Doszło więc do takiej mikrominiaturyzacji wyobraźni, do takiego skarlenia tematyki, że wszystkie możliwości zostały w zarodku zdławione, wypalone ogniem, nie, ogienkiem, na którym można było upiec jakiś befsztyczek. Styl? Tam nie ma stylu. Konstrukcja? Sceneria? Charaktery? Bohaterowie? Wszystko z trzeciej ręki, przechodzone i takie wspólne, jak emerytowany wamp w bankrutującej szajce gangsterskiej.
Moje dwudziestolecie równa się bez reszty mojej pracy pisarskiej, bo przed wojną chodziłem do gimnazjum i literaturą interesowałem się — aby użyć eufemizmu — mało. Tak więc niniejsza wypowiedź, do której zostałem sprowokowany, musi, siłą rzeczy, objąć całą moją karierę literacką. Skądinąd sądy pisarzy o ich własnej twórczości mało są wiarygodne, choć mogą być interesujące. Każdy z nas, i to chyba bez względu na rangę, jakiej się dosłużył, liczy na życie pozagrobowe, a niejeden pewno i na nieśmiertelność. Otóż, aczkolwiek wcale nie zabieram się jeszcze do umierania, z konieczności niejako muszę o moich dwudziestu (bez mała) latach pisania mówić, jak o czymś zamkniętym, bo przyszłość jest nieodgadniona. Rola krytyka własnych dzieł jest i niezbyt doniosła i mało wdzięczna. Najlepiej, tak sobie myślę, powiedzieć to, czego poza mną chyba nikt i nigdy nie mógłby powiedzieć, rozumie się o mnie, inaczej niż pod postacią domysłu lub hipotezy. Ja natomiast mogę złożyć zeznania jako tako wiarygodne, bo przystępuję do nich ze szczerą chęcią mówienia prawdy. Prawdomówność, rozumie się, to coś w rodzaju labiryntu, wypełnionego dobrymi intencjami, ale rozważanie takie zaprowadziłoby nas w zupełnie inną stronę, a więc należy zacząć opowieść o tym, co się działo z tej, to znaczy z mojej, strony maszyny do pisania przez dwadzieścia lat.