyły się wprawdzie od ludzi, ale tylko o tyle, by móc przedstawiać ich „pryncypialną krytykę” lub jedynie na myśl o nich otrząsać się ze zgrozą. W dodatku literacka konwencja, w jaką zostały otulone, tym mocniej je z ludźmi kojarzy. Ten wymierny dystans między człowiekiem a robotem dostarcza pisarzowi nowych narzędzi do opisu i analizy podstawowej kwestii, która go wciąż interesuje: kwestii krytyki człowieczeństwa, specyfiki i granic tego, co ludzkie.
Bajki Lema zdają się doskonałym wcieleniem idei Rogera Caillois, który literaturę science fiction nazwał przed laty „baśniami ery kosmicznej”. Ale Caillois myślał o całkiem klasycznej odmianie fantastyki naukowej, której przypisywał po prostu społeczną funkcję podobną do tej, jaką wcześniej pełniły baśnie — Lem bawi się literacką stylizacją, a zatem do modelu baśni odwołuje się z pełną ostentacją, stosując szeroki repertuar chwytów kojarzonych z gatunkiem baśniowym. Prześledźmy je tutaj.
Po pierwsze: baśń lokuje swą akcję w miejscu bliżej nie określonym, „za górami, za lasami”, co przekłada się doskonale na „gdzieś w przestrzeni kosmicznej”. Owa przestrzeń nie ma wyraźnych granic: we wszystkich kierunkach rozciąga się wokół bezmiar, którego struktura i wewnętrzne dystanse wyznaczane są przez działania bohaterów. Po drugie: świat baśni jest, najogólniej biorąc, światem feudalnym, rządzonym przez królów mających wokół siebie dwory monarsze, armie żołnierzy i służących. W baśni tedy jedną z istotnych kwestii jest zagadnienie władzy — dobrej lub złej, mądrej lub zdeprawowanej, co Lem przenosi starannie w realia swego świata, szczególną uwagę poświęcając korupcji, jaką niesie panowanie. Po trzecie: w świecie baśni ważną funkcję pełnią magia i czary, a zatem przekraczanie praw rządzących realną rzeczywistością. Lem magię zastępuje nadnaturalną sprawnością techniczną, a czarowników czyni po prostu konstruktorami, którzy umieją więcej niż inni, a służyć mogą Dobru lub Złu — jak to w bajkach bywa. Przy tym Dobro i Zło mają — jak w pierwowzorach — charakter przedustawny, wynikają z dualistycznej natury świata jako takiego i na nic tu psychologizować, szukać takich czy innych społecznych uzasadnień dla okrucieństwa władców, żądzy bogactw, nieumiarkowania itd. Wymowa etyczna tych utworów jest raczej jednoznaczna, choć komplikacja fabuł bywa wysokiej próby.
Władca jest osobliwym człowiekiem, bo przysługuje mu prawo do kształtowania świata wokół siebie, układania go podług własnych zachcianek lub wyobrażeń o tym, co godziwe. Dylematy władców są zatem w jakimś sensie dylematami każdego człowieka, który chciałby decydować o swoim losie i odciskać swoją sygnaturę w porządku otaczającej go rzeczywistości — tyle że, szczególnie w baśniach, te dylematy spotęgowane są do najwyższego stopnia. Władcy z bajek Lema mogą o sobie powiedzieć to samo mniej więcej, co mówił kapitan Clarke z Gombrowiczowskich Zdarzeń na brygu Banbury, a mianowicie, że kapitan (władca) „to słowo ogromne, złożone z samych zachcianek”. Mają też podobne do Clarke’a problemy ze swą władzą: nie wiedzą, co z nią zrobić, ich wewnętrzna pustka przekłada się bowiem na pustkę na zewnątrz. W rezultacie gonią za coraz bardziej wymyślnymi rozrywkami, bawią się własnym okrucieństwem, powoduje nimi monstrualna chciwość, żądza użycia, a przy tym — równie monstrualny — lęk przed konkurentami do monarszego stolca. Znów Gombrowicz się kłania — ale tym razem ze Ślubu, gdzie Ojciec-Król nie może poradzić sobie z własnymi emocjami, bo każda z nich „królem mu rośnie... królem olbrzymieje”. Można rzec, iż w obrazie władcy mamy do czynienia ze swoistą karykaturą człowieczeństwa, w której wszystkie cechy zostały wyolbrzymione i przerysowane.
