UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 5.00 (2 Votes)

    Cykle opowiadań Lema miały z reguły dość stabilne tytuły, dzięki czemu Dzienniki gwiazdowe wydawane były pod tym samym nagłówkiem w latach pięćdziesiątych i osiemdziesiątych, choć w międzyczasie przybyło w trójnasób tekstów, nie mówiąc już o ich filozoficznej wymowie i poetyce. Tak samo było z Opowieściami o pilocie Pirxie i Cyberiadą. Na ich tle tytuły zbiorów fikcyjnych recenzji i wstępów do dzieł nie istniejących, składających się na tom niniejszy, prezentują iście proteuszową zmienność. Najpierw, w roku 1971, był tom recenzji zatytułowany Doskonała próżnia, potem zbiór wstępów, który wyszedł jako Wielkość urojona. Z jednego z tych wstępów wypączkowała wkrótce osobna książka: Golem XIV. Do tego autor dodał najpierw pojedynczą „recenzję” z tomu Bezsenność, a potem jeszcze dwa razy po dwa teksty w szczupłych broszurach noszących tytuły: Prowokacja i Biblioteka XXI wieku. Kiedy w 1998 roku wydawnictwo Znak chciało zmieścić te wszystkie utwory w jednym tomie, autor nadał mu tytuł Apokryfy, do którego nawiązuję w tytule mego posłowia. Dziś powraca do formuły wymyślonej dla jednej z wymienionych powyżej broszur.

    Skąd taki brak zdecydowania? Może stąd, że apokryficzne teksty Lema nie mają w gruncie rzeczy tak wyrazistej, wspólnej dla wielu utworów koncepcji, jak to było w przypadku Dzienników, Cyberiady czy opowieści o Pirxie. Właściwa jest im pewna założona z góry migotliwość i niepochwytność, która nie dziwi, skoro autor wymyśla najpierw bardzo różnorodne teksty fikcyjne, dodając do nich jeszcze wielorakie style krytycznych egzegez. W ten sposób pastisz i parodia występują tu niejako na dwóch poziomach każdego z apokryficznych omówień. Co więcej — parodystyczny dystans wcale nie wszędzie jest obecny: niekiedy pisarz mówi tu „od siebie”, choć fragmenty takich wypowiedzi nie zawsze dadzą się zidentyfikować w lekturze. Trzeba się wówczas odwołać do deklaracji Lema drukowanych w prasie lub w formie „wywiadów-rzek”.

    Zaczęło się od Doskonałej próżni, która od razu wzbudziła podziw czytelników wirtuozerią pisarskiej gry. Te fikcyjne recenzje sam autor omówił i sklasyfikował w przedmowie do tomu, napisanej w formie jeszcze jednej recenzji — tym razem z niefikcyjnej książki. Nic trudnego zatem powtórzyć za Lemem, że recenzje dzielą się na: 1) parodie, pastisze i kpiny, 2) szkice brulionowe, 3) nienazwaną grupę utworów, w których autor wygłasza śmiałe koncepcje, śmiałe, tzn. wykraczające poza ortodoksję nauki na tyle demonstracyjnie, by szukać dla nich literackiego nawiasu czy kostiumu. Najoczywistsza wydaje się sytuacja tekstów z pierwszej grupy, bo one po prostu doprowadzają do absurdu pewne pisarskie doktryny, a szczególnie postulaty francuskiego nouveau roman, literackie wcielenia psychoanalizy bądź idee rządzące takimi monumentalnymi katalogami kulturowej symboliki, jak wielkie powieści Joyce’a. Zrazu bawi więc Lema projektowanie „powieści niemożliwych” — bo zbyt posłusznych abstrakcyjnym założeniom, lekceważących zaś postulat najprostszy i najbardziej tradycyjny: opowiadania trzymającej w napięciu historii. Ba, ale i tam autor potrafi naszkicować fabuły budzące podziw pomysłowością i brawurą radykalnej groteski, jak owa niesamowita, „poprawiona” w myśl psychologii głębi historia nowego Robinsona. Nad żywiołem parodii góruje więc u Lema inwencja dyktująca mu wciąż nowe, niezwykle oryginalne projekty powieści. Ale w tym momencie zawodzi go Lust zu fabulieren — narratorska pasja skłaniająca pisarza do kreślenia kolejnych scen, charakteryzowania postaci, zmyślania dla nich języka, motywacji działania, wiarygodnej psychiki, etc. Niejeden pisarz przechodzi taki kryzys; świadczą o tym niezliczone wprost w literaturze światowej dzieła zaprojektowane, lecz nie istniejące. Ich daleką od wyczerpania listę przynosi Widmowa biblioteka Pawła Dunina-Wąsowicza, w której Lem należy do autorów prominentnych, a obok niego występuje cała plejada literackich wielkości, takich jak Gustav Meyrink, Jack London, Thomas Mann, Anatol France, George Orwell, Vladimir Nabokov, Jorge Luis Borges, Daniło Kiš, Italo Calvino, Jerzy Andrzejewski, Kurt Vonnegut, Umberto Eco — by nie liczyć już twórców minorum gentium. „Pomysły na powieść”, które zastępują gotowe dzieła, prezentują dziś nie tylko starzy mistrzowie zmęczeni nudą fabulacji, ale też autorzy całkiem młodzi, jak Krzysztof Varga. Różne są przyczyny motywujące kreację utworów fikcyjnych. Z pewnością jedną z nich będzie swoiste obnażenie konwencjonalności literatury jako domeny pomysłowego chwytu, górującego ważnością nad angażującą tylko „warsztať’ narracją.

