"Gazeta Wyborcza" 20.09.2009
Wojciech Orliński: Zazdroszczę Panu, że mógł pan jakoś podglądać proces twórczy, który prowadził do powstania „Kataru” czy „Wizji lokalnej". Choćby przez dziurkę od klucza...
Tomasz Lem: Podglądać? Przez dziurkę od klucza? Ja ten proces nie tyle podglądałem co podsłuchiwałem. Pamiętam dźwięk niesłychanie szybkiego stukania w maszynę do pisania. Klawisze nie nadążały za szybkością, z jaką pędziły myśli w głowie ojca. Kiedy to słyszałem, od razu wiedziałem, że nie należy ojcu przeszkadzać. Zresztą drzwi do jego pokoju były zamknięte, jeśli sprawa była poważna to nawet na klucz.
Gdy teraz redagowałem nasze ostatnie znalezisko, czyli rękopis „Sknoconego kryminału”, uderzył mnie pośpiech. Wiele słów jest wstukanych skrótowo, pierwsze dwie-trzy litery. Czasem opowieść ucina się w połowie zdania i ojciec próbuje ją podjąć na nowo, z innej strony.
Ostatnim etapem procesu twórczego było wielkie ognisko za płotem, w którym moja matka paliła stosy kartek. Nawet nie po to, żeby to zniszczyć. Nie było gdzie tego trzymać.
Myślałem, że były palone w kominku.
Nie, to było w starym domu, w którym nie mieliśmy kominka. Za płotem była zapuszczona łąka, teraz jest tam park, w którym rosną między innymi drzewa zasadzone przez mojego ojca i członków naszej rodziny. Tam było miejsce na ognisko, do dzisiaj widać wypalony krąg.
W którym momencie właściwie uświadomił pan sobie, że jest dzieckiem kogoś wyjątkowego?
Te olśnienia, że mój ojciec naprawdę był kimś wyjątkowym, mam do dzisiaj. Biorę do ręki jakiś jego zapomniany tekst o przyszłości technologii z 1960 roku i sobie uświadamiam, że co do treści to mógłby się spokojnie dzisiaj ukazać w "Scientific American", trzeba by tylko zastosować nowoczesną terminologię. Ale na takim najprostszym poziomie od bardzo wczesnego dzieciństwa.
Zanim się nauczyłem chodzić porządnie, już mnie uczono, że mam chodzić cicho. Ja się nie skarżę, moje dzieciństwo w PRL dzięki ojcu i tak było pełne przywilejów. Ale w dziecku jest taki naturalny konformizm - pragnienie żyć jak inni, nawet jeśli obiektywnie oznaczałoby żyć gorzej. Pamiętam na przykład, że wielki żółty mercedes, ostatni samochód mojego ojca, sprzedany niedawno na aukcji charytatywnej, bardzo mnie krępował, choć dla ojca był przedmiotem dumy.
A czy koledzy w szkole prosili o autografy?
Nie przypominam sobie. Ale za to nauczycielka od historii prosiła mnie, żeby mój tata - skoro tyle jeździ po świecie - przywiózł jej śrubkę do enerdowskiego młynka do kawy. Autografy przydawały się w latach 80., podczas budowy nowego domu. Okazało się, że książka z autografem ojca sprawdza się jako alternatywna waluta. Z ich pomocą można było załatwić normalnie niedostępne deski, gwoździe czy rolki papy.
Jakich my mieliśmy wtedy oczytanych budowlańców...
Nie wiem, czy akurat te książki czytali ci, którzy przyjmowali je w rozliczeniu. PRL to było takie dziwne państwo, w którym za pieniądze załatwić można było niewiele. Liczył się za to dostęp do towaru. Nieważne, czy ktoś lubił kawę czy nie, paczka kawy miała dla niego wartość o tyle, że można było ją potem wymienić na coś innego. Książki Lema trudno było dostać, więc same w sobie były wartościowe, a podpisane - tym bardziej.
Zawsze mnie fascynowała przenikliwość analizy ustroju PRL pokazana w aluzyjnej humoresce „Profesor A. Dońda” z 1970 r. Jeszcze przez kilka lat polscy autorzy sf snuli pesymistyczne wizje totalitaryzmu z dwudziestego pierwszego wieku, Lem zaś zdawał się być przekonany, że skoro kupienie łańcucha do roweru wymaga jakichś szamańskich rytuałów i rozbudowanych znajomości, ten świat po prostu musi się zawalić. Taką wiedzę mógł mieć chyba tylko człowiek, który jednak stał w kolejkach i latał po urzędach?