No dobrze, ale przecie u Lema nie z ludźmi mamy do czynienia, tylko z robotami! Karykaturalność została w ten sposób podniesiona niejako do kwadratu. Najpierw władcy odbijają w sobie dobre lub złe cechy ludzi, następnie stają się ich karykaturami na inny sposób jeszcze — jako istoty mechaniczne, człekopodobne, czyli „powtórzenie” człowieka w innym materiale. A przecież mamy tu do czynienia również z relacją odwrotną: „z punktu widzenia robota” to człowiek jest jego karykaturą, jego gorszą wersją — „gorszą”, to znaczy słabszą fizycznie, niestałą emocjonalnie, poddającą się łatwo najgorszym instynktom.
Karykatura jest swoistym unieszkodliwieniem wzorca, znalezieniem prostej zasady jego funkcjonowania. Dla kogo jednak w tym szczególnym przypadku? Któż w Cyberiadzie jest projektowanym przez tekst adresatem opowieści, skoro wszystko rozgrywa się w świecie robotów? Bajki Lema opowiadać może mama robot małym robociątkom, skąd wniosek, że „normalnością” dla opowiadającego jest nie tyle nasza, ludzka rzeczywistość, ile jakaś hipotetyczna kraina, w której żyją istoty mechaniczne. Śladu fizycznego po tej „normalności” w tekstach Lema brak, ale to wszak z niej właśnie jego baśń startuje w swoje fantazje — zarówno te, w których kreuje się feudalne światy robotów, jak i te, z których przybywają groźni, irracjonalni, sprzeczni w sobie ludzie.
Proszę nie sądzić, że w ten sposób dorabiam Lemowi jakieś nie istniejące piętro jego baśniowego świata. To czysty konstrukt krytyka, który próbuje zrozumieć, jaki jest „punkt widzenia” karykatur pisarza. Ten punkt widzenia usytuowany jest przecie na zewnątrz zarówno historii o robotach, jak o ludziach. Gdzie więc się znajduje? Czy nie w przestrzeni czystej, właściwej ponoć mechanicznym mózgom racjonalności, która próbuje oceniać funkcjonowanie rozmaitych społeczeństw i jednostek wplątanych w ich strukturę? Karykatura taka jak tutaj, podwójna i w dwie strony skierowana, budzi niepokój, jej funkcja ocalania przez śmiech gdzieś się zapodziewa, skoro przywary jednostek, nieważne: biologicznych czy mechanicznych, okazują się nieśmiertelne, wynikają jakby z samej zasady funkcjonowania społeczeństwa, nie da się zatem ani ich wyplenić, ani — przez edukację — jednostkom skutecznie zohydzić, nieważne czy z ludźmi, czy z robotami mamy do czynienia. Bajki Lema są, jak z tego wynika, produktem racjonalnego umysłu, który próbuje opisać zasadniczą nieracjonalność wszelkich zbiorowisk, wszystkich tych zrzeszeń, w które łączą się rozmaite „ja”. Ale i z „czystym rozumem”, jak zobaczymy, sprawa nie przedstawia się tak prosto.
