Był rok 1983. Rankiem w dniu wyjazdu z Polski ojciec umył się, ubrał, wyjął z kieszeni portfel, podszedł do kosza na śmieci i zaczął metodycznie wyrzucać banknoty – stuzłotówki z Waryńskim, tysiące z Kopernikiem, być może były tam również „Bolki i Lolki”, czyli banknoty z Mieszkiem i Chrobrym. Potem równie skrupulatnie obszedł się z bilonem, który z brzękiem także wylądował w koszu.
Widząc moją zdziwioną minę, wyjaśnił, że ponieważ już nigdy do Polski nie wrócimy, złotówki nie będą nam potrzebne.
Na ojca naskarżyłem cioci, pieniądze trafiły tam, gdzie powinny. Rodzice tradycyjnie zamknęli się w łazience, gdzie matka coś ojcu tłumaczyła, jednak kiedy wyszedł, nie wyglądał na przekonanego.
***
Ojciec zakładał, że wyjazd do kraju niemieckojęzycznego będzie się wiązać z koniecznością zapisania syna do szkoły z wykładowym niemieckim. Nauczony własnym doświadczeniem, że przy odrobinie motywacji wystarczy słownik i trochę cierpliwości, postanowił i mnie "nauczyć" taką właśnie metodą. Wszak angielskiego nauczył się sam, toteż w głowie wykiełkowała mu myśl, że jego synowi nauka przyjdzie jeszcze łatwiej, bo z interlokutorem, z którym od razu mógłby prowadzić - początkowo zapewne nieskomplikowaną - konwersację. Z myślą, aby obrać taką metodę lingwistycznego kształcenia, oraz że pokładał w niej tak wielkie nadzieje, nie zdradził się przede mną. Przypuszczam, że przez wrodzoną niecierpliwość liczył, że w kilka dni opanuję podstawy niemieckiego. Jakże wielkie było jego rozczarowanie.
Kazał mi zameldować się w swoim gabinecie z czystym zeszytem i długopisem. W krótkich, żołnierskich słowach - pisał właśnie artykuł i spotkał się ze mną z poczucia obowiązku - wyjaśnił, że niemiecka gramatyka ma tylko cztery przypadki, a nie siedem jak polski czy łacina, z czego powinienem się cieszyć.
- Bo znasz przecież łacinę...? - ojciec zawiesił głos.
Wyprowadziłem go z błędu. Z języków obcych w podstawówce uczono tylko rosyjskiego.
Ojciec westchnął, wyjaśnił, że mój dziadek znał między innymi grekę i łacinę, on sam zaś włada łaciną, niemieckim, francuskim, angielski, ukraińskim i rosyjskim, toteż byłoby doprawdy wstyd, gdybym nie znał choćby podstaw łaciny. Zobowiązał mnie do kupna stosownego podręcznika.
Skoro łacina została tak gładko załatwiona, mogliśmy przejść do niemieckiego.
- Mamy trzy rodzajniki: der, die oraz das, a także kilka czasów - mówił ojciec skrobiąc w zeszycie swe słynne, nieczytelne hieroglify. - Tu ci je wstępnie rozpisałem. Czasowniki stawiaj na końcu zdań, rzeczowniki pisz z dużej litery. Tutaj natomiast - z wyrazem pewnego wahania podał mi dwa zakurzone woluminy - masz słownik. To mój najlepszy, więc go nie zgub. Chciałem dać ci kieszonkowy, ale gdzieś się zawieruszył. Kupisz sobie razem z podręcznikiem łaciny, a wtedy ten mi oddasz.
Dostałem tygodnik czy książkę, której fragment miałem przeczytać, abyśmy mogli o tekście następnym razem "porozmawiać po niemiecku".
Ślęczałem nad tekstem niczym Champollion nad hieroglifami. Ojciec był nawet dość zadowolony z efektów mojej pracy kryptograficznej, jednak konwersacja okazała się tak wielką porażką, że konieczna była interwencja matki. Powtórzyła się historia z gokartem - ojca trzeba było pocieszyć, ponieważ ponownie nabrał przekonania, że ma syna idiotę.
***
Pierwszą poważną książką, którą mniej więcej w rok później samodzielnie przeczytałem po niemiecku był "Narcyz i Złotousty" Hermana Hessego. Słownikowa metoda ojca wsparta lekcjami niemieckiego w wiedeńskiej szkole okazała się skuteczna, jednak ze wstydem wyznaję, że nigdy już do tej powieści nie wróciłem. Niczym okręt, który po katastrofie wraz z załogą na wieczność spoczął na dnie morza, została ona na zawsze zamknięta w rejestrach pamięci skrywających największe męki i cierpienia młodości.