UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.29 (7 Votes)

Image1. Wczoraj, 27 września, w poniedziałek, przybyła pocztą „Odra” wrześniowa, z której się dowiedziałem, jak swobodny dostęp do młodej polskiej literatury ma pan Mieczysław Orski. Pewno wydawcy ślą egzemplarze recenzyjne do redakcji, bo ja tu oprócz umysłowego pomieszania (w Krakowie piszę) z księgarń wynieść niczego nie jestem w stanie. Znaczny sukces Pawła Huellego, który spłodził Weisera Dawidka i opowiadania, w końcu jednak i do mnie dotarł, ale jego Srebrny deszcz ogłoszony w „Tygodniku Powszechnym” raczej mnie zasmucił. Napisane to zostało nadzwyczaj sprawnie, gładko, jasno, bez zakrętasów, i w ogóle świetnie, obawiam się jednak, że Huelle w pewnej nieświadomie przewrotnej mierze kontynuuje najszlachetniejszy z nurtów socrealizmu. Mianowicie wszystko układa się tak, ażeby nikogo nie zranić, żadnych religijnych (bądź jakoś w ogóle się do religii mających) uczuć nie obrazić, każdy kant zostaje zlikwidowany w zarodku, wszystko zaokrąglone i wypolerowane do szlachetności. Niemiec jest jeszcze fajniejszy aniżeli Niemcy Szczypiorskiego (jaka szkoda, że na żadnego z takich Niemców nie naleciałem przez cały czas okupacji), Polacy się o monety znalezione w schowanku biją, ale na niby i niepotrzebnie, problem uszkodzenia polskich przepisów celnych likwiduje prędko dziura w nadymanym pontonie, skoro te srebrne monety toną ze wszystkim i w ogóle jest bardzo miło, ale to miłe jest tak świetnie wyslalomowane, jak chyba tylko półszlachetne kamienie w pochodzącej z ery sowieckiej „szkatułce malachitowej”. Mianowicie pod ciśnieniem strasznego doboru i koszmarnej selekcji negatywnej wykształcił się podówczas nurt prozy, który nazwałbym realizmem nadpowietrznie akrobatycznym: pisarze, nieliczni zresztą, wyszukiwali w kolczastym lesie zakazów i rozkazów takie szczelinki, które pozwalały im udawać w pisanym, że są wolni jak ptaszęta. Jakoż syberyjskie kamuszki niewinnie przez te wszystkie mury, kraty, dyby, kopce trupów, z cudownie imitowaną „prawdą życia” się przedostawały. 

Była to sztuka niewątpliwie trudna, ponieważ takich szczelinek zdolnych wytworzyć aż system wyswobodzenia wyobraźni było bardzo mało, a dodatkowo jeszcze musiał ci ów system uspokajać cenzora, żeby sobie broń boże nie pomyślał, że w czymkolwiek tkwi jakaś politaluzja, ponieważ w miarę, jak się zaczął stalinizm popękany osypywać, granica światła i ciemności, czyli Dozwolonego i Skazanego na niebyt, jęła się rozmazywać i rozpuszczać. Jednym słowem, srebrny deszcz jest bez skazy, i to w rokowaniu przyszłych dzieł Pawła Huellego mnie niepokoi. Pozostałych tytułów, o jakich Orski pisał, nie znam, nie widziałem, być może rozbiwszy namioty po wszystkich księgarniach krakowskich coś bym z tego odnalazł, ale nie mam już sił ani czasu na tak dociekliwe poszukiwania, a żaden księgarz — to są na ogół specjaliści i specjalistki od wszystkiego prócz książek — nawet by nie ważył się chaosu tytułów poddać jakiejkolwiek segregacji czy selekcji, ażeby np. krajowi autorzy zostali wyłączeni z piekła jakichś Ludlumów. Zresztą wiadomo, że jakeś przez wilki otoczony i napastowany, sam wilkiem musisz i patrzeć, i być, więc staram się od wydawców, usiłujących po diabelsku wycyganić ode mnie cyrograf z paragrafem zupełnej darmochy, trzymać z daleka. Tu może i nie wypada, ale ciekawe byłoby zestawienie moich wydań z epoki strasznego PRL-u i wolności w Odrodzonej Ojczyźnie.

