Doszło więc do takiej mikrominiaturyzacji wyobraźni, do takiego skarlenia tematyki, że wszystkie możliwości zostały w zarodku zdławione, wypalone ogniem, nie, ogienkiem, na którym można było upiec jakiś befsztyczek. Styl? Tam nie ma stylu. Konstrukcja? Sceneria? Charaktery? Bohaterowie? Wszystko z trzeciej ręki, przechodzone i takie wspólne, jak emerytowany wamp w bankrutującej szajce gangsterskiej.
Moje dwudziestolecie równa się bez reszty mojej pracy pisarskiej, bo przed wojną chodziłem do gimnazjum i literaturą interesowałem się — aby użyć eufemizmu — mało. Tak więc niniejsza wypowiedź, do której zostałem sprowokowany, musi, siłą rzeczy, objąć całą moją karierę literacką. Skądinąd sądy pisarzy o ich własnej twórczości mało są wiarygodne, choć mogą być interesujące. Każdy z nas, i to chyba bez względu na rangę, jakiej się dosłużył, liczy na życie pozagrobowe, a niejeden pewno i na nieśmiertelność. Otóż, aczkolwiek wcale nie zabieram się jeszcze do umierania, z konieczności niejako muszę o moich dwudziestu (bez mała) latach pisania mówić, jak o czymś zamkniętym, bo przyszłość jest nieodgadniona. Rola krytyka własnych dzieł jest i niezbyt doniosła i mało wdzięczna. Najlepiej, tak sobie myślę, powiedzieć to, czego poza mną chyba nikt i nigdy nie mógłby powiedzieć, rozumie się o mnie, inaczej niż pod postacią domysłu lub hipotezy. Ja natomiast mogę złożyć zeznania jako tako wiarygodne, bo przystępuję do nich ze szczerą chęcią mówienia prawdy. Prawdomówność, rozumie się, to coś w rodzaju labiryntu, wypełnionego dobrymi intencjami, ale rozważanie takie zaprowadziłoby nas w zupełnie inną stronę, a więc należy zacząć opowieść o tym, co się działo z tej, to znaczy z mojej, strony maszyny do pisania przez dwadzieścia lat.
Oprócz pisarskich klęsk i sukcesów jednoznacznych zdarzają się różne hybrydy, między innymi sukcesy oparte na nieporozumieniu; o jednym z nich — o własnym — chciałbym mówić. Z mego punktu widzenia przypomina on raczej klęskę. Nieporozumienie, o którym rzecz (to dodatkowo, aby nie było nieporozumienia), przypisuję samemu sobie. Innymi słowy, żywiłem przekonania, które, jak teraz myślę, były fałszywe. Sądziłem, aby wejść wreszcie w meritum sprawy, że fantastyka naukowa, to gałąź literatury o niezwykłych wprost możliwościach, która, jeśli nie pochłonie i nie przeżyje nawet innych literackich (epickich) nurtów, jak to uczynił romans XIX-wieczny z eposem rycerskim, to w każdym razie stanie w jednym rzędzie z każdym rodzajem literatury całą gębą, literatury przez największe L, i że na tym właśnie polu będzie się odbywało intensywne eksperymentowanie wielowarsztatowe.
Przekonaniu temu dawałem niejednokrotnie wyraz. Zapewne, można by uznać, że dźwigając intencjami ową ukochaną Science-Fiction na olimpijskie wyżyny, w gruncie rzeczy zmierzałem do wywyższenia samego siebie, przez zakłamanie, które powstrzymuje od chwalenia się wprost; daleko zręczniej i bardziej przyzwoicie jest czynić to w sposób pośredni. Jeśli uprawiam określony gatunek literacki, to zamiast zachwycać się sobą, trzeba raczej sławić ów gatunek. Może tak i było: nie powiadam, że nie, bo zobowiązałem się do mówienia prawdy. Ale jeśli i było, to nic o tym nie wiem.
