UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 1.00 (1 Vote)

Człowiek z Marsa powstał tak dawno, że na pół wieku o nim zapomniano. Jeden z pierwszych utworów Lema, napisany przezeń zaraz po przyjeździe do Krakowa w latach czterdziestych, publikowany był w roku 1946 w efemerycznym czasopiśmie „Nowy Świat Przygód”, potem pojawiło się bodaj jedno wydanie pirackie któregoś z fan-clubów SF — i dopiero w 1994 pierwsza normalna edycja oficyny NOWA.

W późniejszych o parę lat utworach science fiction Lem musiał borykać się z wymogami politycznymi stalinizmu — w Człowieku z Marsa miał jeszcze sporo swobody, sięgnął więc do najlepszych wzorców, jakie miał pod ręką, tzn. do Wellsa i jego Wojny światów, choć samo starcie z marsjańskim przybyszem rozegrał kameralnie, bez efektownej batalistyki, za to wykorzystując zdumiewająco wiele pomysłów i refleksji, które pojawiły się wiele lat później w jego utworach należących do kanonu — w Edenie, Solaris, Niezwyciężonym, Fiasku. Człowiek z Marsa zatem — choć bardziej od innych powieści Lema konwencjonalny — jest dziełkiem udanym, napisanym zajmująco i nie pozbawionym ukrytej nieco głębiej pod powierzchnią sensacyjnych zdarzeń oryginalności.

Jest to pierwsza Lema „powieść o kontakcie” — i od razu ujawnia właściwą autorowi niewiarę w szanse porozumienia z kosmitami. I cóż stąd, że kadłub uszkodzonego „potwora” leży przed ludźmi na pozór bezbronny? Mogą go rozkręcać, podtruwać, przeprowadzać różne niebezpieczne eksperymenty, ale nic z tego właściwie nie wynika, a gość z kosmosu przy pierwszej sposobności spróbuje wyzwolić się spod nie chcianej kurateli i dać ludziom poznać swą niszczącą potęgę. Wzajemna wrogość Ziemian i Marsjan zdaje się być nieunikniona i przesądzona z góry. Człowiek z Marsa jest zatem opisem walki i w tym właśnie przypomina powieści wellsowskie, gdzie w gruncie rzeczy nie chodzi o porozumienie z obcymi, tylko o próbę, jaką przechodzi ludzkość i jej wartości w sytuacji ekstremalnej. Taka powieść w latach czterdziestych musiała zawierać jakieś aluzje do ziemskich konfliktów i zagrożeń, a w kilka lat później musiałaby być z pewnością wykorzystana na ideologicznym froncie walki ze „światowym imperializmem” (co spotkało Astronautów i Obłok Magellana). W roku 1946 nie było to jeszcze konieczne i nawet amerykańska sceneria akcji pojawia się tylko po to, by uwierzytelnić sugestie autora, że oto ludzkość rzuca tu przeciw Obcemu wszystko, co ma w dziedzinie nauki i techniki najlepszego.

Lemowa „wojna światów” rozgrywa się, jak się rzekło, nie na polach bitew, lecz w laboratorium, a jej treścią jest próba inteligencji i charakterów, jaką przechodzą ludzie w obliczu Inności. Powieść przypomina w tym nieco Solaris, a scena pozajęzykowej „komunikacji” ludzi z pozaziemską istotą wygląda w obu książkach podobnie. Przesłanie Solaris jest oczywiście znacznie głębsze i niejednoznaczne — w Człowieku z Marsa Lem broni po prostu integralności ludzkiej natury, wraz z jej emocjami, etyką miłości i solidarności, marsjańskiego „potwora” portretuje zaś jako istotę diaboliczną, antyludzką, której należy się strzec. To dość zaskakujące, jeśli przypomnimy sobie wszystkie późniejsze książki Lema, gdzie autor oddawał zawsze sprawiedliwość Inności.

Dlaczego tu jest inaczej? Rzecz jasna, trzeba wziąć pod uwagę wymogi konwencji, która rządziła literaturą o międzyplanetarnych konfliktach. W takich powieściach chodziło nie tyle o poszerzanie świadomości ludzkiej, ale o afirmację człowieczeństwa, przechodzącego oczyszczającą próbę prawdy, by — dzięki obronie moralnych czy religijnych wartości — odrodzić się w nowym, lepszym świecie. W „powieściach o inwazji” Obcy pojawiają się jak trzęsienie ziemi czy inny kataklizm, któremu trzeba stawić czoło, nie deliberując o racjach i nie próbując dystansować się od ludzkiej gatunkowej istoty. Powieści Wellsowskie z ducha są także apoteozą nauki — i to nauki pojmowanej jako próba jednostkowego intelektu i charakteru. Lem bardzo chętnie pokazuje sytuacje wymagające od uczonego nie tylko umysłowej sprawności, ale też prawości moralnej i osobistej dzielności w warunkach ekstremalnych i doraźnych.