2. Może takie zestawienie jako bilans i saldo jeszcze będę mógł przedstawić. Nie chodzi mi przy tym (ale któż mi zechce uwierzyć) o moje książki, o komparatystykę ich losów we wszystkich ich językowych, krajowych i obcych przemienieniach. Chodzi o próbę potraktowania tych jakichś 35 czy może 37 książek jako zestroju czujników-odczynników, ażeby choć na takim materiale można się było po trosze zorientować, jaki wpływ, a był wpływ niechybnie, oddziaływał na moje książki w różnych częściach świata, pod kątem ustrojowej dyferencjacji, stanu gospodarki i last but not least rynkowej gry popytu i podaży versus ingerencje cenzur i tak zwanych mecenatów państwowych. Ale to zadanie trudne i powiedziałbym nawet, że przerasta możliwości moje, bo ja wielu faktów nie znam.

Mało, że niektórych faktów nie znam: wielu nie rozumiem po prostu. Dlaczego mam siedem milionów nakładu w Niemczech połączonych, mogę się domyślić podług kalendarza przemian politycznych. W małej NRD miałem troszkę ponad cztery miliony, we większej RFN trzy, a przy tym jeżeli książka, ta sama, kosztowała około 35 marek na Zachodzie, około zaś siedmiu marek enerdowskich na Wschodzie, to znaczy, że skoro za co najmniej trzy wschodnie marki można było dostać na Zachodzie jedną tamtejszą markę, książka prawie że tak samo wydana (tylko na nieco lepszym papierze) kosztowała w Bundesrepublik nie pięć, ale piętnaście razy więcej aniżeli na Wschodzie. To był bodaj potężny mecenat, lecz w przypadku pisarzy zasada marksowska „byt określa świadomość” w ogóle nie funkcjonuje, ponieważ książki były naprawdę tanie, a ja np. do amerykańskich nauk ścisłych dostęp miałem prawie za darmo, ponieważ książka z zakresu kosmologii, teorii kwantów, cały Feynman na przykład (osiem tomów w twardej oprawie: mam go do dziś), kosztowała jakieś półtora do dwu rubli, co u nas się przez 10 mnożyło i za kosmologię (oczywiście po sowiecku-piracku) przełożoną z amerykańskiego płaciłem koło 15–20 złotych. Nie biorę się raczej do wychwalania globalnych kosztów takiego mecenatu opłacanych krwią i mięsem trupim, ponieważ już od lat sześćdziesiątych od fizyków, którzy mnie w Dubnej po tamtejszej „pierwszej na świecie” małej elektrowni atomowej oprowadzali, usłyszałem, że to wszystko, wybudowane tam, stoi na kościach „zeków”, którzy wymościli swoimi ciałami fundamenty. Jakieś takie zaufanie mieli do mnie ci fizycy we wczesnych latach sześćdziesiątych, co może jest ważniejsze i bardziej domaga się opowiedzenia aniżeli losy zmienne moich utworów. Na pewno nawet, więc historię książek na bok odkładam.

3. Część wspomnień, którymi z p. St. Beresiem w rozmowach wspólnych się dzieliłem, WL krakowski wydał, z tym że pierwsza część książki powstawała za „Solidarności”, tej najwcześniejszej, a druga w stanie wojennym i cały rozdział onych rozmów, Polski dotyczący, musiał polecieć w diabły, nie zostało mi nic ani na papierze, ani w pamięci. Pozostało tylko kilka wspomnień przypominających, jak to u mnie, zdjęcia migawkowe. Honorowali mnie Rosjanie silnie w tamtej Moskwie. Wysocki, okropnie już wtedy zachrypnięty biedak, ze zdartymi strunami głosowymi, śpiewał mi Niczejnaja ziemla i inne komponowane przez siebie piosenki; tu się niechronologicznie z Wysockim łączy obraz, jak na jego świeżo usypanym grobie w Rosji młodzi ludzie łamali i roztrzaskiwali gitary, obraz ten był bardzo przejmujący, bo Wysocki stał się, chcąc nie chcąc, symbolem. Śpiewał mi też Galicz, który zginął ponoć od rażenia prądem już w paryskim mieszkaniu, przy czym do jego gitary przysunięto w tym mieszkaniu prywatnym zdjętą z widełek telefoniczną słuchawkę, ażeby ktoś w innym mieszkaniu moskiewskim także mógł Galicza słuchać.

