UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

Image

Do tej adaptacji mam bardzo zasadnicze zastrzeżenia. Po pierwsze, życzyłbym sobie zobaczyć planetę Solaris, ale niestety reżyser mi tego nie umożliwił, bo jest to przecież kameralne. A po drugie — co powiedziałem Tarkowskiemu w jednej z kłótni — on wcale nie nakręcił Solaris, ale Zbrodnię i karę. Przecież w filmie wychodzi tylko tyle, że ten paskudny Kelvin doprowadził biedną Harey do samobójstwa, a potem ma z tego powodu wyrzuty sumienia, które są wzmocnione jej pojawieniem się; i to pojawieniem się w okolicznościach dziwnych i niezrozumiałych. Ta fenomenalistyka kolejnych pojawień się Harey była dla mnie egzemplifikacją pewnej koncepcji, którą wywodzić można niemal z samego Kanta. Bo jest przecież Ding an sich, Nieposiężne, Rzecz w Sobie, Druga Strona, do której przedostać się nie można. Z tym jednak, że w mojej prozie zostało to zupełnie inaczej unaocznione i zorkiestrowane… Muszę się jednak zastrzec, że całego filmu nie widziałem, poza dwudziestoma minutami drugiej części, ale dokładnie znam scenariusz, gdyż Rosjanie mają zwyczaj, że powielają egzemplarz dla autora.

A co już było zupełnie okropne, Tarkowski wprowadził do filmu rodziców Kelvina, a nawet jakąś jego ciocię. Ale przede wszystkim matkę — bo matka to jest mat’, a mat’ to jest Rossija, Rodina, Ziemlja. To mnie już porządnie rozgniewało. Byliśmy w tym momencie jak dwa konie, które ciągną ten sam wóz w przeciwne strony. Ta historia przydarzyła się zresztą później Strugackim, gdy Tarkowski zrealizował Stalkera na podstawie Pikniku na skraju drogi i zrobił z niego taki pasztet, którego co prawda nikt nie rozumie, ale jest on w sam raz smutny i ponury. Tarkowski przypomina mi porucznika z epoki Turgieniewa — jest bardzo sympatyczny i szalenie ujmujący, a zarazem wizjonerski i niepochwytny. Nie można go nigdzie "dopaść", bo zawsze jest już trochę gdzieś indziej. Po prostu on taki jest. Kiedy to zrozumiałem, dałem sobie spokój. Tego reżysera nie można już przerobić, a przede wszystkim niczego nie da mu się wytłumaczyć, bo i tak wszystko przerobi na "swoje".

W mojej książce niezwykle ważna była cała sfera rozważań i kwestii kognitywnych i epistemicznych, która mocno wiązała się z literaturą solarystyczną i samą istotą solarystyki, ale niestety film został z tych jakości dość gruntownie wytrzebiony. Losy ludzi na stacji, które poznajemy tylko w drobnych ogniwach w kolejnych najazdach kamery, też nie są żadną egzystencjalną anegdotą, lecz wielkim pytaniem dotyczącym pozycji człowieka w Kosmosie i tak dalej. U mnie Kelvin decyduje się pozostać na planecie bez odrobiny nadziei, a Tarkowski stworzył wizję, w której pojawia się jakaś wyspa, a na niej chatka. A kiedy ja słyszę o chatce i wyspie, to mało ze skóry nie wyjdę z irytacji… Po prostu sosy emocjonalne, w których Tarkowski zanurzył moich bohaterów, nie wspominając już o tym, iż amputował zupełnie pejzaż scjentyczny i wprowadził moc dziwactw, są dla mnie zupełnie nie do zniesienia.

wywiad na temat adaptacji filmowych

Tako rzecze... Lem Rozmowy ze Stanisławem Beresiem, str. 154-156, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002