UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 3.00 (2 Votes)

Wizja lokalna jest jedną z najdziwniejszych książek Lema: wielogłosowa i wielostylowa, stanowi jakby przegląd stosowanych wcześniej przez Lema technik narracji i perspektyw widzenia świata społecznego. Utwór rozpada się na trzy odrębne i nader odmienne części. Pierwsza ma charakter satyryczny i opisuje jedną z wersji możliwych na Ziemi „labiryntów prawnych”, w który uwikłany zostaje odpoczywający w zacisznej Szwajcarii Ijon Tichy. Druga jest znamienną dla sztuki pisarskiej Lema rekapitulacją treści tekstów o planecie Encji, zawartych w potężnej bibliotece. Dopiero w trzeciej bohater dokonuje tytułowej „wizji lokalnej”, wikłając się w rozliczne niezwykłe awantury, by rozgryźć tajemnice technologicznego i prawnego ustroju społeczeństw zamieszkujących Encję.

Wizja lokalna jest zatem strukturą trójdzielną, z której najciekawsze są dwie ostatnie części: rozbudowany „metadyskurs” i ściśle z nim spleciona partia przygodowa. Nigdy wcześniej Lem nie zaprezentował wizji obcej cywilizacji tak wielostronnej i zarazem precyzyjnej w szczegółach. Zajmijmy się wpierw zawartością encjańskich archiwów na Ziemi. Składają się na nie dokumenty, które sobie wzajem przeczą i stanowią istny labirynt. Dlaczego? Otóż dzieje planety piszą historycy i uczeni nie tylko skłóceni z sobą jako przedstawiciele odmiennych kierunków badawczych, ale do tego jeszcze próbujący naginać rzeczywistość do wymogów racji stanu jednego z planetarnych mocarstw — Kurdlandii bądź Luzanii. Dochodzi do tego zmienna optyka wynikająca z postępów wiedzy, przejściowych wiar i przeświadczeń, a także to, co jest skutkiem gatunkowej specyfiki mieszkańców Encji: w ogólnych zarysach człekokształtnych, pochodzących jednak od ptaków-bezlotów. Odmienny sposób rozmnażania, publiczny charakter aktów seksualnych, nie związany z poczuciem wstydu, grzechu czy zbrukania, ma wpływ na naturę ich popędów, strukturę społeczeństwa, a nawet religię i metafizykę.

„Metadyskurs” poświęcony Encji tyleż więc odsłania, co zakłamuje, i w swej kakofoniczności naśladuje dobrze zbiory ziemskich opisów rzeczywistości ludzkiej. By przedstawić lepiej zadanie, przed którym stanął Tichy, wyobraźmy sobie przybysza z obcej planety, chcącego wyrokować o Ziemi i człowieku na podstawie kolekcji tekstów zawierającej pisma Arystotelesa, Demokryta i Pitagorasa, średniowieczne kroniki i dzieła Konfucjusza, traktaty Ptolemeusza i Kopernika, Buffona i Lamarcka, Darwina i Monoda, pisma Lavoisiera i Einsteina, Marksa i Miltona Friedmana, polityczne przemówienia Lenina, Hitlera, Churchilla — z rocznikami „Prawdy” i „Washington Posť’ na dodatek. Dorzućmy jeszcze pojedyncze numery rosyjskiego „Krokodila”, przemieszane z „Pardon” i „Playboyem”, przydajmy garść wybranych na chybił trafił broszur politycznych, scholastycznych traktatów i naukowych prac przyczynkarskich na różne tematy, a okaże się, że Ziemia jest planetą równie tajemniczą, jak odległa Encja. Lem pokazuje nam rzeczywistość owiniętą w teksty tak szczelnie, że trudno już poza nimi wypatrzeć jakikolwiek konkret obiektywny i niewątpliwy. Co więcej, wiemy, iż nie da się po prostu odkłamać tego, co przez opis zostało zniekształcone: ostatecznie z tych wmówień i przeinaczeń składa się kultura. Spróbujmy je usunąć, a wnet stracimy wspólny język z mieszkańcami planety — czy będzie nią Encja, czy Ziemia.

