UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 3.75 (4 Votes)

Stanisław Grochowiak
"Nurt" 1965

Trurl i Klapaucjusz dotarli do kresu ludzkich możliwości, wszystko stało się dla nich możliwe. Wszystko - i nadal bardzo niewiele. W technicystycznym raju robotów pozostały odwieczne waśnie ludzkiego rodzaju — tyranie i zbrodnie, przesądy i banialuki, niskie instynkty i wysokie sublimacje.

Lem spróbował, po Mrożku, który hołduje pastiszowi jako wytrawny humorysta. Lem sięgnął do językowych źródeł staropolszczyzny w celu najbardziej zaskakującym. Szok, jaki pod względem językowo-stylistycznym wywołuje "Cyberiada", jest na tyle gwałtowny, aby nie rzec: brutalny, że w pierwszej chwili budzi wątpliwości, co do rangi samego zabiegu. Przez długi czas nie opuszcza czytelnika wrażenie, iż ma do czynienia z łatwizną, z artystyczną demagogią. Cóż bowiem łatwiejszego w sztuce, niż bawić się przeciwnościami; cóż bardziej ponętnego i tandetnego zarazem, niż dzieje przyszłej ery robotów opowiadać językiem zaprzeszłym, kontuszową prozą szlacheckiej gawędy?

A taka jest właśnie faktura opowieści o siedmiu wyprawach Trurla i Klapaucjusza, taka — i jeszcze bardziej fajna, wysmakowana, wypichcona nieomal. Wszak mamy w tym torcie same bakalie: parodię opowiastki filozoficznej w stylu wolteriańskim, parodię (notabene znakomitą!) bajeczki dla dzieci, pisanej rymowaną prozą, parodię traktatu pseudofilozoficznego, a wreszcie mistrzowsko podpatrzoną opowieść szufladową w stylu wschodnim.

Poprzestając na smakowaniu tych wszystkich delicji, należałoby rzecz uświęcić podziwem dla kultury literackiej i wirtuozerii technicznej Lema (bądź co bądź autora tak zwanej literatury rozrywkowej), potem odłożyć książeczkę między takie sobie kurioza i długo leczyć czkawkę.

Aliści — mówiąc stylem Trurla i Klapaucjusza — trzeba być nie lada gapą, aby tak lichą kontentować się wiktorią. Nie jest bowiem rzeczą zupełnie wykluczoną, że Lem chciał się trochę zabawić i trochę pochwalić (w czym dopatrzyć należałoby się uzasadnionego kompleksu jednego z najgłębszych polskich pisarzy, którego oficjalna krytyka wciąż traktuje jako hetkę-pętelkę); nie można też wykluczyć, że euforia zabawy raz po raz poniosła chytrego Autora... W istocie rzeczy "Cyberiada" wydaje mi się przecież najodważniejszą, najbardziej merytoryczną książką Lema obok arcydzieła, jakim była niezapomniana "Solaris". Mało tego: "Cyberiada" jest pod wieloma względami — i to głównie myślowymi — krokiem naprzód w stosunku do "Solaris". Maska stylistyczna, pozór frywolnej karykatury ukryje sedno sprawy przed oczyma powierzchownego czytelnika — dla znawcy twórczości Lema (za jednego z nich nieskromnie się uważam) gry formalne nie tylko, że nie będą przeszkodą, a owszem staną się bodźcem do nowych refleksji, tak jak w procesie twórczym były efektem nowych lęków i zwątpień.

