Ponieważ prawa fizyki spełniają się tylko statystycznie, to takie przeniknięcie kartki papieru przez ołówek, które nie pozostawia w niej śladu (więc dziury), jest nad wyraz nieprawdopodobne, lecz nie jest całkowicie niemożliwe. Inna rzecz, że szanse takiego zajścia, to jest wystąpienia efektu kwantowo-tunelowego w skali makroskopowej, są horrendalnie nikłe. Kosmos musiałby zapewne trwać miliard razy dłużej, niż będzie trwał w istocie po to, żeby taki jeden wypadek mógł się zdarzyć. Niemniej chodzi o mikroskopijne, lecz nie o ZEROWE prawdopodobieństwo.
1.
Ostatnio okultyzm powraca do łask na całym niemal świecie. Przybywa w nowym wcieleniu, poddany nowej klasyfikacji, odrzekając się od miana wiedzy tajemnej, tak że sama nazwa "okultyzm" może w wielu uszach zabrzmieć dziś głucho. To, co w nim na pewno nieoswajalne naukowo, więc jego rozkorzenienia w "tamtym świecie", uległo dyskretnie amputacji. Odrąbany człon, razem ze swym obszarem źródłowym, nie został jednak wyrzucony na śmietnik, a tylko przejęty przez sztukę — bo znalazł sobie azyl w wytwórniach filmowych. Tam może sobie straszyć i tumanić, dostarczając silnych wzruszeń publiczności, wyzbytej zażenowania, boż to nie na serio. Natomiast odpreparowana reszta pospiesznie się na naszych oczach racjonalizuje. Formy zmieniły się gruntownie: żadnych transów, mediów, ektoplazmy, uchowaj Boże duchów i spirytyzmu, a tylko jasnowidzenie w oparciu o dowody rzeczowe i zawartą w zdjęciach informację, przesył telepatyczny, telekineza, czyli powodowanie myślą zmian materialnych, kryptestezja, albo wreszcie psychotronika.
Zabieram głos w tych sprawach wiecznie grząskich i wiecznie powracających niechętnie. Jednakowoż w podjazdowym sporze felietonistów, toczonym wokół pamiętników jasnowidza, jakie ogłaszała "Literatura", padło moje nazwisko, przywołane na odsiecz kwestionowanym zjawiskom pozazmysłowym. Powstała stąd sugestia, jakobym nie tylko nie wątpił w owe zjawiska, lecz miał za złe ich kategoryczne oddalanie. W tak poruszonej kwestii mogę tylko powiedzieć, że problem się do felietonowych starć nie nadaje. Cz. Klimuszki nie znam, jego pamiętników nie czytałem i nie sądzę też, by uchodziło zbywać je (a też inne teksty podobnozakresowe) drwinami, gdyż od tego zwiększa się tylko polemiczny zamęt. Ale skoro mnie już przywołano — uznałem dalsze milczenie za rzecz niewłaściwą.
2.
Nie będę skrywał tego, że piszę te słowa przede wszystkim z uczuciem znużenia. Prawdziwie jest okultyzm wańką-wstańką historii, albo jej niepozbywalnym współczynnikiem, jakby to modniej, bo bardziej po filozoficznemu dało się powiedzieć. Gorączkę tę przeszedłem, mam ją za sobą a pozostały mi po niej grube tomiska fachowych dzieł w bibliotece i paczki kart Zenera w szufladzie, bo się sam tymi sprawami zajmowałem w powojennym Krakowie, bez mała trzydzieści lat temu. Literatury tej ani nie ogarnąć ani nie streścić w próbie tak skromnej jak niniejsza, więc ograniczę się do anegdoty.
