UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

W 1987 roku Stanisław Lem został laureatem nagrody fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego.

Poniższy tekst, odczytany na uroczystości, powstały 4 stycznia 1987 roku w Wiedniu, pochodzi z wydawanego w Nowym Jorku polskojęzycznego "Nowego Dziennika" (wydanie z 5 lutego 1987)

Rozum jest nam dany po to, abyśmy mogli spojrzeć we własną przyszłość. Jest to przyszłość cywilizacji która, urodzona z bezprecedensowych nadziei i obietnic postępu, na naszych oczach przepoczwarza się w sześciomiliardowy, samozagrażalny twór, który niechybnie przeraziłby wszystkich dawnowiecznych meliorystów, od Chrystusa po Karola Marksa.

Szanowni Państwo,

Przemawiając do Was ani własnymi ustami wprost, ani w toku tej uroczystości, lecz wypowiadając się w innym miejscu i w innym czasie, chcę skorzystać z danego mi tak dystansu, ażeby ogarnąć siebie razem z moim dorobkiem zwięźle - jakbym spoglądał na 37 lat mojej pisarskiej roboty z wielkiej odległości. Aczkolwiek wygadany w książkach, niezbyt dobrze umiem dostosować się tonem i formą wypowiedzi do zebrań o uroczystym charakterze. Inaczej mówiąc, za grosz nie mam kunsztu dyplomacji ani krasomówstwa. W życiu i w pracy byłem przez omal czterdzieści lat kotem, który chadza własnymi drogami. Nie należałem do żadnej poetyckiej lub literackiej grupy czy szkoły, nie stworzyłem żadnego prądu czy kierunku, a chociaż pojawiałem się moim pisaniem w dziwacznie rozmaitych obszarach, od cybernetycznej socjologii i filozofii po zmyśloną krytykę nie istniejących powieści i po science fiction, wszędzie byłem przybyszem z zewnątrz, którego częściej niż uznanie witało zaskoczenie czytelników - najzupełniej sensowne, ponieważ we wszystkich gatunkach i tematach, jakie podejmowałem i uprawiałem, byłem samotnikiem i samozwańcem. To, szczególnie na tle literatury ojczystej, w której tradycja fantastyki zwanej naukową jest znikomą, dla szeregu powodów, a chyba główny z nich jest politycznej i historycznej natury. Mieliśmy bowiem na przestrzeni dziejów zbyt wiele zmartwień i rozpaczy związanych z Polską, abyśmy się mogli, myślę o przodkach, o antenatach literatury, oddawać miłemu przedstawianiu utopii, wraz z beletryzacją pomysłów o takim doskonalszym bytowaniu ludzi, które będą zawdzięczali nauce i, wynalazkom technicznym.

Jednym słowem, mieliśmy, jeśli nie zawsze, to co najmniej od trzech wieków, historię najeżoną takimi biedami, że wybór tematu spoza tej czarnej okolicy wydawał się często niestosownością albo po prostu zdradą narodowego interesu. Co prawda najbystrzejsi Polacy, nie tylko w naszym stuleciu, ostrzegali przed nadmiernym skupianiem się wokół żałoby i jej celebrowaniu, przypominając, że waga spraw polskich zależy w istotnej mierze od spraw ogólnoświatowych. Nie tylko Gombrowicz    i Miłosz przestrzegali    nas przed polonocentryzmem, o tyle szkodliwym, o ile popadającym w przesadę na kształt depresyjnej manii prześladowczej.  Co prawda, chociaż w zbytnim koncentrowaniu się na naszej martyrologii nie uczestniczyłem, nie mam też prawa obracać tego zaniechania w jakąś zasługę. Piszę o Księżycach, zdarzało mi się to nieraz, nie mieszkam jednak na Księżycu, wiem zatem, że zarówno w kraju jak i poza krajem mam kolegów po piórze, uznających mnie za szczególnie perfidnego faceta, który od pełnienia elementarnych obowiązków polskiego pisarza wykręca się kosmosem tak, jak podług przysłowia można się wykręcać sianem. Mam kolegów, których szanuję i którzy mnie szanują, należy do nich na przykład Tadeusz Konwicki, i nawet tacy sądzą, że w obszary dalekich mgławic, do gwiazd, i w ogóle gdzie się tylko dało uciekałem z moją maszyną do pisania przed współczesnością z jej problemami, palącymi gorzej od włosienicy. Chcę powiedzieć, że zawsze pisałem o tym, co mnie dogłębnie pasjonowało i przejmowało. Jako początkujący, ponad 40 lat temu, robiłem to bardzo kiepsko. W dwu pierwszych powieściach opisywałem świat doskonałego komunizmu, dalekiej, świetlanej przyszłości. Ostatnimi laty piśmiennictwo tak zwanego "drugiego obiegu" w kraju i wydawnictwa emigracyjne zajmowały się pospólnie roztrząsaniem kwestii, dlaczego ogromna większość naszych twórców poddała się nakazom socrealizmu. Jako przyczyny sprawcze przeważnie podawano chęć zysków materialnych oraz strach przed konsekwencjami odmowy. Nawet pisarze tak świetni i poeci tej znamienitości, co Zbigniew Herbert pozwolili sobie uprościć owo zagadnienie redukcją do tych dwu przyczyn.