 Otóż zaproszono mnie do Instytutu Wysokich Temperatur, a dostałem się tam dzięki specjalnej przepustce ministerialnej, bo w Instytucie szło o naprawdę bardzo wysokie temperatury, mianowicie bomb atomowo-wodorowych; było to miasto w mieście, srodze ochraniane, a ja miałem tam występ autorski z pytaniami uczonej na ogół publiczności, której naczelny zawód pozostał mi wtedy nie znany. A kiedy (zimno już było) po tym występie ktoś pomagał mi płaszcz włożyć, zarazem wcisnął mi konspiracyjnie jakąś karteczkę do garści i było tam napisane (po rosyjsku oczywiście), że człowiekowi temu mogę całkowicie zaufać: jako poręczyciel był podpisany Galicz. Zaraz też w oczekiwaniu na auto dowiedziałem się od owego człeka, że winienem po dziewiątej wieczorem wyjść z mego hotelu („Pekin”) na ulicę i na rogu poczekać: nic więcej. Zaintrygowany uczyniłem, jak mi przykazano, nadjechał mały zaporożec i stanął przy mnie, a przez otwarte drzwi zobaczyłem, że auto jest pełne ludzi, jakże więc miałbym wsiadać? Niczewo, powiedzieli, wylądowawszy więc na czyichś kolanach parę razy podczas jazdy ciemnymi ulicami (Moskwa, w tych dzielnicach, do których wieziony byłem, odznaczała się mrokiem egipskim nocą), odwracałem się, by przez tylną szybę, już jako polska odmiana Jamesa Bonda, wypatrywać, czy jakieś inne auto nas nie śledzi. Gdzieś stanęliśmy, przez jakieś podwórza, mroki czarne, korytarze, kręte schody dotarliśmy do drzwi, które się otworzyły i buchnęło we mnie światło, a w tym dużym pokoju wokół śnieżnie nakrytego stołu siedział kwiat nauki sowieckiej. Oczywiście humanistów, filozofów ani na lekarstwo: wyłącznie fizyka, kosmologia, cybernetyka, pamiętam, że dostałem książkę od prezesa estońskiej Akademii Nauk z jakimś pięknym autografem, przy każdym nakryciu z jednej strony sztućców leżała paczka papierosów amerykańskich, a po drugiej stała puszka z zagranicznym (oczywiście) piwem, a jakby tego znaku było mało, usłyszałem, że tu można mówić wszystko. No i rozmowa toczyła się wartko i właśnie w toku tych rozhoworów podbijano mi bębenka, to jest rozproszono moje wątpliwości, czy sensowne może być napisanie Golema mojego, albowiem windowali mnie na superracjonalistycznego herezjarchę-wizjonera i takeśmy się tam zachłystywali pełną swobodą wypowiedzi, że naprawdę czuję się dłużnikiem owej nocnej biesiady. Jak mnie potem odwieźli do hotelu, nie pamiętam. Niektóre z przygód moskiewskich, które mogły być dozwoleny cenzuroj, opisałem, rozmawiając z Beresiem, aliści wszystkiego nie mogłem. Kiedy odstrzelonego od delegacji ZLP Rosjanie skierowali mnie do Leningradu pociągiem „Krasnaja strieła”, którego cały skład stanowiły wagony sypialne (to jest ta kolejowa trasa, która leci istotnie prosto, w jednym tylko miejscu jest łuk spowodowany tym, że car właśnie tam, kiedy kreślono tory, trzymał palec na mapie), znalazłem się w przedziale dwułóżkowym sam i niemal w ostatniej chwili przed ruszeniem pociągu wsiadł jakiś Moskal, który nie miał bagażu, w ogóle nic. Trzeba było położyć się do czystej pościeli i zastanawiałem się, czy legnie spać goły, i tu następna niespodzianka: zamiast gaci miał na sobie granatowe spodenki gimnastyczne i w nich się do snu ułożył, a prowodnica zapukała rano, gdyśmy dojeżdżali do „Wenecji Północy”, niosąc na tacy kanapki z czerwonym kawiorem i koniak gruziński. Takim sposobem rozpoczynała widać normalny dzień wyższa sowiecka elita. Naprzeciw soboru (Isaakijewskij) mieszkałem w hotelu, w komnacie jak z barwnego filmu o życiu arystokracji przedrewolucyjnej, a zacna Ariadna Gromowa, tłumaczka moja, nieżyjąca już, mieszkała (towarzysząc mi) w maleńkim pokoiku z jasnymi prostymi mebelkami na zapleczu tego salonowego reliktu hotelarstwa, ponieważ taki, wielodzielny, był wtedy Związek Socjalistycznych Republik Rad.