Na przełomie wieku święcił triumfy mediumizm. Były media tak sławne jak Eusapia Palladino, z pochodzenia wieśniaczka włoska, która na seansach skupiała wokół siebie naukowe sławy czasu i doprowadziła do konwersji na okultystyczne przekonania paru bodaj świetnych uczonych. Potem zdemaskowano ją w oszustwach, lecz nie straciła od tego wszystkich zwolenników, wierni utrzymywali bowiem, że oszukiwała tylko, gdy słabły jej przyrodzone umiejętności, ażeby nie rozczarować uczestników seansu. Jak widać, volenti non fit iniuria. Ale nie w tym pointa anegdoty. Media życzyły sobie gęstego mroku, a właściwie były tu jedynie rzecznikami zjaw i fenomenów ektoplazmatycznych, które nie chciały przy świetle doprowadzać stolików do wirowania ani wykonywać tysiąca innych zagadkowych czynności, dokładnie skatalogowanych w bezliku protokołów. Na argumentację racjonalną — że światło jest wąskim wycinkiem widma elektromagnetycznego, i jeśli nie szkodzą zjawiskom promienie podczerwone byle kaflowego pieca, to nie mogą im też zaszkodzić promienie wysyłane przez lampę — fenomeny nie odpowiadały, uparcie tkwiąc na zajętych pozycjach. Cóż się z nimi stało w końcu? To i były ich, jak powiedziałem, literalnie tysiące, a przy tym większości tajemniczych objawów seansowych nie udało się rozszyfrować jako mistyfikacji. Zaszła rzecz dość trywialnie śmieszna: wynaleziono mianowicie noktowizory oraz inne urządzenia do widzenia w mroku i od tego wynalazku wszystkim mediom ich dar jakby ręką odjął.
3.
Z powyższego można by wysnuć wniosek, że jestem zdeklarowanym przeciwnikiem okultyzmu — czy też psychotroniki — lecz tak wcale nie jest. Owszem, przyznaję się do sceptycyzmu, lecz to jednak coś innego niż kategoryczna i totalna refutacja. Przytoczyłem anegdotę, aby ukazać chociaż w sposób wyrywkowy, że chodzi o domenę, mającą swoją długą a zawiłą historię, i jest to przy tym historia nadziei i zawodów, powracających dość cyklicznie, przez co można wykryć właściwe jej, godne uwagi, a też zastanowienia, prawidłowości. Dostrzegam ich co najmniej dwie i gotów byłbym wyprowadzić z nich trzecią w postaci zarazem wniosku i określenia na przyszłość. Pierwsza prawidłowość owych zjawisk, rozpatrywanych wzdłuż osi historycznego czasu polega na tym, że nie tylko nazwy, nie tylko sens, a też klasyfikację i uszczegółowione mianownictwo, lecz jeszcze to, co nazwać by można ,,samą istotą rzeczy" przyznaje całej tej fenomenalistyce każdorazowo — duch czasu. A więc najpierw była to wiedza po prostu tajemna, najwyższa i gdzieniegdzie jedyna; potem zeszła w podziemie bądź przeszła do opozycji przeciwko nauce i powoływano się wtedy na nią jako na sferę faktów, mających poświadczać, że poznanie naukowe nie jest kompetentne uniwersalnie, skoro są rzeczy na ziemi, których nauka wyjaśnić nie jest w stanie, które tym samym dowodzą jej ograniczenia. Pod schyłek wieku dziewiętnastego wreszcie pojawiły się pierwsze wyraźniejące próby naukowego oswojenia tych zjawisk, to znaczy obrócenia ich w osobną może, lecz należącą do korpusu wiedzy dyscyplinę.