Czyha tu, za krawędzią ostatniego zdania, kolejne niebezpieczeństwo. Czy bowiem mam rzecz przedstawić tak, jak gdybym był młodą gąską, wychowaną wśród kurcząt, która namawia je do wysokich lotów, a kiedy przyjdzie czas rozwinięcia skrzydeł, musi ta gęś wspaniała wzbić się na orle wyżyny, pozostawiając kury ich losowi, tj. grzebaniu, jakże przyziemnemu? Takie porównanie nasuwa się samo, skoro z apologety Science-Fiction zmienić się mam w jej potępiacza. Nie powiem tego wprost, lecz na to będzie kroiło: rzecz o orlej karierze gąsiątka, które — żyjąc wśród kurcząt — samo się miało za kurczę. Jednakże, już bardziej serio, nie o to chodzi. Mniejsza o rangę, mniejsza i o życie pozagrobowe. Jest faktem, że artystyczną słabość i karzełkowatość intelektualną światowej fantastyki dostrzegałem, zresztą mówiłem o tym, wciąż jednak żywiłem wiarę w prowizoryczność tej sytuacji, w jej tymczasowość. Bóg wie, czemu. Może motywy, podane wyżej, są prawdziwe. Jakkolwiek było, oczekiwałem na przestrzeni całych lat dzieł tego gatunku wybitnych i fenomenalnych, za ich zapowiedź brałem każdą nowalię, w rodzaju pisarstwa Borgesa na przykład. Ale właściwie życzyłem sobie jakiegoś wtopienia tego nurtu w nurt "normalnej" literatury, tak, aby stał się dominującym kierunkiem poszukiwań, dwudziestowieczną nadzieją naszą, drogowskazem. Bo najgorsze i najsmutniejsze w eksperymencie literackim współczesności wydawało mi się — i wciąż się jeszcze wydaje — to jego zapamiętanie w przyzgonności. Jak gdyby należało poopiewać jeszcze paręnaście, czy raczej, ze względu na sporą liczbę piszących, parę tysięcy razy, agonię, i taką encyklopedią artystycznie zobrazowanego konania zamknąć w ogóle losy powieści.
Literacki eksperyment nie tym mnie odstrasza, że taki zły, chybiony, nic podobnego, powstały przecież z poszukiwań tanatologicznych rzeczy bardzo zręczne, a nawet dobre. Tym tylko, że do nikąd nie prowadzi. Nieuświadamiane, milczące poczucie przyzwoitości zakazywało kolejnym generacjom artystów takiego rodzaju gospodarki rabunkowej na surowcu, z którego powstaje dzieło sztuki, takiej bezwzględnej eksploatacji, która następnemu pokoleniu nie pozostawiłaby już absolutnie nic. Tymczasem ani w fizjologię, ani w psychologię, ani w behawioryzm śmierci nie można zagłębiać się bez granic; jest z tym trochę jak z przybliżaniem się do zera absolutnego: samo owo zero jest nie do osiągnięcia, nie do urzeczywistnienia, można tylko podchodzić ku niemu, ale każdy następny krok jest mniejszy i opłacany rosnącymi do potęgi kosztami. Energetycznymi, w fizyce, artystycznymi, w literaturze. Ale czy się ten pochód opłaca? I co mają właściwie zrobić ci, którzy będą pisać dopiero za lat dwadzieścia, bo ledwie zdążyli się teraz urodzić?