Tworzenie parodii ziemskiej nauki i ideologii nie jest jednak głównym celem Lema. Autor Wizji lokalnej próbuje spełnić to, co postulował w Fantastyce i futurologii, a mianowicie dokonać swoistego eksperymentu, polegającego na powołaniu do życia fikcyjnej cywilizacji, która — w niektórych punktach podobna do ziemskiej — rozwijałaby się jednak w oparciu o trochę inne przesłanki. Tak więc historia Encji, w cywilizacyjnym rozwoju nieco bardziej od Ziemi zaawansowanej, wynika po części z ekstrapolacji tych tendencji, jakie działają w ludzkim świecie, i w tej mierze może być traktowana jako prognoza lub futurologiczny model przyszłych dziejów ludzkości. Zarazem odmienność biologicznej kondycji Encjan, historii gatunku, warunków naturalnych pozwala projektować inaczej wierzenia, ideologie i społeczne urządzenia mieszkańców globu. Istnieje zatem w obrazie planety napięcie między „swojskością” i „obcością”, identyfikacją i dystansem, istnieje też podskórny nurt refleksji nad tym, co mogłoby być jakąś „stałą kosmiczną” — prawidłowością obowiązującą wszystkie cywilizacje w ogólnych zarysach do ziemskiej zbliżone, co zaś traktować należy jako akcydens, wynik osobliwego ukształtowania ciał zrzeszonych w społeczność istot lub znamię odciśnięte przez środowiskowe warunki, historyczny przypadek etc.

Znając już zamysł niejako techniczny książki, przejdźmy do konkretów. Lem projektuje swoje dwa państwa w oparciu o diametralnie różne zasady. Kurdlandia to kraj prymitywny i zacofany technologicznie, rządzony przez autorytarny reżim, utrzymujący poddanych w posłuszeństwie z pomocą aparatu biurokratyczno-policyjnego i wychowania w duchu jednej, obowiązującej ideologii. Obywatele bytują w nieopisanej nędzy i niewygodzie, osiedleni we wnętrznościach monstrualnych kurdli, a ten styl życia stanowi główny zrąb państwowej ideologii „nacjomobilizmu” (władcy nb. mieszkają w wygodnych rezydencjach). Zupełnie odmienne stosunki panują w ościennej Luzanii, która osiągnęła wyżyny technologicznej perfekcji i materialnego standardu. Demokratyczne społeczeństwo Luzan nie zna już problemu niedostatku dóbr czy naturalnych kataklizmów, nie zna też lęku przed niebezpieczeństwem za sprawą niezawodnej „etykosfery”, chroniącej ich życie, zdrowie i osobistą nietykalność.

Na przykładzie Kurdlandii i Luzanii rozważa Lem dwie możliwe drogi ewolucji społeczeństw i organizacji państwowych. Można więc albo dążyć do spojenia obywateli więzami abstrakcyjnej idei (nieważne, na ile sensownej lub szalonej), odmawiając jednostkom prawa do kształtowania swego życia podług indywidualnego gustu czy pragnień, można też — na odwrót — przyjąć, iż państwo organizuje się w celu maksymalnego zaspokajania potrzeb i aspiracji swych obywateli, dbając jedynie, by kolizja prywatnych interesów nie ograniczała zbytnio osobistej wolności i nie prowadziła społeczeństwa do wstrząsów i zapaści. Istnieje oczywiście w Wizji lokalnej wątek aktualnej satyry politycznej: nie bez kozery Kurdlandia przypomina ziemskie państwa totalitarne typu maoistowskich Chin czy Kampuczy Pol Pota, Luzania ekstrapoluje cechy wysoko rozwiniętych państw Zachodu, a legendarnej Kliwii, doszczętnie zniszczonej przez Luzan w konsekwencji globalnego konfliktu, Lem, jak sam mi kiedyś wspomniał, przydał cechy Związku Sowieckiego. Wizja lokalna nie jest jednak alegorią, a Encja — prostym odbiciem Ziemi.