Niemcy, którym należy przyznawać szczególną zawsze systematyczność i dokładność proceduralną, zdziałali na tym polu szczególnie wiele. Pozostały po ich encyklopedycznym wysiłku pękate tomiska, katalogi, protokoły, tablice klasyfikacyjne, taksonomie i sążniste bibliografie, operujące pięknie unaukowionym mianownictwem, które dziś pokryła już gruba warstwa kurzu. Nie znaczy to wcale, jakoby autorzy tacy byli po prostu wyznawcami "scjentyficznego okultyzmu". Taki choćby profesor Max Dessoir, z wykształcenia psycholog, zajmował się okultyzmem przez kilkadziesiąt lat i przyznając, że nie we wszystkim dopatrzył się mistyfikacji, złudzenia, nieporozumień lub wręcz oszustwa, przecież zachował do końca działalności swój silny sceptycyzm, albowiem nie poznał żadnych eksperymentów pozytywnych, które wytrzymałyby ogień krytyki. Zagadek nie udało się tedy ani zlikwidować jako fikcyjnych, ani rozwiązać jako realnych. I to jest właśnie druga prawidłowość historii okultyzmu: wszystko się w niej zawsze tylko zapowiada, zaczyna urastać, obiecuje, budzi nadzieje, lecz nic ich definitywnie ani nie spełnia ani nie obala. Podczas kiedy Dessoir i jego współcześni chodzili na seanse, uczestniczyli w rozmowach z mediami, co przebywały w transie, obserwowali poświatę ektoplazmatyczną, przedmioty unoszące się w zaciemnionym pokoju, doznawali lewitacji stołu, przy którym siedzieli z rękami na blacie, a potem wszystko to opisywali jak umieli najwierniej i dyskutowali bez końca. W latach trzydziestych i czterdziestych naszego wieku powiał nowy, niejako bardziej jeszcze naukowy wiatr i odtąd, za przykładem szkoły Amerykanina Rhine'a, eksperymentatorzy z badanymi przeprowadzili się do laboratoriów, pod nadzór światła, tablicy statystycznej, doświadczenia przeprowadzanego w silnej izolacji i pod srogą kontrolą, tym samym więc zaczęła się już matematyzacja badanego obszaru. Matematyzacja, albowiem słownictwo badaczy pomnożyło się o terminy w rodzaju poziomu ufności, odchylenia statystycznie ważkiego, średniej losowej, normalnego rozkładu Poissona i tak dalej.
Rhine, odwrotnie wręcz, aniżeli Dessoir, był zresztą jednoznacznym wyznawcą pozazmysłowych talentów a nawet wierzył w życie pozagrobowe, w duchy ("spirits survival"), lecz choć o tym pisał w doniesieniach swego instytutu, nie udało mu się wykoncypować ani sytuacji eksperymentalnych, ani skal pomiarowych, które by pospołu umożliwiły realizację niejakiej spirytometrii. Natomiast wpłynęła szkoła Rhine'a odświeżająco oraz innowacyjnie na analogiczne, lecz dość wtedy jeszcze tradycyjnie prowadzone badania Anglików. Tamże, to jest w Anglii, doszło też podówczas (a było to już koło lat pięćdziesiątych) do konwersji na "wiarę pozazmysłową" kilku dosyć renomowanych naukowców, nie tylko psychologów, co uprzednio kategorycznie oponowali realności wszelkich zjawisk poznania pozazmysłowego.
Głównym narzędziem badaczy były wówczas karty Zenera, podobne do zwykłych kart do gry, ale z rysunkami gwiazdy, koła, krzyżyka itd.; badacz przekładał karty, a badany miał, nie widząc ich wcale, odgadywać ich rysunek, zaczem w samej rzeczy znajdowali się tacy, co wykraczali ilością trafień poza średnie oczekiwanie losowe bardzo wyraźnie, a wręcz — podług statystycznego standardu — zdumiewająco. Sytuację doświadczalną doskonalono, już nie badacz mieszał karty, lecz maszyna, a też same karty, narzędzie zdawałoby się do prymitywizmu proste, pozwalały na dociekanie wcale rozmaitych umiejętności pozazmysłowych badanego. Gdy bowiem badacz patrzał na kartę, a badany miał ją odgadnąć, szło o wykrycie telepatii, jako czytania myśli; kiedy badacz kart sam nie oglądał, a tylko przekładał je z jednej strony na drugą, szło o jasnowidzenie, o kryptestezję (mianownictwo nie ujednoznaczniło się ze wszystkim dokładnie). Wreszcie okazało się, że niektórzy z badanych potrafią jak gdyby nie tyle tę kartę odgadnąć, którą badacz do ręki bierze, lecz tę następną, którą weźmie dopiero za chwilę, a to już była premonicja, przewidywanie przyszłości, czyli tym samym fenomen jeszcze bardziej zdumiewający. Co do tego, że odchylenia od statystycznych oczekiwań zachodziły, najmniejszych już wątpliwości być nie może. Wykryto nawet jako regularność swoiście ukształtowaną krzywą przebiegu doświadczenia. Osoba, która wyjątkowo dobrze czytała myśli (czy też zakryte karty), na początku seansu odgadywała je w procencie wyższym od losowego, ale jednak dość niskim; mniej więcej w połowie godzinnego seansu trafienia częstotliwiały, ażeby potem dosyć raptownie opaść aż do poziomu czystej losowości. To, jakby szło o umiejętność, która budzi się, narasta, tężeje, by się w końcu wyczerpać jak gdyby od zmęczenia nieustanną koncentracją.
