UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 3.67 (3 Votes)

    Ucharakteryzowane na klasyczny „angielski” kryminał, Śledztwo jest w istocie swoistym negatywem detektywistycznego romansu w stylu Conan Doyle’a. Jest tam wprawdzie i Londyn, i Scotland Yard, i sympatyczny porucznik prowadzący śledztwo, sama jednak zagadka, nad którą ślęczy bohater, skutecznie broni się przed rozwikłaniem, choć w powieści pomieszczono w stosownych ilościach wizje lokalne, badanie śladów i poszlak, podglądanie podejrzanych, logiczne analizy materiału faktów itd. Lem napisał swą książkę na przełomie lat 1957–1958, a zatem w dość wczesnym okresie twórczości, kiedy formułował sam dla siebie nowoczesną teorię poznania. Wzorzec „kryminału” uznał za doskonały model poznawczej procedury w dawnym stylu — i postanowił wywrócić go na nice.

    Dlatego na nic tu — za Anglikami — narzekać na liczne błędy w opisie londyńskich realiów. Możemy, rzecz jasna, skorygować stopnie służbowe policjantów, przesadzić ich z oldsmobile’a w austina, przeliczyć wskazania szybkościomierza z kilometrów na mile, usunąć z ulic londyńskich przystanek tramwajowy, wprowadzić właściwe nazwy stacji kolejki podziemnej, nie pozwalając jej też jeździć po dzielnicach, gdzie jej nigdy (jak w Camberwell) nie było, itd., itp. Po cóż jednak? Mamy tu wszak do czynienia z czysto konwencjonalną parodią „holmesady”. Porucznik Gregory zbiera więc materiał na miejscu „przestępstwa”, podejrzewa różne osoby, włóczy się po Londynie w pogoni za własnymi urojeniami, wcielając się w romantyczną postać detektywa jako „człowieka przygody”, łączącego analityczny umysł z intuicją i skłonnością do wikłania się w przypadkowe awantury. Odziany w skórę Pirxa, wyposażony w jego „naiwność”, Gregory coś by tu może zwojował, jako porucznik Scotland Yardu nic jednak zdziałać nie może. Zapewne dlatego, że zawodowe skrzywienie każe mu wciąż zadawać swej zagadce niewłaściwe pytania. Pyta więc: „po co?”, „w czyim interesie?”, „z jakiej przyczyny?” znikają z kostnic zwłoki, nadając tym samym charakter celowego lub choćby uwarunkowanego określonymi przyczynami działania serii zdarzeń, która w istocie jest tylko monstrualnym „zakłóceniem porządku”, groteskową fluktuacją czegoś, co przywykliśmy uznawać za dobrze ugruntowany ład świata.

    Oryginalność Lemowego „kryminału” na tym polega, że już od pierwszej sceny czytelnikowi (i policji) proponuje się rozwiązanie konkurencyjne wobec utartych stereotypów: ekscentryczny rzeczoznawca od statystyki matematycznej zestawia listę parametrów koniecznych dla wystąpienia zjawiska (notabene Lem popisał się przy ich wyborze czarnym humorem, dając katalog rekwizytów z typowej horror story), bada częstotliwość i geograficzne rozmieszczenie niezwykłych przypadków, po czym obwieszcza, gdzie i kiedy „ożyją” następne zwłoki — oraz że będzie to koniec serii. I rzeczywiście. Czy to już wszystko? — pyta zniechęcony czytelnik. Równie zawiedziony jest porucznik, który — pragnąc znaleźć wyjaśnienie przyczyn i celów zjawiska, na koniec zaś: pochwycić sprawcę — posuwa się do jawnie absurdalnych mniemań. Daremnie: fenomen „słucha się” praw statystyki — odmawia posłuszeństwa wszelkim ujęciom teleologicznym i singularnym, gdzie poszczególne przypadki bada się i objaśnia indywidualnie. Porucznik rozumuje całkiem sprawnie, ale w zdarzeniach tropi czyjąś intencję (nieważne — zdrową czy szaloną). Powieść kryminalna z zasady jest przecie pojedynkiem intelektów policjanta i złoczyńcy. Jeśli poza zbiorem faktów-poszlak kryje się umysł, który nimi kierował — inny umysł może ten ciąg zrekonstruować i wykryć tkwiącą w nim celowość. Inaczej jest, gdy generatorem faktów stanie się przyroda. Produkuje ich ona jakby zbyt wiele, i tropiący związki między nimi badacz im lepiej jest poinformowany, tym większą ma szansę natrafić na korelacje z ludzkiego punktu widzenia bezsensowne, przydarzające się losowo. Porucznik na koniec dochodzi do zrozumienia własnej sytuacji, do czego prowadzi go nie tylko teoretyczna inspiracja i nauki pobierane u nieznośnego Scissa, ale także wsłuchanie w siebie — i w głosy płynące z otoczenia.