Pomysł Lema na tym z grubsza polega, że przedstawia dwa społeczeństwa zniewolone, każde jednak na inną modłę. Kurdlandczycy muszą się bezwzględnie podporządkować ideologii i aparatowi przymusu. Ten aparat działa pozornie po to, by utrzymać zbiorowość w stanie ciągłej mobilizacji przeciw zewnętrznemu wrogowi, opancerzyć je przeciw atakom i przystosować do życia w ciężkich, wojennych warunkach. Naprawdę Luzanom ani w głowie dokonywać inwazji na kurdlandzkie bagna, sama zaś Kurdlandia nie może nawet myśleć o skutecznej agresji militarnej na przeciwnika górującego nad nią pod każdym względem. Militaryzacja i ideologizacja społeczeństwa służy jedynie celom wewnętrznym: obywatele, „zakorkowani w kurdlach”, tracą szanse indywidualnego rozwoju, a czas schodzi im na uciążliwych i bezsensownych działaniach, służących podtrzymaniu zbiorowego ładu.

Inny typ zniewolenia doskwiera Luzanom: obdarzeni w szerokiej mierze „wolnością od”, muszą zaakceptować bezosobowy, działający na poziomie molekularnym system zabezpieczeń, powstrzymujący ich od czynienia „zła” — innym i sobie. W rezultacie także czują się spętani, zwłaszcza że arcydzieło inżynierii, etykosfera, nie tylko chroni ich przed niebezpieczeństwem, ale też, przy okazji, duchowo okalecza, a nawet czasem „uszczęśliwia” czymś bez ich wiedzy i woli. Konwulsje, w jakie popadała okresowo luzańska cywilizacja, zostały w książce dosyć dokładnie opisane: szał konsumpcyjny, wyzwolenie instynktów agresji, wprowadzenie etykosfery jako ostatniej deski ratunku przed kompletnym rozpadem społeczeństwa, a następnie kolejne problemy, wynikające z poddania żywych istot nadzorowi bystrów.

W Wizji lokalnej fascynuje już sam pomysł: oto Luzanie uczą się inżynierii na tym poziomie, na którym jest ona całkowicie niezawodna, a mianowicie na poziomie atomowym. Tworzą w ten sposób już nie zespół urządzeń wytwarzających technologiczny ład na planecie, ale niejako „sztuczną naturę” o opiekuńczych wobec życia funkcjach — taką Opatrzność ex machina, która działa na tyle sprawnie, że nie można nad nią do końca zapanować. Opatrzność taka nie mierzi, gdy od Boga pochodzi, tzn. gdy poza nią wyobrażamy sobie obecność wszechmądrej i wszechdobrej Istoty, pełniącej wobec nas rolę stworzyciela, ojca i gwaranta sensu egzystencji. Inaczej w Luzanii: Encjanie stworzyli tam coś, co będąc tworem skończonego, doczesnego rozumu, sięga po kompetencje niczym w sposób wyraźny nie ograniczone. Nie da się jednak wierzyć w przyrodzone dobro „Boga z maszyny” — stąd lęki Luzan i odraza do niektórych produktów nadgorliwości bystrów, np. sztucznej nieśmiertelności, zabijającej niespodzianie w jednostce całą namiętność życia. Luzański mędrzec Xaimarnox przeprowadza bardzo interesującą krytykę systemu zabezpieczeń funkcjonującego w państwie. Twierdzi, że zablokowanie realizacji agresywnych popędów stawia obywateli państwa w sytuacji psychicznej nie do zniesienia: każdy z nich pozostaje zamurowany z własnym, osobistym piekłem w sobie, nie mogąc go dać innym do posmakowania. Intuicja ta wydaje się nadzwyczaj trafna i mało jest w książce scen bardziej przejmujących, jak ta z dziećmi w parku, którym etykosfera nie pozwala przykładnie wytłuc kolegi, doprowadzając je do histerii, rozpaczy, w końcu do otępienia. „Człowiek z lochu” Dostojewskiego miałby uciechę! Ale krytykę etykosfery można prowadzić także z innych pozycji.