Co prawda wszystkie owe dane — a badanymi byli przeważnie studenci, opłacani za uczestnictwo w seansach, więc chętni, gdyż zawsze potrzebujący — stały, aby tak rzec, na miejscu. Rhine miał pono raz trafić na kogoś, kto odgadnął bodajże 90 procent wszystkich kart, a szanse takiej zgodności czysto losowe są wręcz astronomiczne (czyli, gdybyśmy brali wciąż po dwie talie przemieszanych kart i wykładali karty parami, biorąc z każdej talii po jednej, to trzeba by czekać miliony lat na taką serię wyłożeń, w której by się wskutek ślepego trafu znaki na kartach obu szeregów zgadzały z sobą w 90 proc). Lecz w laboratorium nigdy się taki fenomen nie powtórzył i rzecz szła zawsze tylko o odchylenia od rozkładu losowego, wyrażające się co prawda liczbami, imponującymi każdemu przyrodnikowi — rzędu 1 : 10 000 lub naw 1 : 100 000 — lecz były to jedyne zajścia, taką moc dowodową zyskujące tylko w dłuższych seriach doświadczeń. W pojedynczej serii odgadniętych kart (na 25) nie było zwykle więcej niż 7, 8, z rzadka 9 — przy losowej równej pięciu. Rozwodzę się tak nad tym, gdyż trzeba powiedzieć z naciskiem, że to są jedyne dane zupełnie pewne, zgoła już niepodważalne, jakimi po dziś dzień w nauce dysponujemy. Nic znaczniejszego sposobem niezbitym odtąd już nie zaszło. Więc gdy studenci umęczyli się, gdy się wyczerpały fundusze przeznaczone na badania, a zarazem też pierwszy entuzjazm badawczy — wszystko się po trochę rozeszło po kościach.
Najradykalniejszą hipotezę, negującą istnienie wszelkich w ogóle zjawisk pozazmysłowych w kontekście badań szkoły Rhine'a wygłosił Anglik, dość ekscentryczny zresztą myśliciel i po trosze filozof nauk Spencer Brown. Utrzymywał on, ż tym, co się obserwuje w opisanych wyżej badaniach nie są żadne zjawiska realne, żadne więc fenomen pozazmysłowego poznania, lecz całkowite puste, wyzbyte wszelkiego substratu długie serie losowe. To właśnie takie serie — głosił Brown — mają tendencję do rozbudowywania odchyleń od losowego uśrednienia, odchyleń, które najpierw powstają, a potem po prostu zanikają. Mówiąc zarazem grubo a całkiem już potocznie miałoby iść o rzadkie przypadki a raczej wyjątkowe trafy za którymi absolutnie nic nie sto podobnie jak nic nie stoi za ośmiokrotnie pod rząd wychodzącym na ruletce czerwonym kolorem.