Od kiedy sięgam pamięcią, ojciec pełnił w naszej rodzinie funkcję naczelnego aprowizatora. To niekoniecznie musiało oznaczać stanie w kolejkach, ojciec miał dostęp do dewiz, więc dużo kupował w peweksach. Tylko że robienie zakupów w Peweksie wbrew pozorom też było sztuką. Kiedyś ojciec miał do wyboru dwa rodzaje szynki, tańszą i droższą. Kupił droższą, bo się spodziewał, że będzie lepsza. Ale ponieważ wszyscy kupowali tańszą, więc była w miarę świeża, bo regularnie uzupełniano zapasy. Droższej nikt nie kupował, leżała i gdy w końcu ojciec ją wziął - okazała się kompletnie zielona. Bo w PRL zawsze trzeba było wiedzieć, co gdzie kupić, nawet z dolarami w kieszeni nie miało się gwarancji sukcesu. Ojciec był więc zawsze bardzo dumny z tego, co udało mu się dobrego w Krakowie upolować i jak każdy myśliwy, miał swoje sprawdzone miejsca, na przykład cukiernię w hotelu Cracovia.
W książce opisuje pan wspaniałą anegdotę o tym, jak zaproszonym na poczęstunek krakowskim literatom z Szymborską na czele, pański ojciec zaczął wyliczać, które ciastko ile go kosztowało...
...po czym ze zdumieniem spojrzał na moją matkę i spytał: „Basiu, dlaczego mnie kopiesz?”. Dzisiaj wspominamy takie historie z rozrzewnieniem, ale moja matka musiała chyba wtedy czuć nie najmilej. Żeby opisać jak stresujące były te wyprawy do Krakowa w poszukiwaniu jedzenia, dodam anegdotę, której nie ma w książce. Otóż mój ojciec niezbyt się lubił z kotką swojej teściowej. Szanowali się, ale raczej na odległość. Pewnego razu nie wiadomo po co kotka ukryła się w bagażniku. Mój ojciec kupił swoje ulubione ciastka i gdy je chował do bagażnika - kotka wyskoczyła i dała drapaka. Podobno - znam to tylko z opowieści - taksówkarze pod Cracovią najpierw ze stoickim spokojem obserwowali Stanisława Lema biegającego po błoniach i rozpaczliwie wołającego „kici kici kici”, a potem ruszyli na odsiecz i zorganizowali polowanie. Ojciec pognał z kotem do przychodni, w której pracowała moja mama i na oczach zdumionych pacjentów zawołał „Basiu! Smolucha jest ze mną!”.
Teraz lepiej rozumiem rozpacz Ijona Tichego, któremu się przypaliła polędwica wołowa - kto w PRL polował na mięso ten wiedział, jak trudno było o naprawdę dobry kawałek, zwłaszcza polędwicy wołowej...
Mięso w domu rzeczywiście jadaliśmy rzadko. Przypuszczam, że ojciec nie był na tyle wpływową osobą, żeby coś załatwić w mięsnym poza kolejnością. W Peweksie przecież polędwicy wołowej nie można było kupić, pozostawały więc szynka z puszki. W korespondencji ojca widać ślady tej codziennej walki o rzeczy, które dziś wydają się oczywiste. Znaleźliśmy na przykład w papierach pismo wystosowane przez krakowski oddział związku literatów: „Popieramy wniosek naszego kolegi o przyznanie talonu na pralkę. W uzasadnieniu...”, i potem przez dwie strony maszynopisu wyjaśnienie, dlaczego koledze Lemowi niezbędna jest pralka. I o ile pamiętam poparcie krakowskich literatów nie wystarczyło, pralka pojawiła się w domu znacznie później. Ale chyba każdy, kto żył w PRL, musiał się stykać z takimi historiami...
Niektórym udawało się całkowicie odgrodzić od peerelowskich absurdów, po prostu delegując wszystkie kontakty ze światem zewnętrznym na kogoś innego - najczęściej żonę.
Moja matka też częściowo pełniła taką rolę. Brała na siebie reprezentowanie ojca przed światem zewnętrznym...
Zdążyłem zauważyć umawiając się wiele lat temu na wywiad.