Druga przyczyna, dla której autor tak bezkompromisowo traktuje „potwora”, ma związek z powojenną psychozą militarnego zagrożenia. Wojna przyzwyczaiła ludzi do tego, że w istocie nie znają dnia ani godziny: w każdej chwili z jasnego nieba spaść może na nich niespodzianie zagłada: atak na Pearl Harbour, wybuch bomby w Hiroszimie, nalot na Drezno — to typowe przykłady takiej apokalipsy. Nowe jej odmiany gotują nam bez ustanku uczeni w swych tajemniczych, zamkniętych na cztery spusty laboratoriach poza linią frontu. Coś z tej atmosfery obsesyjnej tajności przeniknęło do Człowieka z Marsa i upodobniło powieść do innego z Lemowych juveniliów — drukowanego w odcinkach w „Żołnierzu Polskim” — Miasta atomowego. Cóż się dziwić: zaraz po wojnie podwoje tajnych ośrodków techniki wojennej uchyliły się nieco, ale nie więcej niż na małą szparkę, ekscytując publiczność, której dopiero niedawno wysiłki nauki poczęły kojarzyć się z ogniem z nieba i powszechną zagładą.

Inny motyw powieści Lema zdaje się tu jednak ważniejszy: jest to mianowicie motyw połączenia myślącej plazmy z mechanicznym, perfekcyjnie działającym „ciałem” potwora. Jest w tym coś z przerażeń właściwych epoce i coś najściślej związanego z prywatnymi obsesjami samego autora. W nadzwyczaj ciekawym tekście poświęconym Schulzowi pisał kilkanaście lat temu Stefan Chwin o wielkiej acz ryzykownej przygodzie ludzkości, jaką była w XX wieku ingerencja nauki w ludzkie ciało*. Rozwój technik transplantacji, wszczepianie sztucznych organów, odkrycie bioprądów spowodowały swoistą rewolucję świadomości i natychmiast przeniknęły do literatury, budząc lęk przed urzeczowieniem ludzkiej jednostki. Obawy te druga wojna światowa zdawała się spełniać — poprzez powszechną deprecjację człowieczeństwa, mechanizację ludzkiego ciała, oddanie go w ręce medyków-eksperymentatorów z obozowych szpitali, przemysłową utylizację tłuszczu, włosów, skóry itd.; skłonność do traktowania ludzkiej istoty jako dodatku do maszyny: taśmy produkcyjnej, bojowego samolotu lub czołgu. Z drugiej strony umysł — oderwany od zdegradowanego ciała — także uległ redukcji i swoistemu zwyrodnieniu: stał się mianowicie aparatem do wykonywania intelektualnych zadań, „maszyną do myślenia”, której zlecić można każde, nawet najbardziej łajdackie i nikczemne zamówienie. Na tych warunkach współcześni pracownicy nauki oddają swe umiejętności w pacht tyranom czy zbrodniarzom*. Obok lęków właściwych epoce odnajdziemy tu także prywatne dylematy autora, który — jako medyk — zetknąć się musiał ze skrajnymi przypadkami instrumentalizacji ludzkiego ciała, ahumanizmu chodzącego w masce czystej nauki. O tym m.in. traktuje Szpital Przemienienia.

Istota z Marsa jest wcieleniem takich obsesji: podzielona na mechaniczny „werk” i oderwaną od ciała, a przez to od emocji, materię myślącą, traci wewnętrzną spójność i zmienia się w sprawny, lecz bezduszny automat. Na owej bezduszności, na oderwaniu od wyższych motywacji polega zapewne demoniczne marsjańskie Zło, przed którym przestrzega dzielny profesor Widdleton. W „żywego trupa” zamienia ono opętanego przez potwora nieszczęsnego inżyniera Finka.

Do motywu „zmechanizowania” istot żywych i myślenia Lem wraca w późniejszych książkach wielokrotnie. Może ono być „obiektywną koniecznością”, przed którą człowiek stanie w chwili, gdy jego protezy wspomagające działania mózgu i ciała staną się definitywnie doskonalsze od natury (tak jest w projektach Summy technologiae czy w Golemie XIV). Mechaniczność może dotknąć tylko fragmentu osoby, pomagając przystosować jednostki do wymagań społeczności, amputując jednakowoż pewne istotne cechy ludzkiej natury (Powrót z gwiazd, Wizja lokalna). Na koniec „mechanizacja” przedstawiana może być jako słabość, czynnik w istocie ubożący (przy pozorach usprawnień) proces myślenia i podejmowania decyzji, odbierający mu spontaniczność, intuicyjność, nieprzewidywalność właściwą funkcjom żywych organizmów, niezwykle ważną w sytuacjach zaskakujących i kryzysowych (tak głównie w Opowieściach o pilocie Pirxie).