    Londyn i jego okolice, po których Gregory błądzi, mają strukturę labiryntu — tu akurat nie znający miasta autor książki trafił w sam środek tarczy. Cała ta plątanina uliczek i zaułków albo bocznych szos i pomniejszych osiedli ludzkich nie składa się w żadną przejrzystą mapę. Ruchami bohatera także kieruje na przemian skrystalizowany zamiar i losowość, wskutek czego przypadek decyduje często o niespodziewanych spotkaniach, zauważanych faktach czy skojarzeniach pchających śledztwo na nowe tory. Gregory w swoim domu ma zresztą namiastkę kryminalnej zagadki, której własnymi siłami nie udaje mu się rozwikłać (chodzi o dziwne rumory dochodzące z pokoju jego gospodarza), cóż więc myśleć o badaniu zjawisk tak złożonych jak sprawa znikających zwłok! Pojawia się w Śledztwie raz jeszcze problem znany z innych utworów Lema, mianowicie kwestia opozycji „naturalności” i „sztuczności”. Detektyw w morzu faktów poszukuje łańcuchów przyczynowych opartych o „sztuczną” zasadę — tzn. wynikających ze świadomego planu przestępcy. Lem wprowadza go w świat, gdzie tego typu twardych rozróżnień przeprowadzić się nie da. Posłuchajmy perory porucznika, wygłoszonej w momencie, gdy ostatecznie łuski spadły mu z oczu:

    „Pamięta pan naszą rozmowę w tym pokoju — o porządku. O tym naturalnym porządku rzeczy. Ten porządek można imitować, tak pan wtedy powiedział. [...] A jeżeli tak nie jest? Jeżeli nie ma nic do imitowania? Jeżeli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość? Jeżeli wszystko, co istnieje, jest fragmentaryczne, nie donoszone, poronne, zdarzenia mają koniec bez początku albo tylko środek, sam przód albo tył, a my wciąż segregujemy, wyławiamy i rekonstruujemy, aż zaczynamy widzieć całe miłości, całe zdrady i klęski, chociaż naprawdę jesteśmy cząstkowi, byle jacy. [...] Olbrzymiość świata, nieprzeliczalna jego mnogość jest automatycznym regulatorem codziennej zwyczajności, dzięki niej uzupełniają się pozornie luki i wyrwy, myśl dla własnego zbawienia odnajduje i scala odległe fragmenty. Religia, filozofia są klejem, wciąż składamy i zbieramy rozpełzające się w statystykę ochłapy, żeby je złożyć w sens, jak w dzwon naszej chwały, żeby odezwały się jednym, jedynym głosem! Tymczasem jest tylko zupa... Matematyczny ład świata to nasza modlitwa do piramidy chaosu. [...] Statystyka stoi u naszego poczęcia, ona wylosowuje zlepki genów, z których tworzą się nasze ciała, ona wylosowuje naszą śmierć. O spotkaniu kobiety, którą pokocham, o mojej długowieczności, o wszystkim decyduje normalny rozkład statystyczny, więc może także o tym, czy zyskam nieśmiertelność? [...] A skoro nie istnieją jednoznaczne przebiegi, skoro rozpacz, piękno, radość i brzydota są dziełem statystyki, statystyką jest podszyte nasze poznanie, istnieje tylko ślepa gra, wiekuiste układanie się przypadkowych wzorów. Nieskończona liczba Rzeczy szydzi z naszego umiłowania ładu. Szukajcie — a znajdziecie; zawsze w końcu znajdziecie, jeżeli będziecie tylko dość żarliwie szukali, statystyka bowiem niczego nie wyklucza, czyni wszystko możliwym, jedynie mniej lub więcej prawdopodobnym. Historia zaś jest ziszczaniem się brownowskich ruchów, statystycznym tańcem cząstek, które nie przestają marzyć o innym doczesnym świecie...”

    Jakbyśmy Sekułowskiego słyszeli — cynicznego „potwora-Sekułowskiego” ze Szpitala Przemienienia! Ale sympatyczny porucznik nie jest nihilistą, czuwa zresztą nad nim z dobrotliwą ironią Główny Inspektor Sheppard i proponuje od razu dalszy udział w przygodzie konwencjonalnego śledztwa. Cóż, jeśli „wszystko jest możliwe”, to może i ta historia posiada — przypadkiem — rozwiązanie w stylu klasycznym (tzn. istnieje sprawca, motywy i logika przyczynowo-skutkowa). Wiemy dobrze, iż tak najpewniej nie jest, ale ostatecznie cóż ma robić policjant i cała instytucja, której służy? Świadomość statystycznych zasad rządzących światem nie ułatwia jednostce egzystencji (żałosny wygląd życia osobistego Scissa niech tu będzie dowodem); Gregory musi więc podjąć na nowo „grę w śledztwo”, choć obaj ze zwierzchnikiem znają oszustwo, jakie się za tym kryje; musi „wypełniać schemat tragedii”, żywiąc tylko nikłą nadzieję, że los — jak w przypadku tajemnicy rodziny Fenshaw — zechce podrzucić mu rozwiązanie zagadki.