    W Lema widmowej bibliotece jest jednak coś więcej niż tylko zmęczenie fabulacją: rolę najistotniejszą gra w tych utworach nie tyle skrótowość, ile dwupoziomowość prezentacji zmyślonego dzieła, wplecenie jej w tok opowieści elokwentnego a fikcyjnego „recenzenta”, który nie tylko streszcza, ale też wyraża swoje zdanie o poglądach i twórczej kompetencji równie fikcyjnego autora. W ten sposób każda idea jawi się owinięta w podwójnie dystansujące opakowanie, wpleciona zostaje od razu w Wielkie Gadanie, które jest krwiobiegiem kultury, instancją pośredniczącą nie tylko w naszych próbach docierania do materialnej prawdy o świecie, ale też w każdym porozumiewaniu się ludzi między sobą. Ta elokwencja robi czasem wrażenie komiczne i sama jest przedmiotem parodii, ale niekiedy jawi się jako swoisty amortyzator, chroniący przed apodyktycznością jakiejś idei, jej bezceremonialnym czy wręcz brutalnym kwestionowaniem wszystkiego, do czego skłania nas w myśleniu przyzwyczajenie czy tzw. zdrowy rozsądek.

    To, co w Doskonałej próżni najbardziej poruszające, to niezwykła inwencja cechująca pomysły na opisywane w niej dzieła. Pisanie — także prac naukowych — jest podług Lema domeną umysłów rozsądnych i nierozsądnych, dziełem autorów posłusznych konwencjom i autorów niepokornych, czasem wręcz szalonych. Co istotne, ci szaleńcy, jak powiada się w Odysie z Itaki, niekiedy okazują się po latach genialnymi prekursorami. Rozwiązanie takie jest rzadkie, ale możliwe do pomyślenia. Dlatego naukowe szaleństwo czy choćby rozumowanie przeciw schematom, choć musi być wprawdzie — dla higieny myślenia — odsiewane z Wielkiego Gadania, to jednocześnie pełni w nim rolę inspirującą. Dlatego powinno, przynajmniej na pewnych etapach, wchodzić w dialog z myślą poddaną rygorom naukowym. Tak samo jest z ideami, które przychodzą do głowy samemu Lemowi. Nie wszystkie ośmieliłby się przedstawić jako „oficjalny” produkt uczonego namysłu nad światem. Ale oprócz myślenia oficjalnego jest jeszcze literatura, jest też ocean cały nieoficjalnych tekstów, które ludzie czytają. Zasób takich właśnie tekstów, które może kiedyś powinny zostać napisane i przeczytane, a nawet przemyślane, umieścił autor Doskonałej próżni w postaci fikcyjnych dzieł recenzowanych. Trzeba te intelektualne próby umieć rozpoznać i ocenić. Bo jeśli np. De impossibilitate vitae. De impossibilitate prognoscendi to prosty, choć niesłychanie zabawny żart logiczny w stylu paradoksów eleackich, to już Die Kultur als Fehler czy Nowa Kosmogonia wymaga lektury zdecydowanie poważniejszej, a wydane nieco później Non serviam zawiera wręcz całkiem serio sformułowany wykład teodycei, który za samego autora formułują sztuczne istoty stworzone w wirtualnej przestrzeni elektronicznej maszyny. W widmowej bibliotece trzeba więc grzebać niczym w stercie przypadkowych książek, szukając tyleż czystej uciechy, co nieoczekiwanej strawy dla intelektu — tak jak w każdej prowadzonej bez skrupulatnego nadzoru składnicy tekstów kultury.

