Teraz lepiej rozumiem rozpacz Ijona Tichego, któremu się przypaliła polędwica wołowa - kto w PRL polował na mięso ten wiedział, jak trudno było o naprawdę dobry kawałek, zwłaszcza polędwicy wołowej...
Mięso w domu rzeczywiście jadaliśmy rzadko. Przypuszczam, że ojciec nie był na tyle wpływową osobą, żeby coś załatwić w mięsnym poza kolejnością. W Peweksie przecież polędwicy wołowej nie można było kupić, pozostawały więc szynka z puszki. W korespondencji ojca widać ślady tej codziennej walki o rzeczy, które dziś wydają się oczywiste. Znaleźliśmy na przykład w papierach pismo wystosowane przez krakowski oddział związku literatów: „Popieramy wniosek naszego kolegi o przyznanie talonu na pralkę. W uzasadnieniu...”, i potem przez dwie strony maszynopisu wyjaśnienie, dlaczego koledze Lemowi niezbędna jest pralka. I o ile pamiętam poparcie krakowskich literatów nie wystarczyło, pralka pojawiła się w domu znacznie później. Ale chyba każdy, kto żył w PRL, musiał się stykać z takimi historiami...
Niektórym udawało się całkowicie odgrodzić od peerelowskich absurdów, po prostu delegując wszystkie kontakty ze światem zewnętrznym na kogoś innego - najczęściej żonę.
Moja matka też częściowo pełniła taką rolę. Brała na siebie reprezentowanie ojca przed światem zewnętrznym...
Zdążyłem zauważyć umawiając się wiele lat temu na wywiad.
...ale często nawet w kontaktach z najbliższą rodziną. Opisuję w swojej książce formułę, która często padało w domu przy stole: „Basiu, powiedz Tomkowi, żeby...”. Mój ojciec tak był przyzwyczajony, że porozumiewa się za jej pośrednictwem, że robił to nawet gdy dana osoba przebywała w tym samym pomieszczeniu. To działało zresztą w obie strony, ojciec tak często pochłonięty był swoimi myślami, że nie słyszał, co się do niego mówi. I co gorsza, tak jak konstruktor Trurl w swoich maszynach symulował różne osobowości, tak samo mój ojciec miał w głowie algorytmiczne modele swojej rodziny. Wiedział mniej więcej, co kto może powiedzieć i miał na to przygotowaną jakąś wymijającą odpowiedź. Tak więc nawet zadanie ojcu pytania i uzyskanie odpowiedzi wcale nie oznaczało, że rzeczywiste porozumienie zostało nawiązane. W ważnych sprawach zwracaliśmy się więc do ojca pisemnie.
Wysyłając list?
Pisząc coś na maszynie i kładąc mu kartkę na biurku. To był jedyny sposób, żeby wiadomość dotarła. To była ostatnia, desperacka deska ratunku, z której niestety czasem musieliśmy korzystać.
Czy na wybór kierunku Pańskich studiów też wpłynęła osobowość Stanisława Lema?
Bez wątpienia, choć był też prosty czynnik praktyczny. Wyjechałem z Polski jako nastolatek i słabo posługiwałem się językiem angielskim. Fizyka pozwalała to jakoś wyrównać. Później w Princeton odkryłem profesora Paczyńskiego, pod kierunkiem którego pisałem pracę. Rzeczywiście nie uprawiam teraz fizyki zawodowo - jestem tłumaczem - ale po takich studiach coś zostaje w człowieku na całe życie. Fizyka uczy myśleć, nie tylko o Wszechświecie, także o mechanizmach obserwowanych w bezpośredniej codzienności.