I pamiętam kolację u kosmonauty Jegorowa, rozmowę naszą sztucznie wypchaną, i to, że wysiadłszy przed osobliwym wielkim domostwem swoim (w Moskwie), zdjął z szyby wołgi obie wycieraczki ruchem świadczącym o trwałym nawyku i lekko, nonszalancko schował je do kieszeni. Pamiętam też, jak mi się kulkopis z atramentu wypisał i jak lekkomyślnie a naiwnie ruszyłem z rana ulicami Moskwy, aby inny kulkopis kupić, i oczywiście nie dostałem nic, a gdy zdziwiony (bo głupi) opowiedziałem o tym znajomym, kilka rąk naraz wyciągnęło ku mnie z kieszeni dobyte długopisy. Kiedy z kolei przebywałem w Moskwie dłużej sam, nim wreszcie pokłóciłem się z Tarkowskim, i do Krakowa wróciłem, stałem w hotelu „Warszawa” przy prospekcie Lenina, ale już co nieco uświadomionemu poradzono mi w PRL-u wziąć ze sobą słoiczek neski. Okazało się to nader roztropne. Dostałem apartament, w którym znajdowały się za korytarzykiem dwa duże pokoje, jeden z ogromnym biurkiem i olbrzymią lodówką Donbas, drugi sypialny, a w tym „roboczym” stały (na wszelki awaryjny wypadek) dwa telewizory. W hotelu można było spożyć śniadanie, i nawet niezłe, parówki, kawę (ale nigdy mleka ani śmietanki nie było), lecz wrychle pojąłem znaczenie lodówki, bo mi Rosjanie poprzynosili ten puszkę kondensowanego mleka, tamten jabłka małe i zielone jak żaby, ów cukier, a w barku na moim piętrze goście hotelowi wystawali w ogonku przed okienkiem, z którego powoluśku wyłaniały się bułki czy co tam, podczas gdy ja, mieszając odwróconą szczoteczką do zębów kawę neskę z wodą — grzałkę też miałem — i z mlekiem, siedziałem w pokoju w piżamie, niedługo co prawda, bo ze świtem nadrywały się już telefony. A z kolei kiedy mnie fizycy zaprosili na kolację na Arbat, nowoczesność moskiewską, i siedzieliśmy w sali tak wielkiej jak hala postojowa zeppelinów, zamówiłem i jadłem kuropatwę jakoby, większą od kury (w ZSRR wszystko łącznie z krasnalami było jak wiadomo gigantyczne), a miałem umówione spotkanie z pewnym uczonym korespondentem Akademii Nauk w hotelu, więc opowiedziałem o tym gospodarzom moim. Uspokajali mnie, że na pewno zdążę na dziesiątą (wieczorem) taksówką, potem jednak, kiedy na moje molestowania biesiadę zakończono (dochodziły mnie odgłosy jakichś pertraktacji z obsługą), okazało się, że o „taxi” nie ma mowy i fizycy rzucali się daremnie pod koła aut, które nas bezlitośnie mijały, tak iż około północy dotarłem wreszcie do hotelu, z poczuciem winy względem umówionego uczonego. Tamże przeżyłem niejaki wstrząs: oto ów pan w bardzo już średnim wieku siedział na podłodze przed moimi drzwiami, na teczce, którą sobie podłożył, i musiałem udawać, iż takie oczekiwanie w takiej sytuacji jest najzwyklejszą rzeczą w świecie: nawet zanadto przepraszać go nie wypadało.

To są oczywiście drobiazgi, ale z nich, jak z roztrzaskanego na kawałki lustra, wyglądała sowiecka rzeczywistość — wyżyn przynajmniej. Słyszałem „śmiałe” pieśni w Domu Fizyków, którzy pozwalali sobie na więcej, niż było wolno. Do hotelu przyniesiono mi pierwsze „niemal gorące” od maszyn tłoczących wydanie Jednego dnia... Sołżenicyna, jako symbol pękania murów niewoli. Kiedym do Leningradu odjeżdżał, o północy niemal, odprowadzili mnie gromadką inni uczeni na dworzec, a ktoś, nie pamiętam kto, zachowany jak relikwia egzemplarz przedrewolucyjnego, starorosyjską cyrylicą wydrukowanego tomiku wierszy Majakowskiego wcisnął mi w dłoń przez okno wagonu i naturalnie nie ośmieliłbym się takiego daru nie przyjąć.