...ale często nawet w kontaktach z najbliższą rodziną. Opisuję w swojej książce formułę, która często padało w domu przy stole: „Basiu, powiedz Tomkowi, żeby...”. Mój ojciec tak był przyzwyczajony, że porozumiewa się za jej pośrednictwem, że robił to nawet gdy dana osoba przebywała w tym samym pomieszczeniu. To działało zresztą w obie strony, ojciec tak często pochłonięty był swoimi myślami, że nie słyszał, co się do niego mówi. I co gorsza, tak jak konstruktor Trurl w swoich maszynach symulował różne osobowości, tak samo mój ojciec miał w głowie algorytmiczne modele swojej rodziny. Wiedział mniej więcej, co kto może powiedzieć i miał na to przygotowaną jakąś wymijającą odpowiedź. Tak więc nawet zadanie ojcu pytania i uzyskanie odpowiedzi wcale nie oznaczało, że rzeczywiste porozumienie zostało nawiązane. W ważnych sprawach zwracaliśmy się więc do ojca pisemnie.
Wysyłając list?
Pisząc coś na maszynie i kładąc mu kartkę na biurku. To był jedyny sposób, żeby wiadomość dotarła. To była ostatnia, desperacka deska ratunku, z której niestety czasem musieliśmy korzystać.
Czy na wybór kierunku Pańskich studiów też wpłynęła osobowość Stanisława Lema?
Bez wątpienia, choć był też prosty czynnik praktyczny. Wyjechałem z Polski jako nastolatek i słabo posługiwałem się językiem angielskim. Fizyka pozwalała to jakoś wyrównać. Później w Princeton odkryłem profesora Paczyńskiego, pod kierunkiem którego pisałem pracę. Rzeczywiście nie uprawiam teraz fizyki zawodowo - jestem tłumaczem - ale po takich studiach coś zostaje w człowieku na całe życie. Fizyka uczy myśleć, nie tylko o Wszechświecie, także o mechanizmach obserwowanych w bezpośredniej codzienności.
Można spytać o temat pracy magisterskiej?
Pisałem teoretyczną pracę o anizotropii momentu dipolowego promieniowania tła. Chodzi mniej więcej o to, że z wszystkich stron dochodzi do nas promieniowanie tła, będące echem po Wielkim Wybuchu. Początkowo uważano, że to promieniowanie jest izotropowe, czyli że z wszystkich stron dochodzi do nas dokładnie takie samo. W czasach moich studiów pojawiły się pierwsze przypuszczenia, że jednak są pewne różnice. Z jednej strony to promieniowanie dociera trochę silniejsze, z drugiej słabsze. W swojej pracy zastanawiałem się nad tym, jak to interpretować i jak na przykład odróżnić to, co jest własnością samego promieniowania od tego, co wynika z naszego ruchu. W tej chwili moje rozważania nie mają większej wartości, od tego czasu fizyka poszła naprzód, odpowiedziała na wiele pytań, które sobie stawiano parenaście lat temu, za to oczywiście jak zwykle pojawiły się następne.
Trochę to przypomina lemowski „Głos Pana” - wsłuchiwanie się w echo wszechświata i szukanie w nim prawidłowości, teorie w końcu okazują się fałszywe, ale jednak przynoszą nowe odkrycia...
Wiem, że mój ojciec wielokrotnie mówił, że ze swojego dorobku najbardziej sobie ceni „Cyberiadę”, ale ja podziwiam właśnie „Głos Pana”. On nie miał wykształcenia fizycznego, a przecież bardzo dokładnie opisał to, jak dziwnymi zygzakami, od przypadku do przypadku, fizyka posuwa się naprzód. Ciągle zresztą mam nadzieję, że pomysł rejestracji neutrin zarysowany w „Głosie Pana” kiedyś się sprawdzi, astrofizycy zaczną je rejestrować i... coś tam odkryją. Ale to pewnie znowu będzie jak w „Głosie Pana”, przybędzie trochę wiedzy, ale jednak pytań będzie więcej niż odpowiedzi.
Jako wielbiciel Lema zazdroszczę Panu tego, że mógł Pan pytać go o różne sekrety jego prozy - czy pytał go pan na przykład kiedyś, co to są sepulki?
