UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 5.00 (4 Votes)

Spis treści


Domyślam się, że ktoś taki jak pański ojciec musiał też przyciągać wariatów - ludzi chcących opowiedzieć historię swojego uprowadzenia przez UFO albo powiadomić o odkrytej przez siebie nowej teorii fizycznej. Przypuszczam, że inspiracją do humoreski „Godzina przyjęć profesora Tarantogi” musiały być dla Lema jakieś rzeczywiste wydarzenia. Czy właśnie pani Barbara brała na siebie kontakty z takimi ludźmi?

W korespondencji ojca jest rzeczywiście osobna obszerna teczka „wariaci”. Ja jednak przyszedłem na świat dość późno. Przypuszczam, że najgorsze musiało się dziać znacznie wcześniej, za moich czasów rodzice zdążyli już wypracować pewne procedury i wszystko biegło jakąś rutyną. Mój ojciec cierpliwie odpisywał na różne listy wielbicielom, ale żeby odpisać wszystkim, musiałby nad tym pracować 50 godzin na dobę. Za moich czasów było więc już tak, że nie odpisywał niewątpliwym wariatom, kiedy zaś ktoś próbował bardziej poważnie zainteresować go tematyką UFO, odpisywał zwięźle, że niestety całkowicie w to nie wierzy.
Ta rutyna uległa pewnemu zaburzeniu podczas naszego pobytu w Wiedniu. Pamiętam sytuację, która mogła być dość groźna - jakiś wielbiciel pojawił się z czymś w rodzaju ręcznie wykonanego tomahawku, który koniecznie chciał wręczyć mojemu ojcu osobiście.

Austriak?

Na pewno nie Polak, bo negocjacje z nim moja matka toczyła po niemiecku. Ten tomahawk miał być prezentem, ale niespodziewana wizyta nadpobudliwej osoby z czymś w rodzaju siekiery nigdy nie jest przyjemna. Jakoś udało się go w końcu przekonać, żeby ten tomahawk wręczył mojej matce, ale on bardzo długo domagał się umożliwienia mu osobistego kontaktu z moim ojcem. Tomahawk został przekazany, ale w końcu został w Wiedniu, gdy rodzice wrócili z powrotem do kraju w roku 1988.

Ta częściowa emigracja z lat 80. zawsze mnie dziwiła - bo to ani nie była pełna emigracja z układaniem sobie życia na nowo, ani nie był to zwykły wyjazd na stypendium. Jak pan to wspomina?

Stan wojenny wprowadził ojca w stan bardzo głębokiej depresji. Otworzyły się jakieś stare traumy z okresu wojennego, o których ojciec nie chciał mówić, ale widać było, że żyje w najgłębszym przerażeniu. Mogę tylko zgadywać, że wojna i powojenna konieczność opuszczenia Lwowa, zostawiła w ojcu lęk przed znalezieniem się w sytuacji, w której zbyt długie zwlekanie przed emigracją prowadzi do nieodwracalnej tragedii. Ojciec skłonił swojego niemieckiego wydawcę, by ten załatwił mu stypendium w Berlinie Zachodnim - docelowo chodziło o Austrię, ale tylko do Berlina można było wyjechać bez wizy, a ojciec nie chciał niepotrzebnie zwlekać. Użył nacisków i znajomości, żeby najpierw załatwić paszport sobie, a potem matce i mnie. Z Berlina do Wiednia nasz bagaż pojechał pociągiem, a sami lecieliśmy samolotem, żeby nie przejechać przez terytorium żadnego kraju socjalistycznego, w którym mogliby nas capnąć.
Ten strach tkwił w nim bardzo długo, kiedy ja chciałem przyjechać do kraju w latach 80., bardzo mnie od tego odwodził obawiając się, sam już nie wiem czego, że mnie tu zamkną w więzieniu i będą go szantażować?

W tych warunkach powstała ostatnia powieść pańskiego ojca - „Fiasko”. Trudno mi sobie wyobrazić jednoczesne pisanie powieści i takie berlińsko-wiedeńskie przeprowadzki...

Ta powieść powstała, bo musiała powstać. To był warunek wydawcy, stąd się wzięło przecież to całe stypendium. Ojciec nie chciał jej pisać, wiem że „Fiasko” powstawało w ogromnych bólach, tym bardziej, że nasilały się też różne problemy zdrowotne, więc „Fiasko” było pisane nie tylko w trakcie przeprowadzki, ale także między jedną operacją a drugą. To naprawdę nie jest okres, który nasza rodzina wspomina szczególnie przyjemnie.

A co właściwie sprawiło, że ten lęk ustąpił?

Gorbaczow. Mój ojciec wiązał z nim ogromne nadzieje, z historycznej perspektywy być może przesadne, bo nie wiadomo, czy Gorbaczow chciał rozmontować imperium, czy po prostu usprawnić jego działanie. W każdym razie, wróciliśmy do Polski kiedy tutaj formalnie jeszcze trwał komunizm. Pamiętam, że gdy nadeszły wybory czwartego czerwca 1989, mój ojciec był pierwszym głosującym w naszym okręgu. Pojawił się na długo przed szóstą rano i czekał na otwarcie komisji - może dlatego, że chciał na własne oczy zobaczyć, czy te wybory w ogóle się odbędą, albo chciał zdążyć zagłosować, zanim zostaną odwołane.

W pańskich wspomnieniach zafascynował mnie wątek ukrytych papierków po cukierkach - gdy już wiadomo było, że pański ojciec nie może jeść słodyczy, pożerał je ukradkiem w swoim gabinecie, sprytnie ukrywając opakowania za meblami.

Ojciec nawyk ukrywania słodyczy miał już wcześniej. Mój cioteczny brat Michał - ten, dla którego ojciec napisał „Dyktanda” - remontował nasz poprzedni dom i również odkrył tam stosy opakowań. Było tam jakieś zakonspirowane pudło czekoladek wielkie jak ta szafka. Nie wiem, dlaczego ojciec tak lubił je ukrywać, może po prostu czekoladka zyskuje na smaku, gdy się ją wyjmie z sekretnego schowka? Potem u ojca rozpoznano cukrzycę i zaczął się problem. Nie wiem, dlaczego ojciec wbrew zaleceniom dalej jadł cukierki, ale myślę, że odpowiedziałby tak: można oczywiście żyć nie jedząc słodyczy, ale wtedy po co żyć?

 

Wywiad ukazał się na łamach "Gazety Wyborczej"