Otóż godzi się przyznać, że coś może być na rzeczy. Wypadki pod względem statystycznym nadzwyczaj nieprawdopodobne zdarzają się każdemu człowiekowi, ale zwracają na siebie uwagę tylko w specjalnych okolicznościach. Parę tygodni temu, będąc na Targach Książki we Frankfurcie umówiłem się z pewnym Amerykaninem, ale zabłądziwszy wśród pawilonów (a to jest teren tak duży, że zwiedzających obwozi po nim specjalna kolejka samochodowa) uznałem, że go już nie odnajdę na umówionym miejscu, bo właśnie mijała oznaczona godzina. Zrezygnowany już, bodaj o trzy czwarte kilometra w linii powietrznej od umówionego miejsca wpadłem nań nagle — a kiedy zważyć, że stało się to w tłoku, wśród wielu tysięcy ludzi i że gdyby któryś z nas spóźnił się o dwie lub trzy sekundy lub przeszedł przez to miejsce z analogicznym wyprzedzeniem, to by do spotkania na pewno nie doszło, wypada uznać zajście za nader mało prawdopodobne, jakkolwiek nie podległe ścisłej rachubie. Nie od rzeczy będzie uwaga, że Amerykanin nie zwrócił uwagi na okoliczności naszego spotkania, w przeciwieństwie do mnie, co tłumaczę tym, że się niejako wytrenowałem w myśleniu kategoriami statystyki. Gdy traf jest błahy niczym opisany, ulega zapomnieniu, gdy natomiast wiąże się z zajściem dramatycznym jak czyjaś choroba, śmierć, katastrofa itp. wówczas koincydencja trafów staje w łunie tajemniczej niezwykłości i skłania do wyjaśnień, wykraczających poza czysty przypadek, skąd tylko krok do podejrzewania o ingerencję czynników rodem z parapsychologii.
Serie losowe występują też w grach (np. w grach hazardowych) jako tak zwane "passy" powodzenia lub niepowodzenia. Ponieważ gracz jest motywowany i zaangażowany uczuciowo niemniej silnie od zwolennika parapsychologii, w obu przeważa nad tendencją statystycznej oceny szans — skłonność doszukiwania się w zjawiskach ukrytej przed profanem więzi. Dlatego temu, kto ostatnią koszulę stracił na ruletce, grając "pewnym systemem" nie wytłumaczycie, że posługuje się strategią bezwartościową, gdyż szanse wygranej są właśnie losowe i dlatego ten, kto wyśnił śmierć brata na dwa tygodnie przed jej zajściem, nie uwierzy w to, by między jego snem a tym wydarzeniem nie było żadnych związków.
Jednakowoż (pisałem o tym w "Fantastyce i Futurologii") może być tak, że sny wieszcze czy inne premonicje zarazem zachodzą i nie zachodzą. Zachodzą mianowicie w sensie subiektywnym, a nie zachodzą jako zjawiska, które wymagają odwołania do czegokolwiek poza statystyką koincydujących, liczebnie silnych zbiorów. Jeśli dziesięć milionów mieszkańców wielkiego miasta co nocy śni, to jest właśnie zupełnie prawdopodobne, czyli normalne, że niewielki ułamek tych milionów, np. 24 000 wyśni śmierć jakiejś bliskiej osoby. Z kolei jest też prawdopodobne, że w ciągu najbliższych tygodni komuś z tych 24 000 ludzi zemrze bliska osoba. Któż bowiem nie ma schorowanych krewnych i wśród czyich znajomych nie zdarzają się nigdy nieszczęśliwe wypadki? Lecz powyższym statystycznym sposobem nikt oczywiście nie myśli. Nikt nie powiada o sobie, że jest elementem bardzo silnego liczebnie zbioru, toteż zamiast uznać sen i jawę za dwie zmienne niezależne, chodzi rażony niesamowitym uczuciem, że przewidział nieszczęście nim do niego doszło.