Pierwsi kosmonauci... ale o tym może kiedy indziej napiszę. Jednym słowem, poznałem jakąś szczególną fasetkę tego wątpliwie oszlifowanego klejnotu, jakim był ZSRR. W Leningradzie przyjmował mnie kolacją pewien dość już wiekowy inżynier, onże autor SF, który z rodziną zajmował pokój w przedrewolucyjnym dużym mieszkaniu, podzielonym wśród niewiadomej liczby lokatorów: więc widząc pewno, że inaczej się nie da, urządził kolację na moje przyjęcie w kuchni, z której powynoszono wszystko co się dało kuchenne, pozostał zlew z lanego w jakieś ozdobne orły żelaza, a mnie honorowo usadzono plecami do zlewu i to bliziutko, bo stoły były pozestawiane, na nich zaś piętrzyły się wyszukane ryby i kawiory, łupy niechybnie uporczywie wysilonych łowów całej rodziny gospodarza. Jak umiałem, tak udawałem, że przyjęcie, na którym osoba naczelna siedzi ze zlewem za plecami, jest rzeczą najzupełniej normalną i zgodną z obyczajami europejskimi. I znów: to są naturalnie błahostki, ale z nich już można było to i owo wyczytać o bycie obywateli Związku Rad. Pamiętam też, że ostra musztarda — „gorczyca” — była jedną z nielicznych rzeczy, jakie się kupić dawało, i jak w towarzystwie znajomego wszedłem do sklepu samoobsługowego, by nabyć jej słoik. Na ulicy spytał mnie, czym dostrzegł, że mnie z wyjątkową atencją przyjęto w tym sklepie. Nie zauważyłem nic. „No, jak to — rzekł — przecież pozwolili ci pójść na salę z teczką — każdy musi teczkę złożyć przed wejściem przy kasie, żeby nic nie mógł ukraść”. Jednak różnice względem tego, co było w kraju, dostrzec musiałem. Stalinowsko-królewskie metro było mi szalenie zabawną okolicą, ponieważ stacja koło „Pekinu”, chyba Majakowskaja, prezentowała ogromną mozaikę, złożoną z kolorowych kamyczków, które ukazywały posiedzenie Biura Politycznego, a kiedy poszczególni członkowie Politbiura jęli znikać i tym samym w nicość się zapadać, ich miejsca za prezydialnym stołem mozaiki zapełniły kamyczki, które winny były doskonale dopasować się do tła, ale nie wyszło, tak że zamiast tych strąconych w niebyt i tego „co się do nich przyłączył”, widniały na ścianie wyraźnie innobarwne cienie, całkiem jak duchy zdegradowanych do cna osób. To mi się jakoś (tylko jednemu jak gdyby) bardzo śmieszne wydawało. I tak bym mógł wspomnienia tamte snuć, niechybnie dziwaczne, i teraz nie to, że myszką, ale kurzem staroci trącące. A wszystko stąd, że pod ciśnieniem cenzury o sowieckich rewersach bytu nie można było w PRL-u pisnąć nawet. Nieporównanie bardziej koszmarne, potworowe wieści o tym, co się za tymi niewinnymi w końcu zjawiskami działo, w ciągu ostatnich paru lat wyczytać mogłem z prasy posowieckiej. Z tych periodyków, które wciąż wierni mi rosyjscy czytelnicy pocztą przysyłają, albowiem nabyć jakiejkolwiek rosyjskiej publikacji teraz w Polsce niepodobna.

A szkoda. Jest to sytuacja w najwyższym stopniu nienormalna i boję się, że żadne wybory, zmiany parlamentów, niczego na lepsze w tej izolacji nie zmienią.