Wielokrotnie zadawałem takie pytania i ojciec był ze mną zwykle bardzo szczery. Jeśli czegoś sam nie wiedział, to po prostu bez ogródek odpowiadał: „nie mam zielonego pojęcia”. W przypadku sepulek tak właśnie było, ojciec pilnował swoich tłumaczy, żeby tłumaczyli słowo „sepulki” tak, żeby w innych językach nie budziło skojarzeń z czymkolwiek. Raz pewien wielbiciel podarował ojcu obraz przedstawiający, jak twierdził, sepulkę. Ojciec był rozczarowany i powiedział, że sepulka wcale tak nie wygląda. Przyjrzałem się temu obrazowi dokładnie, żeby wiedzieć przynajmniej, czym sepulki na sto procent nie są - otóż na pewno nie przypominają żaglówek, bo obraz przedstawiał łódź pod pełnymi żaglami.
Jako wielbiciel Lema mam jednak więcej takich pytań - która teoria solarystyki jest prawdziwa? Kto tak naprawdę jest winowajcą w „Śledztwie”...?
Muszę pana jednak rozczarować, bo nie mam w tej materii jakiejś wiedzy wykraczającej poza ogólnodostępną. Jeszcze w tej fazie, w której dzieci zadają mnóstwo pytań, mój ojciec przyzwyczaił się do udzielania odpowiedzi typu: „tu masz książkę, w niej to jest wyjaśnione”. Ja potem czułem się nie do końca usatysfakcjonowany tym, co w tej książce wyczytałem, często wydawało mi się, że tak naprawdę pytałem przecież o coś innego - ale godziłem się, że skoro ojciec powiedział, że to jest właściwa odpowiedź, to tak widocznie było.
Otóż kiedy zacząłem się interesować jego prozą, ojciec udzielił już tylu wywiadów, w których odpowiadał na takie pytania, że po prostu mnie do nich odsyłał.
O „Śledztwo” ojca rzeczywiście pytałem, bo z kolei męczyli mnie koledzy ze szkoły - co to za kryminał, w którym nic się nie wyjaśnia w zakończeniu? Wiem więc, że prawdziwym sprawcą jest po prostu zbieg okoliczności taki sam jak w „Katarze”, tyle że bohaterom „Kataru” udało się go zdemaskować, a bohaterom „Śledztwa” nie.
Tylko że to nie jest jakaś specjalna wiedza udostępniona przez ojca tylko dla mnie, ja to wiem z wywiadów, do których mnie w takiej sytuacji odsyłał.
Domyślam się, że ktoś taki jak pański ojciec musiał też przyciągać wariatów - ludzi chcących opowiedzieć historię swojego uprowadzenia przez UFO albo powiadomić o odkrytej przez siebie nowej teorii fizycznej. Przypuszczam, że inspiracją do humoreski „Godzina przyjęć profesora Tarantogi” musiały być dla Lema jakieś rzeczywiste wydarzenia. Czy właśnie pani Barbara brała na siebie kontakty z takimi ludźmi?
W korespondencji ojca jest rzeczywiście osobna obszerna teczka „wariaci”. Ja jednak przyszedłem na świat dość późno. Przypuszczam, że najgorsze musiało się dziać znacznie wcześniej, za moich czasów rodzice zdążyli już wypracować pewne procedury i wszystko biegło jakąś rutyną. Mój ojciec cierpliwie odpisywał na różne listy wielbicielom, ale żeby odpisać wszystkim, musiałby nad tym pracować 50 godzin na dobę. Za moich czasów było więc już tak, że nie odpisywał niewątpliwym wariatom, kiedy zaś ktoś próbował bardziej poważnie zainteresować go tematyką UFO, odpisywał zwięźle, że niestety całkowicie w to nie wierzy.
Ta rutyna uległa pewnemu zaburzeniu podczas naszego pobytu w Wiedniu. Pamiętam sytuację, która mogła być dość groźna - jakiś wielbiciel pojawił się z czymś w rodzaju ręcznie wykonanego tomahawku, który koniecznie chciał wręczyć mojemu ojcu osobiście.
Austriak?
Na pewno nie Polak, bo negocjacje z nim moja matka toczyła po niemiecku. Ten tomahawk miał być prezentem, ale niespodziewana wizyta nadpobudliwej osoby z czymś w rodzaju siekiery nigdy nie jest przyjemna. Jakoś udało się go w końcu przekonać, żeby ten tomahawk wręczył mojej matce, ale on bardzo długo domagał się umożliwienia mu osobistego kontaktu z moim ojcem. Tomahawk został przekazany, ale w końcu został w Wiedniu, gdy rodzice wrócili z powrotem do kraju w roku 1988.