Zestawmy Wizję lokalną z wcześniejszym Golemem XIV, a okaże się, że obie książki, mimo różnic, mają pewien wspólny mianownik. Nad Luzanią także przecie polatuje „czysty, bezludny Rozum”, wyzwolony od stałej kontroli ze strony swych konstruktorów. Zapewne nie jest tak elokwentny, jak superkomputer z Golema, więcej się też troszczy o biologiczne istoty oddane mu pod opiekę, istota wynalazku pozostaje jednak podobna: utworzono swobodne, choć bezosobowe, samoprogramujące się zrzeszenie mikroelementów, rozwijające się autonomicznie i w zasadzie niezależne od swych twórców. To prawda, że etykosfera nie rozumuje jak osoba, nie przejawia indywidualnej woli, a działa powodowana mechanicznym instynktem, ostatecznie jednak umie rozwiązywać skomplikowane problemy intelektualne, można by jej też było — jak mówi któryś z informatorów Tichego — wszczepić sztuczną osobowość i uczynić partnerem dialogu. A cóż z dalszymi „szalonymi pomysłami” Luzan? Z tym „sztucznym bogiem”, którego zamierzali stworzyć, skłonnością do Dobra nasycając całą Galaktykę? Mieszkańcy Luzanii stają przed takimi problemami, jakie mogą czekać każde społeczeństwo porywające się na wyzwolenie Rozumu z biologicznych uwarunkowań. Nie bez kozery obywateli takich technologicznie perfekcyjnych społeczeństw poczyna dręczyć nieubłagana czczość metafizyczna. Chcieliby sobie postawić jakiś cel godny wysiłków, a zarazem w nic już nie potrafią naiwnie i gorąco uwierzyć — i ta zbyt jasna świadomość wykoleja wszystkie ich starania. Skoro w świecie danym bezpośrednio nie ma już nic, co mogłoby istoty te zmobilizować do jakichś heroicznych zmagań (sztuczny Rozum zresztą sam, bez ich udziału, wszystkiemu podoła), poczynają one wybiegać myślą w przód, aż ku krańcom — wszechmocy, poznania. Wizja lokalna pokazuje nam krok od ludzkiego poziomu techniki i społecznych urządzeń do jego stopnia wyższego — w postaci encjańskiej cywilizacji. Możemy bez trudu przewidzieć dalszy ciąg: oto Luzanie znów osiągną jakiś technologiczny próg i wyzwolone sprawności poczną im szkodzić — a zatem ponownie chorobę tę trzeba będzie leczyć — także technologią, tyle że doskonalszą, zabezpieczeń — i tak bez końca. Na drodze tej nie widać dobrze finalnych celów, społeczność pędzi ku jakiejś niewiadomej przyszłości owinięta w kokon ochraniających ją urządzeń, przestaje jednak panować nad tempem i charakterem przemian oraz kierunkiem wędrówki.

Religię Encjan czyni Lem jakoby bardziej logiczną od ziemskiej, pozbawioną sprzeczności i nieodłącznej od chrystianizmu Tajemnicy. Bóg Encjan rządzić ma „najlepszym ze światów”, nie obiecując wyznawcom niczego, co — jak chrześcijańskie Niebo i Piekło — byłoby ulokowane poza doczesnością. Trudno mi rozsądzić, czy za taką poprawioną wersją ziemskiej religii Lem gotów byłby optować (choćby tylko teoretycznie — oceniając spójność teologicznych twierdzeń i postulatów). Encjanie niby omijają niektóre antynomie, które pisarz wytykał teologii katolickiej, natychmiast jednak popadają w nowe kłopoty: raj na Ziemi (Encji) nie daje się nie tylko praktycznie osiągnąć, lecz również teoretycznie trudny jest do pomyślenia. Żadna wizja wszechmocy, wszechwiedzy czy wszechzaspokojenia nie pociąga za sobą szczęścia jako punktu dojścia cywilizacyjnych zabiegów. Bogu odebrać można wszystkie kompetencje poza jedną — wytyczania celu istnienia (jednostki, społeczeństwa, rodzaju ludzkiego). Co więcej: cel ten musi osłaniać tajemnica — w tym sensie przynajmniej, w jakim najwyższa rozkosz zespolenia z Bogiem, obiecywana przez chrześcijaństwo, nie może być w ludzkich, ziemskich kategoriach wyrażalna, wymaga bowiem finalnego przeistoczenia człowieka indywidualnego, wlania jego jednostkowości w byt innego rzędu, przekształcenia zatem podstawy wszelkich sądów i wartościowań.