Nie mogę rzec o sobie, ażebym był bez skazy, aczkolwiek pierwsze moje książki, ze Szpitalem Przemienienia na czele (a to był mój prawdziwy debiut), przeleżały się szereg lat –w szufladach wydawnictw. Nie jestem też powołany i nie czuję się uprawniony do tego, ażeby innych bronić lub oskarżać. Mogę tylko powiedzieć o sobie, że pisałem o tym, w co wierzyłem, o przyszłości, która wydawała mi się osiągalna. Postępowałem tak nawet wówczas, kiedy pisałem (skądinąd kiepskie i prawie nie znane) opowiadanie Kryształowa kula, które Leopold Tyrmand schlastał w swoim dzienniku z 1954 roku, sugerując, że nabzdurzyłem tam o stonce ziemniaczanej, zrzucanej przez Amerykanów, ażeby móc opublikować skądinąd dość ciekawy utwór fantastyczny. Tyrmandowi nie przyszło do głowy, że pisząc tę nowelkę nie byłem oportunistą, lecz tylko durniem, ponieważ w ową amerykańską stonkę na spadochronach po prostu uwierzyłem. Rzecz oczywista, literatura nie zna żadnych okoliczności łagodzących, a już to, że ktoś zachowywał się głupkowato, nie przynosi chluby ani jemu, ani jego dziełu. Nie pozostaje nic innego, jak uczyć się na własnych głupstwach i nigdy już ich nie powtarzać.

O wszystkim, co napisałem po młodzieńczym okresie głupstw i błędów, potrafię tylko powiedzieć, że bezustannie szukałem spraw kluczowych dla naszej epoki, tyleż okrutnej co bezprecedensowej w dziejach. Istota tej epoki jest nie do pochwycenia, nie do ogarnięcia przez jednostkę, bez względu na fach i umiejętności owej jednostki. Z przekonania, że to jest okres historyczny, w którym decydują się losy ludzkości, szukałem sposobów, rodzajów artystycznych albo dyskursywnych i tematów, które by dla tego śmiertelnie doniosłego i zarazem krytycznego momentu dziejów posłużyć mogły jako skupiająca soczewka. Nie mówię wcale, że to poszukiwanie mi się w którejkolwiek książce powiodło. Wiem ponadto, że ani ilość nakładów, ani tłumaczeń na obce języki w żadnej mierze nie przesądzają o tym sukcesie literatury, jakim jest długa żywotność, wykraczająca poza bestsellerowy fajerwerk. Mówię wyłącznie o tym, co chciałem robić, co mnie motywowało, czego pragnąłem, a nie o tym, jakie efekty zostały zrodzone przez ów wysiłek.

Wszyscy moi krytycy, zarówno polscy jak i obcy, zgodni są w tym, że zacząwszy w tonacji optymistycznej, z latami pogrążałem mojej fabuły i moich bohaterów w pesymizmie. To jest, niestety, prawda. Wypływała ona z rzetelnego przeświadczenia, że literatura nie powinna mieć nic wspólnego z narkotycznym pocieszycielstwem. Nieustannie zmieniałem taktyki pisania, przechodząc od beletrystyki fantastycznej i tradycyjnej do różnych rodzajów "metadyskursu", albo "metafikcji", jak to nazywali niektórzy anglosascy krytycy, a wreszcie do eseistyki, ale kiedy wszystko to wziąć razem i prześwietlić czy też wydestylować dla odcedzenia głównej problematyki, okazuje się, że pisałem wciąż o jednym i tym samym. Pisałem o cywilizacji jako tworze natury ludzkiej i o tej naturze, w wymiarach zarówno faustowskim jak diabelskim, czyli w wymiarach Poznania i Zła. Jedno i drugie stanowią bowiem, w moim przeświadczeniu, główne i największe namiętności człowieka rozumnego. Wiem oczywiście, że mało kto się tu ze mną zgodzi, a genius temporis odrzuci tę moją diagnozę twierdząc, że ważniejszy od Poznania i Zła jest, ma się rozumieć, Seks. Uważam to za grubą pomyłkę. Rozum jest nam dany po to, abyśmy mogli spojrzeć we własną przyszłość. Jest to przyszłość cywilizacji która, urodzona z bezprecedensowych nadziei i obietnic postępu, na naszych oczach przepoczwarza się w sześciomiliardowy, samozagrażalny twór, który niechybnie przeraziłby wszystkich dawnowiecznych meliorystów, od Chrystusa po Karola Marksa. Dlaczego usiłowałem zajrzeć w tę nikomu nieznaną, niedostępną, niedocieczoną  przyszłość? Przede wszystkim z najzupełniej prywatnej ciekawości. Przypuszczam, że tym samym robiłem to, co było zgodne z moją umysłowością. Robiłem to, co umiałem.

Tak, jak sądzę, powiedziałem to, co należało powiedzieć Pozostaje mi jedynie złożyć podziękowanie zarówno członkom jury Fundacji imienia A. Jurzykowskiego, jak przewodniczącemu Komitetu Doradczego Fundacji, panu  profesorowi Wiktorowi Weintraubowi. Wyrażam to podziękowanie w nadziei, że otrzymana nagroda nie stanowi jeszcze zakończenia mojej pracy, lecz zachętę, bym ją kontynuował.

Wiedeń, 4 stycznia 1987 r.