„Ja” osadzone w społeczeństwie stara się zazwyczaj u Lema poszerzać swe granice i prerogatywy, zagarniać dla siebie coraz więcej i więcej, narzucać siebie wspólnocie. Przykładem najwyrazistszym takiego „ja” rozdętego, żądającego dla siebie coraz więcej i więcej, jest w baśniach Lema władca. Królowie robocich państewek albo dbają jedynie o realizację swych zachcianek i temu podporządkowują wszystkie swe działania (Oferta króla Okrucyusza, Bajka o maszynie cyfrowej, co ze smokiem walczyła), albo pysznią się swymi bogactwami (Skarby króla Biskalara), albo chcą pokonać wrogów (Pułapka Gargancjana) bądź tylko zapewnić sobie władzę po wsze czasy (Bajka o królu Murdasie). Tam gdzie panujący okazują się dobrzy i roztropni (Doradcy króla Hydropsa), szaleństwem walki o władzę i wpływy zarażają się natychmiast dworacy. Swój udział w dążeniu do bogactw i znaczenia mają też baśniowi rycerze (Trzej elektrycerze). Powiemy, że tak działa baśniowy schemat. Prawda, ale nie przypadkiem chyba nagromadził Lem w swych fantastycznych światach tyle przykładów jawnie bezsensownych działań, które cel mają w poszerzaniu sfery ekscesów wybujałego „ja”.
Odmianą tych ekscesów jest erotyka — bo roboty Lema nie są obojętne na uroki płci przeciwnej, choć przyjemności, jakie z erotyki czerpią, wyrazić można językiem raczej elektrotechniki niż ciała (Bajka o trzech maszynach opowiadających króla Genialona, O królewiczu Ferrycym i królewnie Krystali). Jednym słowem, żywioł parodii — parodii człowieczeństwa — przenika wiele sfer baśniowych światów Cyberiady, choć niekiedy ustępuje patosowi mrocznych legend (Dwa potwory, Biała śmierć), w których człowiek okazuje się już nie — groteskowo wodnistym i ciastowatym „bladawcem”, ale istotą potężną i złośliwą, nieprzejednanym wrogiem wszystkich robotów.
Jeśli coś te baśnie różni od klasycznych pierwowzorów, to postać „pozytywnego bohatera”. W baśniach znanych dotąd bohaterem głównym był zwykle ktoś, kogo skarbem największym była poczciwość, dobre serce, zdolność do miłości i poświęceń dla osoby ukochanej. Pozytywnymi bohaterami Lema są natomiast znakomici konstruktorzy. Są oni w stanie stworzyć z dostępnych sobie środków materialnych nieomal wszystko, co się zamarzy władcom, którzy ich wynajęli, a nawet więcej — bo konstruktorzy z reguły muszą sobie poradzić z kryjącymi się za zamówieniem oszukańczymi intencjami i złą wolą.
W centrum Cyberiady stoi zatem postać inżyniera-kreatora i problem kreacji. Z pozoru brak tu odwołań do jakiejkolwiek poważnej problematyki. Tworzenie — choć nie z niczego — Lem przedstawia w swoich baśniach najczęściej w kostiumie fantastyczno-bajkowym. Konstruktorzy „łuskają atomy”, „przędą” twarde promieniowanie, mają na swe usługi — jak Kreacjusz ze Skarbów króla Biskalara — prawdziwie czarodziejskie iskierki, które wykonują za nich różne skomplikowane prace na poziomie atomowym (istni to „magiczni pomocnicy” w terminologii Proppa). Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej „cudom” przez nich stwarzanym, okaże się, że one całkiem właściwie, tzn. zgodnie z regułami fizyki, odpowiadają przynajmniej na pytanie, co konstruktor próbuje zdziałać, choć na pytanie, jak to robi, skąpią najczęściej dokładniejszych zeznań, zasłaniając się językiem i sztafażem baśni.