Odczuwalna abominacja, jaką autor żywi dla „potwora” i jego nieludzkiej sprawności może dziwić wiernych czytelników prozy Lema. W późniejszych jego książkach bohaterom wolno negatywnie oceniać panujące w innych kosmicznych kulturach porządki, wolno zżymać się na „niemoralność” Obcych, muszą jednak akceptować ich prawo do odmienności. W Człowieku z Marsa inaczej: cywilizacja Marsjan zostaje, ustami profesora Widdletona, pryncypialnie potępiona i raz na zawsze przekreślona jako ewentualny partner lub nauczyciel ludzkości. Znać w tym właściwą powojennym latom bezkompromisowość — potrzebną, by przekląć i egzorcyzmować takie jak hitleryzm systemy polityczno-społeczne. Nie twierdzę, że marsjańskie porządki odmalowane w powieści to jakaś wyraźna aluzja do ziemskich totalitaryzmów, ale ton kategoryczny potępienia nosi znamię epoki.

Najbliższa sądom wyrażanym w dojrzałej twórczości jest w Człowieku z Marsa refleksja nad szansami porozumienia z innymi kosmicznymi cywilizacjami. W takie porozumienie Lem generalnie nie wierzy — uniemożliwia je obcość biologiczna, kulturowa i historyczna, nie mówiąc już o technologicznej. Jeszcze w Edenie przybysze z Ziemi mogą przynajmniej rozmawiać z mieszkańcem planety, w Solaris, Niezwyciężonym, Głosie Pana, Fiasku o sukcesie na tym polu trudno w ogóle marzyć: ludzie odkrywają, że w istocie dokonują projekcji własnych cech na obce istoty, że „sami ze sobą rozmawiają” i siebie, nie Obcych, w istocie poznają.

Przyjrzawszy się z kolei ludziom w powieści Lema, spostrzeżemy, iż nie tak wiele różnią się od bohaterów późniejszych jego utworów. Podmiotem relacji jest w Człowieku z Marsa — tak jak w Astronautach, Obłoku Magellana czy w pierwszych odcinkach cyklu Pirxowskiego — człowiek młody i nie w pełni zorientowany w tajnikach świata, który przyszło mu zwiedzać. Pozostałe postacie to przede wszystkim zawodowcy: lekarz, inżynier, fizyk itd. Tak samo będzie w Edenie, Głosie Pana, Fiasku, dość podobnie w Solaris czy Niezwyciężonym. Lema interesuje człowiek sprowadzony do takich czy innych poglądów lub zachowań z uwagi na odebrane wykształcenie i profesję. W takiej galerii postaci uprzywilejowane miejsce zajmują zazwyczaj lekarze: najsympatyczniejsi, najbardziej ludzcy spośród bohaterów Lema. Trudno nie dostrzec tu ukłonu autora wobec własnej profesji. Psychologii ludzi nie poświęca jednak pisarz większej uwagi. Interesuje go raczej studium Inności, próba przedstawienia istoty, po której ześlizgują się narzędzia poznawcze, trudnej do ujęcia ziemskimi kategoriami. I choćby ta pierwsza przymiarka do późniejszych, znacznie dojrzalszych kreacji Obcych zdała się nam mało wyszukana, musimy pamiętać, że to zaledwie wstęp do jednego z najważniejszych nurtów twórczości Lema. Problem Obcych i kontaktu z nimi jest u niego kluczową kwestią; tu osiągnął mistrzostwo i zaliczany jest do klasyków gatunku science fiction.

Człowiek z Marsa fascynować może jeszcze na inny sposób: powstał w młodości autora i nosi wyraźne ślady dziecięcych oczarowań techniką i mechaniką, które znamy z Wysokiego Zamku. Marsjanin jako „zabawka” odsłania jednak prawdziwe kły i pazury — przypominając, iż postawa niewinnego „majsterkowicza” nie da się utrzymać w świecie ludzi dorosłych; obciążają ją bowiem całkiem niedziecinne dylematy etyczne. W tym sensie jest Człowiek z Marsa wejściem w dojrzałość, zapowiedzią tych wszystkich powieści i opowiadań, w których spod maski konwencji wychodzi rzeczywisty, dotkliwy dla nas wszystkich dramat.

 

Jerzy Jarzębski