Pisałem przed laty, że Lem nie mieści się w ostrym podziale współczesnych twórców tzw. literatury fantastyczno-naukowej. Nie jest ani katastrofistą w stylu Bradbury'ego ani nie popada w technicystyczny optymizm pisarzy radzieckich. Nauka i technika nigdy nie były dla niego ani gwarancją raju, ani też molochem, wiodącym albo do nieuniknionej zagłady, albo (co nie wiadomo, czy lepsze) do stopniowego zwyrodnienia ludzkich wartości. W "Astronautach" postawa Lema zarysowała się właśnie prymitywnie i wyraziście: wszystko jest w rękach człowieka... Przeżywamy wielką przygodę, ponosimy olbrzymie ryzyko — i to jest właśnie intrygujące, wzniosłe, warte wszystkich naszych uczuć i myśli. Nie będąc technicystycznym optymistą był jednak Lem technicystycznym totalistą: wyznawcą światopoglądu, w którym nauka i technika zajęły miejsce najwyższe i naczelne. Życie duchowe, emocje, zagadnienia moralne — wszystko to zostało podporządkowane wartości najwyższej, lub uzyskało zaciszny azyl na jej marginesie. Dopóki Lem stał na gruncie tego światopoglądu, można mu było tylko gratulować: oto jedyny wymarzony światopogląd dla twórców science-fiction, obowiązujący zarówno Bradbury'ego jak i Wołkowa, Wołkowa jak Borunia i Trepkę, niezależnie od ich ostatecznych rozstrzygnięć.

Przecież pewnego dnia (a był to dzień fatalny dla tych krytyków, którzy ułapili już Lema jak swego) kosmiczne statki autora "Cyberiady" zapuściły się daleko, kto wie, czy nie za daleko, bo aż tam, gdzie kończy się Wielkie Przerażenie lub Wielka Nadzieja, a kędy ponad chaosem unosi się jedynie duch pytań i wątpliwości. Statek z bohaterami Lema zawisnął nad planetą, która w całości okazała się gigantycznym mózgiem, makrokosmosem ludzkiej — lub mikrokosmosem boskiej świadomości. I oto supernowoczesny pojazd gwiazdowy, wykwit triumfującej techniki, przemienia się w wielkie żelazne pudło, w którym szamocą się odwieczne ludzkie namiętności — i oto ludzie, przedstawiciele zwycięskiej nauki, przeobrażają się w gromadkę znękanych istot, którymi rządzi miłość i lęk przed śmiercią, dla których ponad wszystkie doskonałości jawi się doskonałość uładzonego sumienia. Czym jest „Solaris"? Zemstą porzuconego Boga, jak chcieliby wyznawcy Transcendencji? A może uosobieniem pełni człowieczeństwa, tak bezmyślnie zagubionej w erze wielkich maszyn? A może złośliwym potworem, przypominającym nam o upokarzającej, bo skomplikowanej naturze człowieka?

"Solaris" jest właśnie pytajnikiem, zwątpieniem, perturbacją w hierarchii zagadnień. Jeżeli dla dawnego Lema, podobnie jak dla wszystkich autorów science-fiction, pytanie brzmiało: "do czego nas doprowadzi nauka i technika — do zagłady czy do zbawienia", to dla Lema — autora "Solaris" problem przybrał inną postać: "czym w ogóle jest nauka i technika w hierarchii ludzkich wartości; o ile w ogóle może zmienić nasz los, ile jest w człowieku wartości niepodległych wobec zmian otoczenia; co wreszcie jest istotne dla naszego szczęścia: to, co trwałe, czy to, co zmienne?".

Jest rzeczą oczywistą, iż wraz z pojawieniem się tego rodzaju problematyki, nastąpić musiał kres tradycyjnej science-fiction; już "Solaris" bardziej przypominała powieść - alegorię, powieść - psychomachię, aniżeli romans o kosmonautach. "Cyberiada" w całym swoim rozpasaniu formalnym, w swoim frywolnym tańcu na pointach pastiszu, jest dalszym krokiem w rozstaniu ze schematem, nową i bardziej radykalną ewentualnością rozbicia schematu poprzez śmiech, groteskę, ironię i karykaturę.

Pytania, które w "Solaris” rozbrzmiewały na pogłosie posępnej kosmicznej pustki, tutaj jawią się w pobrzękiwaniu błazeńskich dzwonków, ale kto wie czy dzięki zwiększonemu dystansowi nie brzmią bardziej wyraziście i... bardziej tragicznie?