Z cech głównych „pozytywnego bohatera” pozostała jedna: Lemowi kreatorzy z natury rzeczy stoją po stronie Dobra, pracują na rzecz pokoju, umiarkowania, powściągnięcia zgubnych namiętności. Jeśli czasem dadzą się wciągnąć we współzawodnictwo, to ambicje, jakim podlegają, budzić mogą najwyżej uśmieszek w porównaniu z nienasyconymi ambicjami władców, którym starają się roztropnie służyć. Roztropnie, to znaczy na rzecz pospólnego — nie egoistycznie pojętego — dobra. Czy oznacza to, że rozumna kreacja jest z natury dobra? Może raczej: że konstruktorstwo wykwita z tej racjonalności, którą Lem czyni punktem odniesienia swych wędrówek w szaleństwo i absurd rządzące życiem społeczeństw i jednostek. Ci, którzy potrafią dać sobie radę z materią, także i z zasadami moralności nie będą mieli kłopotu, moralność bowiem w tych baśniach zdaje się mieć wiele wspólnego z rozumem, choć jedno i drugie musi czasem skapitulować przed uporczywością głupoty i zła.
Głupota jakoś Lema fascynuje, dlatego w baśniach znajdziemy nielichą galerię jej odmian. W stanie czystym oglądać możemy ten przypadek w Maszynie Trurla — ślicznej opowieści o maszynie myślącej, która zrealizowała marzenie konstruktora o sztucznej inteligencji w sposób osobliwy: uparte obstawanie przy własnym zdaniu przedłożyła nad poprawność myślenia. Głupota jest bowiem — co widać szczególnie w historiach o chciwcach czy satrapach — nie tyle błędem logiki, ile przypadłością woli, odbierającą jasność sądu i rozeznanie wartości. W formie przejrzystej przypowieści realizuje to bajka o „trzech elektrycerzach”: do zdobycia nietrwałych skarbów Krionidów popycha elektrycerzy sama tylko wola, jakakolwiek przymieszka myślenia staje się dla tej bezsensownej eskapady zabójcza.
Na antypodach głupstwa stoi tedy, jak się zdaje, kreacja i jej mistrz: konstruktor, ale czy i on uciec przed głupotą zdoła? Lemowi konstruktorzy dobrze sobie radzą, póki przychodzi im wywodzić w pole ogarniętych taką czy inną manią władców. Ich twory objawiają wówczas „podwójną lojalność”: są niby to wypełnieniem życzeń króla, a jednocześnie służą dobrej sprawie, udaremniając jego niecne zamiary. Znacznie gorzej dzieje się, gdy porwani ambicją kreatorzy ważą się na wyczyny godne boskiego demiurga: próbują stworzyć społeczeństwa dobrze urządzone i szczęśliwe. Kończy się to albo załamaniem społecznej struktury i wybuchem powszechnego zamętu, albo spełnieniem niejako tautologicznym: szczęśliwa jest istota, która wciąż sobie powtarza: „jestem szczęśliwa!” — jak tytułowe Kobyszczę z opowieści. Cyberiada w pewnej chwili staje się przede wszystkim książką o daremnych próbach uszczęśliwienia zbiorowości, przy czym wszystkie klęski, jakie konstruktorów na tym polu spotykają, wywodzą się zapewne z ich nierozumienia specyfiki funkcjonowania społeczeństw. Otóż nie da się ich ulepszyć i obdarzyć szczęściem ani dostarczając im w nadmiarze dóbr, ani wszczepiając im powszechny altruizm, ani w jakikolwiek inny prosty sposób, istnieją one bowiem jako chwiejna równowaga przeciwieństw — i to, co gorsza, równowaga w wiecznym ruchu, w nieustannym dążeniu do spełnienia jakichś idealnych lub materialnych celów. Niszczenie owej równowagi jakąkolwiek drastyczną ingerencją nie jest najlepszą receptą na utrzymanie homeostazy. Tak samo jak realizacja pragnień — wszak długie, pełne mozołów dążenie do spełnienia marzeń to podstawa, na jakiej opiera się zrzeszenie jednostek.
Pamiętając, że z robotami sprawa, lepiej ocenimy sceptycyzm Lema: wydawałoby się, że istoty mechaniczne znacznie łatwiej poddadzą się konstruktorskim zabiegom, że świat maszynowej racjonalności jest wprost stworzony do ulepszania. Tymczasem nic z tego! Lem próbuje nam, zdaje się, powiedzieć, że błąd leży nie tyle w jakichś naszych ludzkich negatywnych cechach, ale że jest wpisany w egzystencję wszelkiego rodzaju członków społeczności, ergo: to społeczeństwo (tak jak wcześniej jednostka) produkuje irracjonalizm i absurd, naruszając nieustannie fundamenty zdrowego rozsądku.