    Śledztwo, udając „kryminał”, jest właściwie książką o dylematach nauki, która musiała w pewnym momencie przebudować swe metodologiczne i filozoficzne podstawy, zrezygnować z wizji stabilnego, doskonałego ładu Uniwersum, a tym samym — z ideału pełnej wiedzy o faktach. Dylemat ten nie należy zresztą jedynie do filozofii nauki. Śledztwo przepełnione jest nieokreślonym bólem i niewygodą, a jego bohaterowie cierpią z powodów, których na pierwszy rzut oka nie widać. Ośmielę się powiedzieć, że ból ten wynika z korozji wiary, iż świat coś oznacza, ma sens i cel, że jest tworem wyższej (boskiej?) inteligencji i przeto rozum ludzki może, choćby kosztem niebywałego wysiłku, rozpoznać jego racjonalną, przyczynowo-skutkową strukturę. Wierzył w nią — wbrew wszystkiemu — Einstein, trudno więc dziwić się prostym, bądź co bądź, bohaterom książki, że tego przeświadczenia trzymają się kurczowo, choć już bez wewnętrznego przekonania. Lem pokazuje drogę w kierunku innej wizji świata — i duchową cenę, jaką się, wstępując na nią, płaci.

    Będąc książką o naturze świata i bólach poznania, spogląda więc także Śledztwo w stronę tego odłamu literatury „wysokiej‘‘, która w tamtych czasach żywiła się chętnie konwencją powieści detektywistycznej — tyle że odpowiednio przekształconej i wywróconej na nice. Tak było z wieloma dziełami francuskiej Nowej Fali, tak też z Kosmosem Gombrowicza. Patrząc na datę powstania książki, możemy stwierdzić, że Lem nie był z pewnością naśladowcą utworów tamtego nurtu (Kosmos np. wyszedł w sześć lat po ukazaniu się Śledztwa). Można raczej sądzić, że mają one wspólne korzenie światopoglądowe — choć już nie: filozoficzne, bo jednak tradycja intelektualna, do jakiej się Lem odwołuje, innego jest pochodzenia. To, co wspólne, to erozja wiary, że literatura i jej konwencje mogą nam świat przedstawić w jego istocie i strukturze. Wątpliwość owa podminowuje tradycyjne formy literackie na różny sposób. Autorzy Nowej Fali uciekli w literackość czystą, dowodząc stale, że ich proza nie jest „realistyczna‘‘, nie ma na celu odbijania zewnętrznego świata, ale przeciwnie: tworzy rzeczywistość sobie tylko właściwą, paradoksalną, często wewnętrznie sprzeczną, a w każdym razie nieuzgadnialną z logiką świata, w którym na co dzień przebywamy — tak trochę, jak z jego geometrią nie da się uzgodnić figur rysowanych przez Eschera.

    Gombrowicz bliższy jest Lemowi, bowiem owa nieuzgadnialność nie przestaje go boleć. Naczelny problem Kosmosu dziwnie bliski jest problemowi Śledztwa: chodzi mianowicie o to, że ludzki umysł nie jest już w stanie objąć i objaśnić nadmiarowości świata, że — próbując w nim wyznaczyć jakieś sensy i struktury — ucieka się do fałszowania doświadczenia, siebie samego włącza, jako tajemnego wspólnika, w dzieło kreacji porządku, który następnie — sobie i innym — przedstawia jako „obiektywny‘‘. Różnica główna w tym, że bohater Gombrowicza działa na poziomie niejako elementarnym, czyli tam, gdzie dopiero próbuje zrodzić się fabuła i forma powieściowa — z językowych skojarzeń, rymów sytuacyjnych, międzyludzkich emocji. Dlatego Kosmos, choć do powieści detektywistycznej świadomie nawiązuje, do końca niejako „nie wie”, jaką jest powieścią — i czy powieścią w ogóle.

    Śledztwo jest w dziedzinie literackiej daleko mniej radykalne, schemat gatunkowy „kryminału” jest w nim bowiem od początku doskonale widoczny. To na tej kanwie gra autor powieści, osnowę-struny w jego instrumencie napina mu wyraźna, ostentacyjnie potraktowana konwencja. Ale poznawczy kłopot jest podobny: autor bowiem, głosem swego bohatera, pyta wciąż, jak ma opowiedzieć wiarygodną historię o wewnętrznej logice i puencie w świecie, w którym literatura przestała być przewodnikiem, nie umie już znaleźć nici porządku w chaosie wątków i korelacji między zjawiskami. Dekadę wcześniej pytano, „czy jest możliwa poezja po Oświęcimiu” — pod koniec lat pięćdziesiątych wyłania się inne, równie dramatyczne pytanie: „czy jest możliwa opowieść w świecie przepełnionym”. Spróbują na to odpowiadać postmoderniści, ale odpowiedź to nasycona bólem i niepewnością — mimo pozorów beztroskiej zabawy. Śledztwo, a potem Katar dowodzą, że również Lemowi, patrzącemu na problem od strony nauki, kwestia ta ukazała się z całym dramatyzmem.

 

Jerzy Jarzębski