A jeśli się komuś w toku życia koincydencja taka trafiła dwa razy, nie ma już wówczas rady: nic nie wybije temu człowiekowi, że nachodzą go wieszcze sny. Rozumowanie nie dotyczy oczywiście jedynie snów, lecz wszelkich zbiorów przecinających się, chociaż przyczynowo nie związanych. Życie nasze biegnie — aby tak rzec — w morzu niezliczonych naraz statystyk, przy czym cywilizacja jest urządzeniem, mającym losowość rugować z powszechnej egzystencji REALNIE (np. profilaktyką leczniczą oraz bezlikiem zabiegów porządkującym — np. ruch na drogach lub co najmniej np. ubezpieczeniami minimalizujących skutki losowych zajść), kultura zaś w znacznej mierze likwiduje losowość swoistym jej "odtłumaczaniem". Miedzy innymi dlatego wizie ontologiczne mają zwykle buchalteryjny charakter (nic się nie dzieje przypadkowo, Opatrzność wszystko zliczy i za wszystko przyjdzie kara lub nagroda na tamtym świecie). Dlatego podejrzewanie zjawisk losowych o pozorność, skrywającą w swoim wnętrzu mechanizmy kauzalne, jakkolwiek byłyby to mechanizmy, których nie ima się wytłumaczenie naukowe, nie stanowi żadnego wyjątku z reguły zachowań kulturowych, lecz właśnie ich normalną, co prawda niejako nadmiernie spotęgowaną konsekwencję. Nie twierdzę, że po odcedzeniu czysto losowych trafów ze zbiorów dziwacznych koincydencji na dnie naszych pojemników statystycznych nic już nie pozostanie. Twierdzę natomiast, że oddzielenie frakcji takich zajść "obciążonej czynnikiem pozazmysłowym" od zajść pustych, czyli jedynie rzadkich (jako zbiegi okoliczności), stanowi jedno z najtrudniejszych zadań, jakie można w ogóle postawić nauce. Uważam też — a nie jest to mój sąd prywatny, lecz niejako głos nauki, której służę chwilowo za rzecznika prasowego — że wszelkie niesamowite przeżycia, owe historie jak gdyby niewytłumaczalne podług znanych już praw natury, którym opowiadający je przypisują znaczną wagę, ze względu na emocjonalny do nich stosunek, są jako surowiec dociekań nad parapsychologią wyzbyte wszelkiej wartości. Skazując na wygnanie ze swego obszaru takie opowieści bez względu na osobę opowiadającego nauka nie działa ani z doktrynerstwa ani ze sceptycyzmu, lecz podług właściwej sobie metody.
Tego, że pamięć ludzka jest zawodna dowiedzieliśmy się już sposobem niezbitym. To samo dotyczy wartości naszej obserwacji zajść. Wspomniana już Eusapia Palladino manipulowała jak chciała uczonymi, którzy byli skądinąd zawodowcami obserwacji i eksperymentu, wyprowadzając na manowce ludzi, którym umysłowo nie dorastała do pięt.