Pod koniec cyklu Lem rozszerzył wyraźnie formułę swoich baśni, co widać dobrze w Powtórce i Edukacji Cyfrania (nb. według pierwotnych założeń nawet Maska miała w skład Edukacji wchodzić). Wraz z Opowieścią pierwszego Odmrożeńca w historię o tworzeniu Idealnego Społeczeństwa wkrada się nader aktualna w latach osiemdziesiątych zjadliwa satyra polityczna i staje się jasne, że pisząc o desperackich a nieudanych próbach kreacji powszechnego dobrobytu i szczęścia, autor książki mierzył w rządzący wówczas w Polsce polityczny system. W ten sposób państwo robotów staje się kolejnym parodystycznym wcieleniem społeczności, której władza chce zaszczepić komunizm i którą w tym celu rada by przerobić w układ czysto mechaniczny, pozbawiony pamięci, własnych emocji czy pragnień. Jako taki mógłby stać się dogodnym obiektem melioracyjnych eksperymentów, a jego mechaniczność właśnie uczyniłaby go podatnym na interwencje czysto techniczne, nie odwołujące się do sentymentów, zaszłości historycznych, odziedziczonych systemów aksjologicznych, etc. No cóż — skoro z robotami można „wszystko zrobić”, dowolnie je przemodelować i przeprogramować...? Tak przecie działa Trurl w opowiadaniu Kobyszczę, projektując cechy stwarzanych społeczeństw tak, aby zapewnić im szczęście. Niestety, nic z tego nie wychodzi — nawet temu geniuszowi inżynierii, cóż więc się dziwić, że podobnego zadania nie potrafi wykonać tępawe Biuro Polityczne pod przewodem wszechwiednego i omnipotentnego rzekomo Pierwszego Sekretarza. Jest więc w Cyberiadzie zaznaczona płaszczyzna, na której działa czysty rozum i inżynierska sprawność, ale i tam nie sposób znaleźć recepty na zasadnicze schorzenia społeczeństw. Muszą one — w drodze długich i żmudnych procesów — uleczyć się ze swych dolegliwości same. Cyberiada w punkcie dojścia okazuje się satyrą polityczną na samozwańczych „inżynierów dusz”, którym oddano w pacht władzę nad życiem całych narodów.
Treść satyryczna książki nie tłumaczy jej niezwykłego powodzenia. Kosmiczne baśnie Lema to przede wszystkim majstersztyk roboty czysto literackiej. Są one eksperymentem przeprowadzanym na języku i literackich formach. Lema fascynuje, jak można przypuszczać, sam proceder mieszania języków, stylów, konwencji literackich, elementów rzeczywistości branych z rozmaitych, kontrastowych dziedzin. Najłatwiej zauważyć zabawną niespójność realiów baśniowych królestw. Najwyższy rozwój techniki towarzyszy tam groteskowym anachronizmom w rodzaju lutującego garnki Frotona (Doradcy króla Hydropsa) czy królewny, która rozum musi kluczykiem nakręcać (Jak Erg Samowzbudnik bladawca pokonał). Ale poczyna się ten eksperyment na poziomie najniższym — słowotwórczym, gdzie pełno wyrazów stanowiących zlepki czy zrosty haseł branych ze słownika współczesnej nauki — i słownika tradycyjnej, więc osadzonej w feudalnym świecie baśni. Stąd wszyscy owi „elektrycerze”, „cyberchanioły”, „robosły”, tytuły dworskie w rodzaju: „Wielki Cybernator Koronny”, „Wielki Arcydynamik”, czy imiona takie, jak: „Krionidzi”, „Arbitron Kosmozofowicz”, „Diody”, „Triody” i „Heptody”, łączące element „scjentyczny” ze swoiście bizantyjskim brzmieniem (co się ze wspólnej dla obydwu żywiołów greki bierze).