    Dość podobnie jest w Wielkości urojonej, która jest z kolei próbą swoistej tekstologicznej futurologii, projektuje bowiem książki przyszłości i prezentuje je za pośrednictwem wstępów czy — jak w przypadku Ekstelopedii Vestranda — także próbek tekstu głównego. W przypadku tej książki doszło do najpoważniejszego może nieporozumienia pomiędzy pisarzem, który ją dość wysoko cenił, a krytykami, którzy uznali ją dość powszechnie za gorszą wersję Doskonałej próżni. Kto wie: może tu właśnie zaważył brak podwójnej dystansującej perspektywy, którą wcześniejsza książka oswajała swoje nowości i prowokacje. Wstęp jest ostatecznie w znacznie większej mierze częścią tekstu dzieła niż pisana od zewnątrz recenzja. Dlatego w wydanych po Wielkości urojonej czterech ostatnich próbach tekstowych apokryfów Lem poważnie rozbudował streszczenia omawianych dzieł, w większym stopniu prezentując w postaci zmyślonych dzieł swoje własne pomysły. Teksty te są obszerniejsze i ukazywane z perspektywy przypominającej taką, jaką stosuje się w naukowych czasopismach, gdzie recenzja stanowi równocześnie tzw. „abstrakť’ i pozwala na dość dokładną orientację w treści dzieła. W przypadku omówienia Der Völkermord ta gatunkowa mimikry była tak przekonywająca, że książkę fikcyjnego Horsta Aspernikusa niektórzy komentatorzy w Polsce potraktowali jako rzeczywiste dzieło niemieckiego badacza, a podług anegdoty, zagadnięty o nią ówczesny dyrektor Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce miał odpowiedzieć, że „ma ją u siebie na półce”.

    Czemu więc poświęca autor ostatnie tomy swej widmowej biblioteki? W Prowokacji analizie irracjonalnych, mitologicznych aspektów hitlerowskiego ludobójstwa, a obok — groteskowej prezentacji historii ludzkości w synchronicznym przekroju. W Bibliotece XXI wieku — niezwykle ciekawym rozważaniom nad kreatywnymi aspektami kosmicznych katastrof, a potem — nad przenikliwie przedstawioną futurologią broni i doktryn wojennych. Te ostatnie utwory z cyklu apokryfów są już raczej autonomicznymi esejami niż przykładami międzytekstowej gry — tak charakterystycznymi dla Doskonałej próżni. Formuła fikcyjnej recenzji uległa więc u Lema stopniowej atrofii i w końcu przestała istnieć. A przecież nie był to z pewnością mało ważny epizod późnego etapu twórczości pisarza. Apokryfy były wszak zapowiedziane dziesiątkami wcześniej zaprojektowanych dzieł „widmowej biblioteki”, które pojawiały się w wielu innych książkach, szczególnie w Solaris, gdzie pełniły rolę metafory ludzkiej nauki, czy nawet szerzej — kultury. Projektowanie fikcyjnych książek, artykułów prasowych, uczonych rozpraw jest zawsze u Lema przedsięwzięciem ważnym, mniema on bowiem, że kultury są nam dostępne przede wszystkim za pośrednictwem tekstów, a teksty owe z reguły tworzą chaotyczną kakofonię, domagającą się lektury polegającej na nigdy nieskończonym procesie interpretacji, nabudowywania tekstów na tekstach. Ów obraz kultury jako tekstowej mozaiki dobrze koresponduje z popularnymi w trakcie pisania pierwszych Lema apokryfów poglądami semiotyków. Ale gdy mu się przyjrzymy bliżej, objawi pokrewieństwo także z pismami tych współcześniejszych uczonych, którzy mówią o nieskończonym „rozplenieniu” tekstów — bo teksty u Lema także się „plenią”, każdy z nich rodzi następne, a wraz z nimi z kolei piętrzą się interpretacje, które same są tekstami, wymagają więc także interpretowania — praktycznie w nieskończoność. Próżno więc liczyć na to, że nam teksty ukażą swój przedmiot odniesienia wyraźnie, jak przez szybę widoczny. Przeciwnie: Lem pokazuje, że teksty są nieprzezroczyste, a ich język, stylistyka, punkt widzenia zabarwione są z jednej strony przez subiektywizm autora, z drugiej — przez zespół założeń poznawczych uwewnętrznionych w danej kulturze, stanowiących w niej (niewidoczny dla uczestników komunikacji) kościec czy aksjomatykę.