Tego, że zachodzą zajścia sprzeczne z dotychczasową wiedzą przyrodniczą w rodzaju czytania myśli lub jasnowidzenia, nie jesteśmy już pewni tak samo niezbitym sposobem. Jeśli więc zestawiamy pewność doskonałą z niedoskonałą, to zmuszeni jesteśmy optować na rzecz pierwszej. Właśnie przez to żadne wspomnienia nie mogą być poczytywane w naukach ścisłych za fakty rzeczowe. Uprawnień takich nie udziela nauka nikomu, więc oczywiście uczonym także nie. Jeśli jakiś fizyk ogłosi, że wykonał eksperyment, w którym uległy naruszeniu prawa zachowania energii, to inni fizycy nie będą badali ani stopni naukowych, ani dyplomu tamtego, lecz po prostu wezmą się do powtórzenia rzeczonego eksperymentu, co nie stanowi objawu podejrzeń o oszustwo, lecz zwykłą w nauce procedurę. Jeśli zaś doświadczenie z dowolnych powodów powtórzyć się nie da, to nie zostanie w ogóle uwzględnione. To należy podkreślić: zajścia niepowtarzalne nie są substratem nauki. Dlatego byłem zdumiony, czytając niedawno w prasie zapis dyskusji nad parapsychologią, podczas której jakiś naukowiec przytaczał niesamowite swe przeżycia na dowód, że "coś w tym jest". Zaiste, niezwykła niefrasobliwość. Ponieważ prawa fizyki spełniają się tylko statystycznie, to takie przeniknięcie kartki papieru przez ołówek, które nie pozostawia w niej śladu (więc dziury), jest nad wyraz nieprawdopodobne, lecz nie jest całkowicie niemożliwe. Inna rzecz, że szanse takiego zajścia, to jest wystąpienia efektu kwantowo-tunelowego w skali makroskopowej, są horrendalnie nikłe. Kosmos musiałby zapewne trwać miliard razy dłużej, niż będzie trwał w istocie po to, żeby taki jeden wypadek mógł się zdarzyć. Niemniej chodzi o mikroskopijne, lecz nie o ZEROWE prawdopodobieństwo. Fizyk jednak, który by zaobserwował takie przenikanie, nie odważyłby się opowiedzieć o nim kolegom jako o fakcie, bo zostałby wyśmiany. Należy zrozumieć, że istnieje olbrzymi zbiór łączny losowych zdarzeń zachodzących nadzwyczaj rzadko, niejako więc zbiór samych wyjątków z reguły, a my mamy rozstrzygać hipotezę, czy w tym zbiorze nie ma czasem zajść całkiem odmiennych jakościowo, mianowicie wywołanych takim mechanizmem przyczynowym, którego nauka dotąd nie rozpoznała, więc nie respektuje go oficjalnie. Z tego zaś, że poszczególni naukowcy już to wewnątrz własnej specjalności, już to gdy poza nią wykraczają, próbują konstruować hipotezy, mające wyjaśnić mechanizm czytania myśli, jasnowidzenia itp. zgodnie z kanonem racjonalizmu, nic jak dotąd nie wynikło takiego, co by zaaprobował ogół ekspertów.
Osobiście uważam to wszystko, co się mówi o podłożu elektromagnetycznym (mózg jako nadajnik), neutronowym, czy też inaczej falowo-cząsteczkowym telepatii, za nieodpowiednie względem faktów. Wszelka emisja ma swoje prawa, których ad hoc nikomu nie wolno zmieniać dla podratowania miłego mu pomysłu, a jeśli tak, to np. wyniki odbioru nadawanych myśli powinny być tym lepsze, im większa jest ilość odbiorców-telepatów (którzy mogliby po akcie transmisji pospołu skorygować odebrane w pojedynkę myśli). Będzie to oczywiste nawet dla laika. Przy wysokim poziomie szumów w kanale przesyłowym i przy niskiej selektywności odbiorników, odbieranie komunikatu większą ilością aparatów naraz zwiększa szansę odtworzenia oryginalnego komunikatu, ponieważ oprócz szumu w kanale zewnętrznym jest szum własny każdego odbiornika, przy czym szumy te uszkadzają nietożsame fragmenty przesłania. Tymczasem efekt takiej dodatniej kumulacji wcale w telepatii nie zachodzi. Podobnie zdroworozsądkowy jest eksperyment, w którym poruszania np. zwierciadełka umieszczonego na kwarcowej nici galwanometru domagamy się nie od jednego człowieka w doświadczeniu nad telekinezą, lecz od stu albo od stu tysięcy takich ludzi naraz. Jeśli zmówią się, że będą aktami woli popychali zwierciadełko w lewo, to powinno dlaboga ruszyć się tym wydatniej, im większa ilość "telekinetycznych atletów" uczestniczy w teście tworząc siły składowe. Otóż zwierciadełko ani myśli drgnąć.
"Kultura", 10 listopada 1974