4. Podmywana upływem lat pamięć mi blaknie, pozostały w niej tylko zdarzenia tak zaskakujące, jak na przykład moje spotkanie z młodzieżą (w roku 1963 czy 1964) na Uniwersytecie imienia Łomonosowa, jednym z tych monstrualnych kolosów cukierniczej architektury sowieckiej. Stałem na dnie ogromnego leja amfiteatru, mając u boku jako „adiutanta” profesora Bragińskiego (specjalistę w optyce laserowej), wszystkie zaś kręgi ław, wszystkie przejścia między nimi, w ogóle cała ta przestrzeń była zapełniona studentami i studentkami: to spotkanie zorganizowała organizacja uniwersyteckiego Komsomołu, mówiono mi, że było tam ponad dwa tysiące ludzi. Profesor Bragiński po moim niezbyt długim wystąpieniu przystąpił do swego zadania. Jeszcze nie byłem podówczas głuchy, ale panował tam zwyczaj przysyłania występującemu karteczek z pytaniami. Może się mylę, lecz jest to forma zwiększania anonimowości pytających, co w tamtym czasie i miejscu mogło być korzystne. Bragiński spytał mnie, czy ma eskamotować pytania „niewygodne”, na co odparłem, że za nic w świecie: postaram się na każde odpowiedzieć. Jakoś to szło przez czas pewien, aż wręczył mi kartkę z pytaniem wprost: „Razwie wy kommunist?” Czy jestem komunistą? Zdecydowałem się odpowiedzieć, że nie jestem komunistą, i dodać kilka słów o zacnych intencjach obu twórców komunizmu, lecz po słowach „Niet, ja nie kommunisť’ huknął taki grzmot oklasków — klaskali wszyscy — że już na dalsze ciągi, co miałyby osłabić efekt mojej ostentacji, zabrakło miejsca. Potem studenteria naparła na drewniane podwyższenie katedry, na którym stałem i od nacisku łaknących autografów drewniana podstawa moja zaczęła się, trzeszcząc, posuwać: tu przytomny profesor chwycił mnie i wciągnął niewielkimi drzwiami pod ogromną tablicą do laboratorium znajdującego się w następnej sali. Tam też w laboratoryjnych zlewkach zaparzył dla nas obu kawę, do moich słów jednak w toku wymiany zdań o laserach nie doszło, jedynie później się dowiedziałem, że Komsomoł nie był moim wystąpieniem zachwycony. Reakcja młodzieży dała mi wszakże już wtedy, trzydzieści lat temu, do myślenia, ponieważ była niewątpliwie spontaniczna i nie potrafiłem tylko rozstrzygnąć, co tę aprobatę burzliwą spowodowało: czy już tlejąca niechęć, idiosynkrazja do bezustannej i wszechobecnej indoktrynacji marksistycznej, czy też był to raczej akt pozytywnej oceny mojej „odwagi”. Cudzysłów jest tu dziś jak najbardziej na miejscu, ponieważ ten cały zestrój potężnych ciśnień, powszechnego donosicielstwa, a jednocześnie zagrożenia każdej nie tylko kariery, ale po prostu życiowej drogi, ba, życia w końcu, dla młodych ludzi, którzy doznali (powiem za kanclerzem Kohlem) „łaski późnych narodzin”, jest już, czy też staje się już, egzotyczną starocią wprost trudną do zrozumienia. Zwłaszcza trudną przez dysproporcję ziejącą między drobniutkimi odstępstwami od oficjalnego standardu doktryny na każdym miejscu, nie tylko publicznym, a ponurymi konsekwencjami wiążącymi się z takimi odstępstwami. Pewien jestem, że tych młodych chronił najlepiej tłum, w jakim tkwili, ponieważ stwarza on sytuacje niejakiej bezosobowej nieodpowiedzialności, udaremniającej wykrycie „odchyleńców”: przecież to były czasy, w których psychiatrzy sowieccy dekretowali istnienie „po lekarsku bezobjawowej schizofrenii” dla obywateli myślących „inaczej niż trzeba i można”. Takim odmawiano normalności i jako wariatów zamykano wszak i traktowano „chemicznymi maczugami” psychiatrycznej farmakopei, nie było więc z tym żartów, a ja wiedziałem tylko, że już jest czas chruszczowowskiej odwilży i że jakoś chroni mnie niewidzialny pancerz zagranicznego gościa (aczkolwiek mówili wtedy Rosjanie: „Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”). Czasy wszakże na dobre i na nowe zło radykalnie się zmieniły. Zresztą te wszystkie wieńczenia i noszenia nie przewróciły mi w głowie, nazbyt dobrze pojmowałem bowiem, jakie natężenie ma moja „namiastkowość” czy, dokładniej, jaką namiastką wolności staję się w ich oczach z uwagi na to, co w moich książkach jest i na to, czego w nich („włazicielstwa” mianowicie) od pradawna nie ma. To było janusowe oblicze moich moskiewskich przygód, zresztą odkąd w polskim gimnazjum państwowym (we Lwowie) nauczyłem się (obowiązkowo) ukraińskiego, wdrożenie rosyjskiego przyszło łatwo i zarazem otworzył mi się obszar poezji takiej, jak Puszkinowska, która w oryginałach jest świetniejsza niż najlepsze nawet przekłady polskie — np. Tuwima. Czytałem też wtedy Zbrodnię i karę po rosyjsku, ciekaw bezpośredniego styku z rosyjską, pierwotną przecież wersją tej znaczącej powieści Dostojewskiego.

