UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

ImageO ile pamiętam, nigdy się jeszcze nie zdarzyło, bym na łamach "Tygodnika Powszechnego" mówił cokolwiek o własnej beletrystyce. Czynię jednak wyjątek w związku z filmem Stevena Soderbergha wedle mojej powieści "Solaris".

Po premierze tego filmu, będącego tak zwanym remake, czyli powtórką, jako że pierwszy zekranizował "Solaris" Tarkowski, zdążyłem się już zapoznać ze znaczną liczbą krytyk ogłoszonych w amerykańskiej prasie. Rozrzut ocen i interpretacji jest ogromny. Amerykanie mają dziecinny zwyczaj stawiania ocen jak na świadectwach - A, B, C i tak dalej - więc jedni dają "A", najwięcej jest "B", trochę "C".

Niektóre recenzje, na przykład w "New York Timesie", głoszą, że jest to love story, miłość w kosmosie. O filmie samym, którego nie widziałem i którego scenariusza nie znam, nic powiedzieć nie mogę, poza tym, co odbija się w recenzjach, jak twarz patrząca w wodę odbija się w jej powierzchni, choć nie bardzo dokładnie. W moim przeświadczeniu i podług mojej wiedzy książka nie jest jednak poświęcona erotycznym problemom ludzi w przestrzeni pozaziemskiej...

Image1. Przeglądając „Odry” ostatnich lat, skonstatowałem, że moje sylwy wywodziły się na ogół z bieżących zajść, przez co polityki było w nich więcej aniżeli długowiecznej myśli. Z czasem jednak, gdzieś koło 1993 roku, jęło się stawać przemożne ciążenie ku nauce, pomieszanej z filozoficzną refleksją. Grawitacji takiej ulegałem zresztą „zawsze”, to znaczy, wedle rozmiarów ludzkiego życia, od jakichś bez mała trzydziestu lat. Człowiek piszący (homo scriptor) może jako tako panować nad tekstem doraźnie koncypowanym, ale im tekst obszerniejszy, tym jawniej wymykają mu się z rąk cugle. Konspekt konspektem, plan planem, ale predyspozycje z wolna biorą górę i na koniec inklinacje uzewnętrzniają się niczym bieg koni, co zagryzły wędzidła. Nie mówię tego ani żeby wyjaśniać i podkreślać powiększającą się „głębię” tych sylw, to jest, aby się wynosić bądź na odwrót, poniżać. Staram się po prostu powiedzieć, jak to jest, szczególnie ze mną, albowiem już dawno przekonałem się, że znam początki tego, co pisane przeze mnie, ale dokąd mnie to pisanie poniesie, na ogół raczej nie wiem i nie dotyczy to wyłącznie beletrystyki: z tym, co dyskursywne, było zazwyczaj tak samo. Sypię mąkę, dodaję tego, co mące się należy, a kiedy już wraz z drożdżami ciasto idzie do wypieku, jak w miarę doświadczona gospodyni domowa, nie wiem, czy to, co urośnie, będzie apetycznie lekkie i dorodne, czy też się zakalec ulęgnie i wszystko mi oklapnie.

Jako Europejczyk wschodni wiem, znam tak dobrze, jak się zna twardość kamienia, wygląd sprzętów, zapach kwiatów i łajna, nadzwyczajną kruchość kultury, jej odwracalność totalną, jej chwilowe, chwiejne, wciąż erodowane trwanie, i świadomość ta nigdy właściwie w pełni mnie nie opuszcza.

Kraków, 26 stycznia 1977

Kochany Panie*,

Image

dziś przyszedł list Pana z 22.12.76. Ostatni raz w zeszłym roku pisałem Panu 28 grudnia, przepraszając, jeśli można by to tak określić, za rugi związane z Bellowem, ponieważ "Humboldt's Gift" fatalnie mnie rozczarował. Malamuda czytałem, znam zarówno "The Assistant", jak tom "Idiots First", gdzie jest też coś o Fidelmanie. Oczywiście doceniam klasę Malamuda. Co do jakości tego pisarstwa nie może być dwu zdań. Gdybym jednak, pozwoli mi Pan na taką fantazję, ujrzał wróżkę, pytającą, czy chciałbym pisać jak Malamud, respective, czy chciałbym "stać się" Malamudem (sęk w tym bowiem, że proponowane spełnienie życzenia JEST podchwytliwe: jeśli Malamud pisze jak Malamud, to ten, kto pisałby akurat jak on, tym samym już musi być gorszy, jako wtórny, jest to sytuacja oryginalnego twórcy, jakim był Vermeer i jego genialnego naśladowcy Megerena). Więc powiedziałbym tej wróżce, że nie, na tym mi nie zależy.