Jak gdybym oddał się ulubionej mej słabości, bezkresnym jak sam kosmos dywagacjom. Ale już wracam do porzuconego wątku: technologię, tego Deus Ex Machina fantastyki, a więc przecież Boga, choć zrodzonego z maszyny, przyjmowałem jako fakt, więc jako to, co ma rację ostateczną; jest to istność o wielu, doprawdy, atrybutach boskości. Tak np. jest w naszym świecie wszechobecna. Sztuka, literatura zwłaszcza, jest z nią w najgorszych stosunkach. Ma temu bogu naszego i następnych stuleci zbyt wiele za złe. I ja mam niejedno, ale z innych, aby tak rzec, pozycji; zgadzam się, że technologia jest jako źródło inspiracji artystycznej bezpłodna; o tym, czemu tak jest, dałoby się napisać ze cztery kontrowersyjne, choć przekonywające książki. Technologia jest stwórczynią społeczeństwa mas, ono zaś — czy to ktoś powiedział? -— udaremnia epikę. Zapewne, że i na kuli ziemskiej można znaleźć linie proste, chociaż na pewno prosta nie jest "prawdą kuli". Można udawać epikę, żywiąc się faktami społeczeństwa mas, ale to nie będzie prawdziwa epika. Dlaczego? Dlatego, bo gdzie masa, tam statystyka, a i woda królewska nie zżera tak złota, jak statystyka obraca w nic konstrukcję artystyczną.
Pochlebiam sobie, że zagrożenie prawd ostatecznych, dogmatów fundamentalnych, kanonów moralności "wiecznej i ponadhistorycznej", które, jeśli dobrze pójdzie, poistnieją jeszcze jakichś 50, a może nawet sto lat —- chociaż to już całkiem nieprawdopodobne — że tę wszech-zmianę wszechrewolucyjną przeczuwałem od dawna, ponieważ nie żywiąc bezkrytycznego zaufania do Technologii, do Nauki — żywiłem wiarę w ich praktyczną wszechmoc. Myślę zatem, że mnóstwo takich norm ludzkich, które przetrwały rewolucje ustrojowe, nie ustoi się wobec łańcucha kolejnych rewolucji, technologicznych. Wkraczamy bowiem w wiek technobiologii, komponowania osobowości i talentów nienarodzonych. Jednym słowem, w krainę przerażającej wprost swobody.
Oczywiście, oznacza to koniec dotychczasowego świata. Myślę sobie, że razem z jego literaturą, tą przez największe L, także. Myślę o tym ze zgrozą. Co się będzie czytało w statkach zmierzających do drugiego końca galaktyki? Bardzo się boję, że nawet nie mego ukochanego Dostojewskiego, ale raczej, jeżeli w ogóle, to "Anię z zielonego wzgórza". Bo jest w tej książce bardzo potrzebny kosmonautom powiew Ziemi, a co do perfidii psychicznej człowieka i korowodu jej masek, których zrywaniem zajmowała się wielka literatura to, mój Boże, liczne względy, o których i wspomnieć trudno, zakazują wstępu w świat tych gwiazdokrążców jakiemuś księciu Myszkinowi. Czyżbym się mylił? Oby.
Tak więc technologia i jej konsekwencje masowo-społeczne, indywidualne, wszystkie w ogóle, to fakty. Jak może ich literatura nie uwzględniać? Ktoś napisał dość dawno, ale ja dopiero niedawno przeczytałem, że nasze czasy to prześcignięcie, raz na zawsze i bezapelacyjne, wyobraźni przez rzeczywistość (dodam od siebie: rzeczywistość, napędzaną motorami Technologii). Otóż, robiłem co mogłem i jak mogłem, żeby ten wyścig nie został aż tak jednoznacznie przegrany, żeby wynik nie był pogromem wyobraźni, ale jakimś bardziej honorowym rodzajem klęski, a może nawet remisem.
Sztuka bowiem, powiedzmy to w końcu, jest obrażona na Technologię. To stan chroniczny, który trwa już dość dawno. Sytuacja jest wielokrotnie naraz paradoksalna.