5. Mógłbym tak jeszcze długo i kto wie, czy do przemilczanych przed cenzurą wspomnień nie powrócę. Tu powiem tylko, jak mocno poruszył mnie gigantyczny kontrast między wszechwładzą KGB, GRU, partii, która stalowymi rusztowaniami i stalową siecią oplątywała i społeczeństwo sowieckie, i rozbiegającymi się właściwie na cały świat nasz pętami, agenturami, rezydentami, szpiegami, „pożytecznymi idiotami”, bezlik narodów sąsiedztwa i dali, a nie mniej druzgocącą, olbrzymią, wręcz momentalną zapaścią, rozsypką owego gmachu gigantycznych planów podboju globu i gigantycznych wysiłków, wyciskanych z milionowego zespołu, z potu, krwi, ciał ludzkich, z najlepszych umysłów. Wszystko zmierzało przecież do pierwszego uderzenia i wciąż się władcom Politbiurowym zdawało jednak, że sił jeszcze (być może) starczy. Rewelacją dosłownie ostatnich dni września 1993 roku są dane ogłoszone w samym rosyjskim kadłubie byłego Związku Rad: pokazało się mianowicie, że pocisków atomowych wyprodukowali dwa razy więcej, aniżeli w wyszpiegowaniach potrafiła się doliczyć Central Intelligence Agency, i że ponadto nagromadzili nie, jak sądziła Ameryka, pięćset ton wzbogaconego dla bomb uranu 235, ale grubo ponad dwa razy więcej! Istne góry, Himalaje śmierci, wszystkie te zabiegi tak wysilone, gigantyczny wysiłek doprowadził na koniec do tego, że, jak pisano, Sowiety „haben sich selbst totgerüsteť’, tj. dozbroiły same siebie na śmierć. Właściwie nie tylko w dziedzinie gospodarki, w której niechano wszystkiego na rzecz produkcji śmierci: pozostawiła bowiem ta produkcja kolosalne obszary strasznych dla człowieka na wieki wieków zagrożeń biologicznych, wody Oceanu Lodowatego, tajga, miasta wynurzające się po zapaści ZSRR jak z nicości, pełne ludzi wyspecjalizowanych wyłącznie w umiejętnościach plutonowo-wodorowych zbrojmistrzów, wytwarzania min, bomb, broni biologicznej w takich rozmiarach, że tym, którzy zwiedziawszy się czegoś, ogłaszali to na Zachodzie, Zachód wiary dawać nie chciał! Był w tym pędzie ponad ćwierci miliarda ludzi pęd jakby zogromniałych lemingów, a kiedy to piszę, ostatki wiernych niewoli, wiernych śmierci oblegają w Moskwie „Biały Dom”, ażeby podtrzymać ostatek zawartych w nim antyreformatorskich deputowanych, którzy ze zwolennikami swoimi chcą powstania z martwych tej i w Kosmos wyprowadzonej mocy, która napawała ich jakąś przewrotną widać radością, graniczącą z rozkoszą Superniewolnika, który pomniejszymi może dysponować i cisnąć, dokąd zechce. A my tymczasem, po klęsce naszych towarzyszy-panów, zmierzamy do utworzenia kolejnego wariantu takich rządów, które popchną nas z urwiska w głąb przepaści niemożliwych do spełnienia obietnic.

wrzesień 1993 

Stanisław Lem, Sex Wars, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, str. 49-60