    Drugi ważny aspekt „widmowej biblioteki” Lema to zespół kwestii związanych z autoprezentacją. Gombrowicz wprowadził kiedyś w II tomie swego Dziennika trzecią osobę narracyjną, tłumacząc, że ona pozwala mu więcej o sobie powiedzieć, jako że zakłada widzenie z dystansu. Podobny dystans zdaje się wprowadzać Lem poprzez omówienia z zewnątrz zaprojektowanych przez siebie utworów, poprzez wreszcie mówienie za pośrednictwem fikcyjnych autorów (nie przypadkiem autorem Der Völkermord uczynił Lem uczonego niemieckiego, to Niemiec bowiem, jego zdaniem, powinien był tego typu książkę napisać). Anarchia rządząca wyborem stylów i autorów bywa więc w apokryfach pozorna.

    Czemu zatem w końcu apokryf zastępuje odautorską wizję? Może dlatego, że u Lema wyobraźnia w dziedzinie kultury i jej światów alternatywnych jest przede wszystkim wyobraźnią językową, że w jego intuicjach dotyczących takich alternatyw — myślenia, istnienia — najważniejsze staje się porozumienie z mieszkańcem jakiejś „alternatywnej kultury”, który potrafiłby swój świat opisać. Bo i czymże jest recenzja, a choćby i zwykłe streszczenie? Realizacją optymistycznej wiary, że zrozumienie cudzego tekstu, cudzych, ekscentrycznych idei i w ogóle — innej rzeczywistości jest możliwe. W swoich powieściach Lem daje wyraz swemu generalnemu sceptycyzmowi co do szans porozumienia z Obcymi z kosmosu — w apokryfach tworzy coś w rodzaju utopii (ograniczonej) przekładalności — tekstów i doświadczeń. Może w tym tkwić ukryta lub nawet całkiem wyraźna ironia — bo wszak nic bardziej niszczącego dla awangardowej powieści, jak próba streszczenia. Nic też nie obnaża lepiej defektów rozumowania, jak zreferowanie go w całej zabawnej absurdalności.

    Tendencji do parodystycznego dystansowania się od prezentowanych tekstów nie ma jednak w Bibliotece XXI wieku zbyt wiele. Przeważa raczej skłonność do przedstawiania cudzej mowy i cudzych koncepcji jako czegoś zrozumiałego i godnego przyswojenia — choćby było szokująco nowe i odbiegające od naszych doświadczeń. Bo i kimże jest skłonny do przyjmowania wszystkiego za dobrą monetę narrator Biblioteki XXI wieku? Patrzę nań jak na jeszcze jedną wersję wszędobylskiego Ijona Tichego, który na każdej planecie czuje się niemal swojsko, a w każdym razie umie tam sobie radzić. Takim „Ijonem Tichym” — podróżującym tym razem po nieobjętym oceanie tekstów — jest ten, kto nam streszcza książki w Bibliotece XXI wieku. Jego entuzjazm i swego rodzaju naiwność budzą niekiedy uśmiech, ale wszak potrzeba właśnie takiej „naiwności”, by uwierzyć, że książki w ogóle da się streszczać i „przyswajać naszej kulturze”, i takiego entuzjazmu — by wyruszyć w nieskończone dale światów możliwych lub alternatywnych, które wyłaniają się z bezkresnych regałów „widmowej biblioteki”.

 

Jerzy Jarzębski