Co się tyczy literatury, ta, jak obrażone dziecko, chowa się, gdzie tylko może. Na przeróżnych marginesach. Takie książki, jak "The Burnt - Out Castle" G. Greene'a są tu bardzo znamienne. Potrzeba mu było miejsca na Jądro Ciemności i znalazł je, też w Afryce, w leprozorium. A co zrobił w gruncie rzeczy Nabokow w "Lolicie", którą swego czasu tak (a sądzę, że słusznie) wychwalałem? Też się schował, w zboczeńcu. Jednym słowem, pisarze, każdy na własną rękę, szukają miejsc, nie tkniętych zarazą ,"zmasowienia". Pewno, że takie miejsca będą zawsze, zresztą opisy tych schowków, historie tego chowania się bywają perłami literatury. W końcu, każdy ma się prawo tu czy tam schować, jeżeli mu się podoba, ale jeżeli chowają się wszyscy, zaczynam się bać o literaturę. Więc to jest pierwszy paradoks, a drugi, to ten, że owa wspaniałość, ta Science-Fiction, która — jedyna jak gdyby — od dawna uzbrojona we wszystkie antidota na jad technologii, bo i profetyczna technologicznie, i nie bojąca się tranzystorów, które zmieniają się w duszę, ani żadnych innych zaklęć i czarów Nauki — że ta ostatnia moja nadzieja, zamiast ruszyć do współzawodnictwa, zamiast rywalizować z postępem, w turnieju, gdzie przedmiotem do ocalenia jest wyobraźnia, więc w tym wypadku godność ludzka — że ona sromotnie zawiodła. Ale to na całej linii. Nie ma nic bardziej nieprawdziwego i strupieszałego, i woskowego, nic inniejszego od Kosmosu — w tysięcznych utworach S-F. Paradoks wręcz katastrofalny. Ale tak właśnie jest: S-F skompromitowała Kosmos!
Co ją zabiło, w powiciu? Komercjalizacja? Pogoń za sensacją? Wpływy powieści kryminalnej, tego "starszego braciszka?" Bóg wie. Dosyć, że — jak dotąd przynajmniej — szansa wyobraźni została nie to nawet, że przegrana, ale po prostu zhańbiona. Bo tam, gdzie ziała pustka, pojawiło się mnóstwo zręcznych, przytomnych facetów, umiejętnie wykorzystujących hossy, boomy i okazje, by taśmowym sposobem wypełnić te obszary niezmierzone wzajemnymi pożyczkami. Doszło więc do takiej mikrominiaturyzacji wyobraźni, do takiego skarlenia tematyki, że wszystkie możliwości zostały w zarodku zdławione, wypalone ogniem, nie, ogienkiem, na którym można było upiec jakiś befsztyczek. Styl? Tam nie ma stylu. Konstrukcja? Sceneria? Charaktery? Bohaterowie? Wszystko z trzeciej ręki, przechodzone i takie wspólne, jak emerytowany wamp w bankrutującej szajce gangsterskiej. Ale połóżmy tamę tym obelgom zawiedzionego kochanka.
Tym razem, na całe szczęście, muszą wystarczyć konstatacje: nie szukam bowiem przyczyn stanu rzeczy, ale jedynie go przedstawiam. Ci, którzy mogli, zdawało mi się, eksperymentować, to jest wdać się w spór z Technologią, rywalizować z nią, może nawet pobić jej własną bronią, ci zawiedli w przedbiegu. To już od dawna było widoczne, a tylko łudziłem się długo i naiwnie wyobrażałem sobie, że jeszcze dzisiaj nie czas, że prawdziwy start odbędzie się jutro. A znów ci, co nie mieli z góry nawet szans, bo odwrócili się do bogini rzeczywistości plecami, albowiem uraziła ich — ci wciąż jeszcze wiodą rozpaczliwe potyczki, ja zaś, wszechstronnie zawiedziony, nie wierząc już ani trochę pierwszym, nie potrafię znaleźć w sobie wiary w drugich.