Dalej idą w Cyberiadzie cechy samej opowieści, która mając za przedmiot sprawy „kosmiczne”, bardzo często wykorzystuje konwencje charakterystyczne dla narracji baśniowej. Będą to powtórzenia (np. „My jesteśmy Staloocy...” z Konsultacji Trurla), triada: po skarby Krionidów wybierają się trzej elektrycerze, król Biskalar ma dla Kreacjusza trzy zadania, Staloocy próbują wystraszyć „coś”, co na ich planetę zawitało, „maszynką-straszynką”, „maszyną-straszyną” i „maszyniszczem”, itd. Ostatnia z przytoczonych triad służyć może dodatkowo jako przykład zabaw słowotwórczych, polegających bądź to na wywodzeniu z jednego rdzenia szeregu wyrazów, a co za tym idzie — także wielu bytów o zbliżonej charakterystyce — bądź na zestawianiu słów zbliżonych fonetycznie, rymowaniu ich, a nawet rymowaniu całych odcinków narracji (np. „I podbija, stempluje, załączniki rachuje, odsyła odwołania, bez żadnego gadania, kamizelka nie dopięta, proszę wezwać petenta, skrócone godziny, cieniutka herbatka, a w szufladzie krawatka, oto nowe papiery, czterdzieści i cztery, i zakłada cztery nowe szafy, a tam próby przekupstwa i ruja z poróbstwa, i nakaz egzekucji ze środy na piątek, i siedem pieczątek” — to znów z Konsultacji Trurla).
Rymowanki Lema są często niesłychanie śmieszne — jak owa mroczna przepowiednia z Bajki o królu Murdasie, która przybiera formę krwawo-zgrzytliwego wierszyka („Wybiła godzina — ścina się rodzina, / Brat brata lub ciotkę, a kuzyn kuzyna. / Bulgoce saganek — dochodzi bratanek, / Żre podagra szwagra, kat mu zaraz zagra...”). Ogólnie rzecz biorąc, rym jest czynnikiem rozładowującym grozę, wprowadzającym na jej miejsce swoistą mechaniczność, która — jak chce Bergson — jest matką komizmu. Czym innym rym jednak, a czym innym poezja. W historii o Elektrybałcie Trurla „mechaniczność” waży się na tworzenie poematów, które mają ponoć przyprawiać o omdlenie najbardziej niepoetyczne natury. Lem tych szczytów poezji nam, rzecz jasna, nie prezentuje. Poprzestaje na arcyśmiesznych majstersztykach rzemieślniczej sprawności, którym jedynie maszyna sprostać może (a człowiek tylko wtedy, gdy dopasuje zamówienie do gotowego tekstu). Co jednak znaczy to obarczenie maszyny poetycką weną?
Na wstępie opowiadania, kiedy Trurl, wpisawszy w maszynę całą mądrość wieków, otrzymuje ciągle zamiast arcydzieł jakieś językowe potworki, gotowiśmy uwierzyć, że mechanizm bezapelacyjnie ustąpić musi w dziedzinie artystycznej twórczości żywej istocie. A przecie Lem na koniec pozwala „wygrać” maszynie: jej płody okazują się doskonalsze od wszystkiego, co stworzyć umieją najtężsi owocześni poeci. Dodajmy od razu: poeci roboty, chyba że zapomnimy na chwilę, w jakim świecie toczy się akcja opowieści. Czy to tylko żart? Tak i nie. Twórczość poetycka to tylko jedna z wielu dziedzin życia, w których intelekt mechaniczny potyka się z „naturalnym”, czyli stworzonym przez ewolucję biologiczną. Roboty Lema — karykatura ludzi — muszą więc także ustąpić przed sztucznym umysłem na tyle wyspecjalizowanym w jakimś rodzaju kreacji, że przeciętny robot mu nie dorówna. Żart skrywa chyba lekkie przerażenie perspektywą wyparcia twórczości będącej dziełem osób — perfekcyjną technicznie „produkcją artystyczną”, której dostarczą nam kiedyś, być może, automaty.