Ta częściowa emigracja z lat 80. zawsze mnie dziwiła - bo to ani nie była pełna emigracja z układaniem sobie życia na nowo, ani nie był to zwykły wyjazd na stypendium. Jak pan to wspomina?
Stan wojenny wprowadził ojca w stan bardzo głębokiej depresji. Otworzyły się jakieś stare traumy z okresu wojennego, o których ojciec nie chciał mówić, ale widać było, że żyje w najgłębszym przerażeniu. Mogę tylko zgadywać, że wojna i powojenna konieczność opuszczenia Lwowa, zostawiła w ojcu lęk przed znalezieniem się w sytuacji, w której zbyt długie zwlekanie przed emigracją prowadzi do nieodwracalnej tragedii. Ojciec skłonił swojego niemieckiego wydawcę, by ten załatwił mu stypendium w Berlinie Zachodnim - docelowo chodziło o Austrię, ale tylko do Berlina można było wyjechać bez wizy, a ojciec nie chciał niepotrzebnie zwlekać. Użył nacisków i znajomości, żeby najpierw załatwić paszport sobie, a potem matce i mnie. Z Berlina do Wiednia nasz bagaż pojechał pociągiem, a sami lecieliśmy samolotem, żeby nie przejechać przez terytorium żadnego kraju socjalistycznego, w którym mogliby nas capnąć.
Ten strach tkwił w nim bardzo długo, kiedy ja chciałem przyjechać do kraju w latach 80., bardzo mnie od tego odwodził obawiając się, sam już nie wiem czego, że mnie tu zamkną w więzieniu i będą go szantażować?
W tych warunkach powstała ostatnia powieść pańskiego ojca - „Fiasko”. Trudno mi sobie wyobrazić jednoczesne pisanie powieści i takie berlińsko-wiedeńskie przeprowadzki...
Ta powieść powstała, bo musiała powstać. To był warunek wydawcy, stąd się wzięło przecież to całe stypendium. Ojciec nie chciał jej pisać, wiem że „Fiasko” powstawało w ogromnych bólach, tym bardziej, że nasilały się też różne problemy zdrowotne, więc „Fiasko” było pisane nie tylko w trakcie przeprowadzki, ale także między jedną operacją a drugą. To naprawdę nie jest okres, który nasza rodzina wspomina szczególnie przyjemnie.
A co właściwie sprawiło, że ten lęk ustąpił?
Gorbaczow. Mój ojciec wiązał z nim ogromne nadzieje, z historycznej perspektywy być może przesadne, bo nie wiadomo, czy Gorbaczow chciał rozmontować imperium, czy po prostu usprawnić jego działanie. W każdym razie, wróciliśmy do Polski kiedy tutaj formalnie jeszcze trwał komunizm. Pamiętam, że gdy nadeszły wybory czwartego czerwca 1989, mój ojciec był pierwszym głosującym w naszym okręgu. Pojawił się na długo przed szóstą rano i czekał na otwarcie komisji - może dlatego, że chciał na własne oczy zobaczyć, czy te wybory w ogóle się odbędą, albo chciał zdążyć zagłosować, zanim zostaną odwołane.
W pańskich wspomnieniach zafascynował mnie wątek ukrytych papierków po cukierkach - gdy już wiadomo było, że pański ojciec nie może jeść słodyczy, pożerał je ukradkiem w swoim gabinecie, sprytnie ukrywając opakowania za meblami.
Ojciec nawyk ukrywania słodyczy miał już wcześniej. Mój cioteczny brat Michał - ten, dla którego ojciec napisał „Dyktanda” - remontował nasz poprzedni dom i również odkrył tam stosy opakowań. Było tam jakieś zakonspirowane pudło czekoladek wielkie jak ta szafka. Nie wiem, dlaczego ojciec tak lubił je ukrywać, może po prostu czekoladka zyskuje na smaku, gdy się ją wyjmie z sekretnego schowka? Potem u ojca rozpoznano cukrzycę i zaczął się problem. Nie wiem, dlaczego ojciec wbrew zaleceniom dalej jadł cukierki, ale myślę, że odpowiedziałby tak: można oczywiście żyć nie jedząc słodyczy, ale wtedy po co żyć?
Wywiad ukazał się na łamach "Gazety Wyborczej"