Jest bowiem "Cyberiada" przekornym ale dziwnie precyzyjnym zapisem utraconej wiary — bezlitosną (dla dawnych złudzeń Autora) rozprawą z dogmatami scjentycznej religii: z łaską uświęcającą naukowego poznania, z krainą wiecznej szczęśliwości w opanowanym kosmosie. "Cyberiadę" ustawiłem na półce z "Opowiastkami filozoficznymi" Woltera, "Wyspą Pingwinów" France'a — i przypuszczam, że czuje się w tym sąsiedztwie całkiem dobrze. Tak bowiem, jak tamte dziełka obnażały nonsens scholastyki irracjonalnej, tak "Cyberiada" ukazuje śmieszność scholastyki nowego typu: rozpatrującej świat wyłącznie w kategoriach cyfry i naukowego symbolu. Wolteriańska z ducha i formy jest kapitalna parodia teorii ewolucji, wyznawanej przez elektrystę Ultorika Wendeckiego, a w której to teorii zabrakło miejsca dla człowieka jako istoty legendarnej, nie naukowej. Bezbożnicza (choć o innego Boga tu chodzi) zabawna bajeczka o zbóju Gębonie, który z odrobiny stęchłego powietrza, zgromadzonej w starej beczce, czerpał wszystkie możliwe informacje o świecie, i skończył jako człowiek (przepraszam, robot!) do szczętu ogłupiały... A czyż gonitwy Trurla i Klapaucjusza za smokami (uzasadnionymi naukowo) nie przywodzą na myśl złośliwych apokryfów France'a?

Przy tym wszystkim Stanisław Lem wcale nie ustępuje swoim wielkim poprzednikom pod względem odwagi. Co prawda nie musi się obawiać represji ze strony zorganizowanej inkwizycji, nie grożą mu oficjalne indeksy i anatemy... Aliści autorytet nauki i techniki we współczesnym świecie niedaleki jest od form sakralnych. Wszakże bywają środowiska, a nawet społeczeństwa, w których sceptyczny (w granicach realizmu) stosunek do wszechmocy nauki i techniki traktowany jest jako obrazoburstwo, a jego manifest jako przejaw karygodnego wstecznictwa pod każdy względem. Bywają środowiska, a nawet społeczeństwa, w których ludzie techniki korzystają z przywilejów osób świętobliwych i jedynie godnych szacunku.

Nie chciałbym, aby czytelnik dopatrywał się w tych uwagach ukrytych kompleksów rozczarowanego humanisty. Nie pielęgnuję ich podobnie, jak trudno posądzać o nie uczonego Lema. Wyprawy Trurla i Klapaucjusza, dyplomantów Omnipotencji Perpetualnej, nie są bowiem satyrą na naukę w ogóle, ale właśnie Omnipotencję, która bywa zarówno groźna, kiedy chodzi od Boga, jak i wtedy, kiedy wynika z ludzkich urojeń.

Groźna — tak, na pewno, ale i złudna. Trurl i Klapaucjusz dotarli do kresu ludzkich możliwości, wszystko stało się dla nich możliwe. Wszystko - i nadal bardzo niewiele. W technicystycznym raju robotów pozostały odwieczne waśnie ludzkiego rodzaju — tyranie i zbrodnie, przesądy i banialuki, niskie instynkty i wysokie sublimacje. Aby określić ten przyszłościowy świat, trzeba było namnożyć tysiące groteskowych neologizmów, ale aby opowiedzieć całą jego nędzę i bezradność wystarczyło sięgnąć do języka siedemnastowiecznej szlacheckiej gawędy. Język hałaburdy Jana Chryzostoma Paska okazał adekwatny również do perypetii robotów, którzy istnienie bladawca-człowieka włożyli między bajki.

Żart Stanisława Lema jest bardziej zabawny niżby się to wydawało na początku. Ale proszę pamiętać: ja się nie śmiałem!...