Image1. Wczoraj, 27 września, w poniedziałek, przybyła pocztą „Odra” wrześniowa, z której się dowiedziałem, jak swobodny dostęp do młodej polskiej literatury ma pan Mieczysław Orski. Pewno wydawcy ślą egzemplarze recenzyjne do redakcji, bo ja tu oprócz umysłowego pomieszania (w Krakowie piszę) z księgarń wynieść niczego nie jestem w stanie. Znaczny sukces Pawła Huellego, który spłodził Weisera Dawidka i opowiadania, w końcu jednak i do mnie dotarł, ale jego Srebrny deszcz ogłoszony w „Tygodniku Powszechnym” raczej mnie zasmucił. Napisane to zostało nadzwyczaj sprawnie, gładko, jasno, bez zakrętasów, i w ogóle świetnie, obawiam się jednak, że Huelle w pewnej nieświadomie przewrotnej mierze kontynuuje najszlachetniejszy z nurtów socrealizmu. Mianowicie wszystko układa się tak, ażeby nikogo nie zranić, żadnych religijnych (bądź jakoś w ogóle się do religii mających) uczuć nie obrazić, każdy kant zostaje zlikwidowany w zarodku, wszystko zaokrąglone i wypolerowane do szlachetności. Niemiec jest jeszcze fajniejszy aniżeli Niemcy Szczypiorskiego (jaka szkoda, że na żadnego z takich Niemców nie naleciałem przez cały czas okupacji), Polacy się o monety znalezione w schowanku biją, ale na niby i niepotrzebnie, problem uszkodzenia polskich przepisów celnych likwiduje prędko dziura w nadymanym pontonie, skoro te srebrne monety toną ze wszystkim i w ogóle jest bardzo miło, ale to miłe jest tak świetnie wyslalomowane, jak chyba tylko półszlachetne kamienie w pochodzącej z ery sowieckiej „szkatułce malachitowej”. Mianowicie pod ciśnieniem strasznego doboru i koszmarnej selekcji negatywnej wykształcił się podówczas nurt prozy, który nazwałbym realizmem nadpowietrznie akrobatycznym: pisarze, nieliczni zresztą, wyszukiwali w kolczastym lesie zakazów i rozkazów takie szczelinki, które pozwalały im udawać w pisanym, że są wolni jak ptaszęta. Jakoż syberyjskie kamuszki niewinnie przez te wszystkie mury, kraty, dyby, kopce trupów, z cudownie imitowaną „prawdą życia” się przedostawały. 

Ponieważ prawa fizyki spełniają się tylko statystycznie, to takie przeniknięcie kartki papieru przez ołówek, które nie pozostawia w niej śladu (więc dziury), jest nad wyraz nieprawdopodobne, lecz nie jest całkowicie niemożliwe. Inna rzecz, że szanse takiego zajścia, to jest wystąpienia efektu kwantowo-tunelowego w skali makroskopowej, są horrendalnie nikłe. Kosmos musiałby zapewne trwać miliard razy dłużej, niż będzie trwał w istocie po to, żeby taki jeden wypadek mógł się zdarzyć. Niemniej chodzi o mikroskopijne, lecz nie o ZEROWE prawdopodobieństwo.

Image 1.

   Ostatnio okultyzm powraca do łask na całym niemal świecie. Przybywa w nowym wcieleniu, poddany nowej klasyfikacji, odrzekając się od miana wiedzy tajemnej, tak że sama nazwa "okultyzm" może w wielu uszach zabrzmieć dziś głucho. To, co w nim na pewno nieoswajalne naukowo, więc jego rozkorzenienia w "tamtym świecie", uległo dyskretnie amputacji. Odrąbany człon, razem ze swym obszarem źródłowym, nie został jednak wyrzucony na śmietnik, a tylko przejęty przez sztukę — bo znalazł sobie azyl w wytwórniach filmowych. Tam może sobie straszyć i tumanić, dostarczając silnych wzruszeń publiczności, wyzbytej zażenowania, boż to nie na serio. Natomiast odpreparowana reszta pospiesznie się na naszych oczach racjonalizuje. Formy zmieniły się gruntownie: żadnych transów, mediów, ektoplazmy, uchowaj Boże duchów i spirytyzmu, a tylko jasnowidzenie w oparciu o dowody rzeczowe i zawartą w zdjęciach informację, przesył telepatyczny, telekineza, czyli powodowanie myślą zmian materialnych, kryptestezja, albo wreszcie psychotronika.