Kurdlandczycy i Kliwianie wytworzyli coś w rodzaju „protezy teleologii”: pierwsi zatrzasnęli się w ideologii społecznego bytu, która od jednostek wymaga najwyższych wyrzeczeń i niejako sama dla siebie staje się celem; drudzy cel ulokowali w tajemniczym „Ka-Undrium”, które — na podobieństwo ziemskiego komunizmu — jest bodaj ideą abstrakcyjnie rozumianego przyszłego szczęścia społeczeństw, z której nic tu i teraz nie wynika. Paradoksalnie właśnie Luzanom, którzy w rozwoju wysforowali się najdalej, zabrakło wyraźnej wizji teleologicznej i brak ten w ich ideologii społecznej daje się odczuć z całym dramatyzmem. Co więcej i co gorzej — jako społeczność obdarzeni najwyższym stopniem technologicznej sprawności, całą niemal sferę twórczych osiągnięć, nadających sens życia poszczególnym jednostkom, scedowali na perfekcyjnie działające, bezosobowe urządzenia. Ułatwiwszy sobie życie, uczynili je zarazem ubogim we wzruszenia natury pozytywnej: nad twórczą pasją czy namiętnością poznawczą górować poczęły emocje związane z próbami wyzwolenia — od dobrobytu, bezpieczeństwa, jałowej wolności w dziedzinie artystycznych kreacji itd. Zaiste na przykładzie Luzanii najlepiej widać, jak Rozum potrafi wyzwolić się z biologicznych otamowań i ewoluować niejako samopas, zostawiając w tyle społeczność istot, które go zrodziły i którym miał służyć. Tym ostatnim pozostaje tylko rozpoznać do końca tragizm własnej sytuacji i przyjąć godną postawę w obliczu faktów, na które już wpływać nie mogą.

Czytając Wizję lokalną, trudno uwolnić się od pytania, jaka jest osobista opcja samego pisarza, tzn. który z zaprezentowanych systemów wybrałby dla siebie jako mieszkanie. Nie sądzę, mimo wszystko, by była to Kurdlandia: trudno przypuścić, że lęki poznającego umysłu chciałby pisarz leczyć dobrowolnym wyborem głupoty i zacofania. Gatunek zniewolenia, jaki swym obywatelom proponują ideolodzy „nacjomobilizmu”, zmusza jednostki do abdykacji nie tylko z osobistych aspiracji, lecz także z godności, której warunkiem jest zdolność myślenia na własny rachunek. Luzanie, uwięzieni w trzewiach „maszyny do spełniania życzeń”, mogą przynajmniej dawać wyraz swym pragnieniom i próbować przekształcać własny los czy daną im gatunkową postać — tak by sprostać wyzwaniu świata. I cóż stąd, że ponoszą klęski? Z technologicznej wyżyny, jaką wzniosła ich cywilizacja, przynajmniej rzeczywistość i dylematy istnienia stają się lepiej widoczne. Ostatecznie powinno nam robić różnicę, czy uwięzieni będziemy w bibliotece, czy w komórce pośród pajęczyn i stert śmiecia.

A jednak jeśli nawet w cząstkowo potraktowanych kwestiach, które podejmuje Wizja lokalna, można określić, za czym autor się opowiada, co zaś budzi w nim repulsję — to zarazem wyznaczenie w powieści sfery konkluzji generalnych, jakiegoś uniwersalnego przesłania wydaje się niemożliwe. Istotnie nie jest to ani przypowieść, ani proroctwo, lecz model, z którym można wieść dialog i dalsze eksperymenty. Jako taka jest Wizja lokalna zapewne najbliższa Lemowemu ideałowi literatury wybiegającej naprzód i zadającej wciąż ludzkości najbardziej istotne pytania — a zarazem najdalsza od łatwych na nie odpowiedzi.

 

Jerzy Jarzębski