Czyż więc po to, by rzucić wyzwanie przyszłym superkomputerom, którym, jak Lem lubi podkreślać, najtrudniej będzie poradzić sobie ze zrozumieniem zwykłych dowcipów, olśniewa nas autor niezwykłą gęstością stylistyczną swej książki, niezliczonymi nawiązaniami intertekstualnymi, grami językowymi, zmieszaniem stylów mowy i odpowiadających im realiów? Cyberiada jest pod tym względem niepospolicie atrakcyjna: nawarstwia się w niej pełen archaizmów język starych przypowieści, patos i ozdobność dworskiego idiomu, język współczesnej nauki, naiwny styl bajek dla dzieci itd. Niekiedy perypetie fabuł rodzą się wręcz ze „zdarzenia językowego” — jak owa, wskutek literówki, przemiana „elektrosmoka” w „elektrosmołę”, jak tragedia świata, w którym bez powrotu znikło tak wiele rzeczy o nazwach rozpoczynających się na literę n. Inny typ językowej gry wynika z zabawnego udosłownienia formuł matematyki („smok zaczął ciągnąć, ciągnął, ciągnął, aż cały zatrzeszczał, zasapał się, zadygotał, ale nagle puściło — i wyciągnął z siebie pierwiastek”), jeszcze inny — z parodystycznego potraktowania języka naukowych roztrząsań. Oto przykład ze Smoków prawdopodobieństwa:
„Jak wiadomo, smoków nie ma. Prymitywna ta konstatacja wystarczy może umysłowi prostackiemu, ale nie nauce, ponieważ Wyższa Szkoła Neantyczna tym, co istnieje, wcale się nie zajmuje; banalność istnienia została już udowodniona zbyt dawno, by warto jej poświęcać choćby jedno jeszcze słowo. Tak tedy genialny Kerebron, zaatakowawszy problem metodami ścisłymi, wykrył trzy rodzaje smoków: zerowe, urojone i ujemne. Wszystkie one, jak się rzekło, nie istnieją, ale każdy rodzaj w zupełnie inny sposób”.
Ani to satyra na matematykę, ani na bajki o smokach! Komizm rodzi się na styku języków i konwencji, wynika z przebicia ścianek oddzielających różne dziedziny tego, co ponoć z jednego pnia — ludzkiej kultury — się wywodzi. Lem czyni w Cyberiadzie osobliwą sztuczkę: przepuszcza rzeczywistość przyszłościowej, przekraczającej najśmielsze marzenia kreacji przez filtr najbardziej tradycyjnego, przechowującego ludzką pamięć, emocje i zasady świata baśni. Efekt jest komiczny, ale i poważny zarazem — bo kultura, którą tworzy społeczeństwo, jest zawsze dziwacznym splotem anachronizmów, miejscem spotkań rzeczy pochodzących z różnych światów i różnych aksjologii. To, co w niej próbujemy wykreować, nie jest odseparowane od tła, wchodzi z nim w niespodziane interakcje, zaskakując co chwila Konstruktora. Wiek XX ubóstwił Kreację, tworzenie lepszej, bardziej racjonalnej Nowości. Lem konfrontuje te marzenia z rzeczywistością, w której hulają całkiem nienowoczesne namiętności, w której potykamy się co chwila o pozostałości dawnych wiar i odwiecznych marzeń. Efekt zachodzących tu zderzeń (języka, konwencji, obyczajów) jest nieodparcie śmieszny. Ale czy śmieszność tylko w nas drzemie, czy stanowi nieodjemną własność całego Kosmosu? Cóż, na to pytanie — jak mówił jeden z Lemowych mędrców — „każdy musi sam sobie odpowiedzieć”.
Jerzy Jarzębski