Przy całej tej rozpaczliwości położenia napisałem sporo książek, nie w każdej nawet usiłując żenić Literaturę z Naukową Fantastyką. Opowiadałem bowiem wymyślone rzeczy, które mnie samego aktualnie interesowały, dopóty przynajmniej, dopóki nie wiedziałem sam dobrze, o co właściwie chodzi. Ale to ostatnie zdanie, należące już do tradycyjnej gwary "spowiedzi warsztatowych", nie powinno się było znaleźć na tym miejscu. Przedstawiłem historię upadku moich nadziei; nie wiem, czy jest ciekawa; wątpię nawet, czy symptomatyczna. Zapewne, to co powiedziałem, zależy od układu odniesienia: bo jeżeli sam, własnymi książkami, tylko powiększyłem jeszcze kosmiczny ocean bzdury, czy wypadało mi do niego pluć? A jeżeli nie pisałem złych powieści fantastyczno-naukowych, ale po prostu powieści, to cóż mię obchodzić ma los światowej S-F i jej osąd krytyczny, jakbym na wieki z nią związany, mógł tylko razem z milionem innych książek zwyciężyć lub pójść na dno? Czy w końcu literatura nie jest przedsięwzięciem wysoce indywidualnym, w którym sąsiedztwo z geniuszem pomaga akurat tak samo, jak towarzystwo idiotów i grafomanów? Czy więc nie powinienem był napisać tego całkiem inaczej, bardziej osobiście, jakoś szczerzej i prywatniej?
Stawiam sobie takie pytania, aby się wypróbować. Jednakże to, co powiedziałem, stanowi moją sprawę niezmiernie osobistą. Mimo wszystko bowiem zdaje mi się, że naprawdę bardziej jestem ciekaw tego, co się stanie ze światem, aniżeli co się stanie z moimi powieściami. Gotów jestem do upadłego twierdzić, że miałem te książki ze światem, a nie za sprawą najzupełniej nienormalnego samorództwa, więc niejako "z nikim". Uważam się, innymi słowy, za realistę, posługującego się środkami z wyboru — i własnych możliwości. W ostateczności tylko i z niechęcią mógłbym się zgodzić na sformułowanie, że pisałem wszystko sam wprawdzie, ale dzięki temu, co świat mi zwiastował. A skoro książki były wypadkową, należało przedstawić duchowego partnera i sytuację, w której doszło do pobłogosławionego potomstwem związku. Wygląda więc na to, że opowiedziałem historię rodzinną, i że zgodnie ze zwyczajem jak najgorzej wyrażałem się o krewnych i powinowatych. Ale ponieważ mam zamiar pisać dalej, może nie wszystko jeszcze stracone.
Post Scriptum. Po przeczytaniu artykułu doszedłem do wniosku, że być może nie wszystko w nim jest tak jasne, jak mi się wydawało przy pisaniu, więc na wszelki wypadek załączam Wyjaśnienia.
Wyjaśnienie Pierwsze. Z artykułu nie ma wynikać (nawet jeśli pozornie wynika), jakobym zrywał z Science - Fiction. Postanowiłem jedynie czytać jej jak najmniej, aby oszczędzić sobie całkiem zbędnego trudu przełamywania uświęconych schematów. Bo lektura licznych marnot poza prywatno-czytelniczym rozczarowaniem przynosi szkodę profesjonalną: wdraża do ułatwionego, „spłyciarskiego" myślenia. A już istną zgubą jest dla wyobraźni.
Wyjaśnienie Drugie. Z artykułu nie ma wynikać, że uważam się za jedynego pisarza na całym świecie, który odkrył „prawdziwą drogę''. Myślę sobie, że tej drogi nikt na dobrą sprawę nie znalazł, ale że ona mimo to jest do odkrycia. Mam na myśli nie szansę napisania jednej czy pięciu nowych książek, lecz kierunek rozwojowy, bo nie chcę pogodzić się z tymi, którzy przepowiadają totalny zmierzch pisarstwa. Martwi mnie to, że nie widać jego dalekosiężnych perspektyw rozwojowych, co wcale nie kłóci się z faktami pojawiania się poszczególnych cennych pozycji na całym świecie.
Wyjaśnienie Trzecie. Z artykułu może wynikać, że próbowałem siedzieć na dwóch stołkach na raz i nie wiem, czy nie znalazłem się między nimi, gdyż taki, dokuczliwie nasuwający się wniosek, należy do tematyki moich przedsennych niepokojów. Sprawa ta od dawna jest niejasna, ale jak do każdego, długo trwającego stanu, zdążyłem się już doń przyzwyczaić i jakoś sobie z tym radzę.