O ile pamiętam, nigdy się jeszcze nie zdarzyło, bym na łamach "Tygodnika Powszechnego" mówił cokolwiek o własnej beletrystyce. Czynię jednak wyjątek w związku z filmem Stevena Soderbergha wedle mojej powieści "Solaris".
Po premierze tego filmu, będącego tak zwanym remake, czyli powtórką, jako że pierwszy zekranizował "Solaris" Tarkowski, zdążyłem się już zapoznać ze znaczną liczbą krytyk ogłoszonych w amerykańskiej prasie. Rozrzut ocen i interpretacji jest ogromny. Amerykanie mają dziecinny zwyczaj stawiania ocen jak na świadectwach - A, B, C i tak dalej - więc jedni dają "A", najwięcej jest "B", trochę "C".
Niektóre recenzje, na przykład w "New York Timesie", głoszą, że jest to love story, miłość w kosmosie. O filmie samym, którego nie widziałem i którego scenariusza nie znam, nic powiedzieć nie mogę, poza tym, co odbija się w recenzjach, jak twarz patrząca w wodę odbija się w jej powierzchni, choć nie bardzo dokładnie. W moim przeświadczeniu i podług mojej wiedzy książka nie jest jednak poświęcona erotycznym problemom ludzi w przestrzeni pozaziemskiej...
Nie potrafię powiedzieć nic rozsądnego na temat jej powstania - jakoś się ze mnie wylała, bez wcześniejszego planu, tak że miałem nawet trudności z zakończeniem. Ponieważ jednak napisałem ją przed czterdziestu z górą laty, nabrałem już dosyć obiektywnego i silnie wychłodzonego do niej stosunku. Potrafię też znaleźć analogie do jej losów w innych, wysokich regionach piśmiennictwa światowego. Myślę na przykład o powieści Melville'a "Moby Dick", która z pozoru opisuje tylko życie na statku wielorybniczym i fatalnie zakończoną pogoń kapitana Ahaba za białym wielorybem. Krytyka początkowo prawdziwie kartaczowała tę powieść jako bezsensowną i nieudaną, pytając, co kogo obchodzi jakiś wieloryb, którego kapitan chciałby pewnie przerobić na kotlety i beczki pełne tłuszczu. Dopiero po wielkim wysiłku analitycznym krytycy odkryli, że w "Moby Dicku" nie chodzi ani o tłuszcz wielorybi, ani nawet o harpuny, ale o głębiej ukryte warstwy symboliczne i dzieło Melville'a przeniesione zostało z półki bibliotecznej zatytułowanej "Awantury na oceanie" w zupełnie inne miejsce.
Gdyby "Solaris" miała dotyczyć uczuć miłosnych między mężczyzną i kobietą, wszystko jedno, w Kosmosie czy na Ziemi, nie nosiłaby tytułu takiego, jaki nosi! Zamerykanizowany literaturoznawca węgierski Istvan Csicsery-Ronay zatytułował jej analizę: "Książka jest Obcym". I w samej rzeczy - podjąłem w "Solaris" próbę przedstawienia problemu spotkania w Kosmosie jakiejś innej istoty czy istności, jakiegoś bytu, który by jednak nie był ludzki ani humanoidalny.
Science fiction zakładała niemal zawsze, że jeżeli nawet Inny, którego spotykamy, prowadzi jakąś grę, to my jej reguły prędzej czy później zrozumiemy; przeważnie zresztą chodziło o reguły walki. Ja natomiast pragnąłem zamurować wszystkie ścieżki rozumowania wiodące do uczłowieczenia Istoty, jaką jest solaryjski ocean, aby się okazało, że kontakt z nią nie daje się zrealizować na sposób międzyludzki, choć równocześnie w jakiś dziwny, inny sposób jednak zachodzi. Metodą, jakiej się w powieści imałem, by to unaocznić, było pokazanie szczególnego wyniku zainteresowania, jakie ludzie, od stu lat badający planetę Solaris, wzbudzili w kryjącym jej powierzchnię oceanie.
Nie można o nim powiedzieć, że jest oceanem myślącym albo niemyślącym, na pewno jednak jest tworem aktywnym, który ma jakieś intencje, podejmuje jakieś akty wolicjonalne, potrafi robić coś, co nie ma nic wspólnego z całą sferą ludzkich poczynań. Kiedy w końcu zwrócił uwagę na maleńkie mrówki, które miotają się nad jego powierzchnią, uczynił to w sposób radykalny. Przeniknął przez powierzchowne, obleczone w maniery i konwencje sposoby komunikacji językowej i wtargnął jakoś, po swojemu, do umysłów ludzi ze Stacji Solaris, by w każdym znaleźć to, co najgłębiej schowane; czy było to karygodną przewiną, czy szczególnie tragicznym i stłumionym w pamięci wydarzeniem z przeszłości, czy skrytym a wstydliwym pragnieniem. Czasem nie wiadomo właściwie, co wykrył, wiemy tylko, że za każdym razem potrafił dokonać inkarnacji i uzewnętrznić istotę, z którą wiązała się owa tajemnica. Działanie oceanu doprowadza jednego z naukowców do rozstroju i samobójstwa, pozostali izolują się i kiedy mój bohater, Kris Kelvin, przylatuje na Stację, trudno mu najpierw pojąć, co się właściwie dzieje. Wszyscy się pochowali, a na korytarzu napotyka jeden z fantomów: potężną Murzynkę w trzcinowej spódniczce, z którą miał coś na pieńku - ale nie wiemy co - ów samobójca, Gibarian.
Sam Kelvin przez lekkomyślność i nieroztropne postępowanie nie zapobiegł kiedyś samobójczej śmierci ukochanej niewiasty imieniem Harey. Pochował ją na Ziemi i pochował ją też niejako w niepamięci - a teraz ona właśnie zjawia mu się mocą solaryjskiego oceanu. Ocean jest po swojemu uparty: istot, które stają się rodzajem wyrzutów sumienia mieszkańców Stacji, nie można się pozbyć, nawet wystrzelone w Kosmos powracają... Kelvin także podejmuje zrazu okrutne próby zabicia Harey, później jednak przyjmuje jej obecność do wiadomości i usiłuje ponownie wejść w rolę, którą na Ziemi musiał raz na zawsze po jej śmierci porzucić - w rolę kochającego mężczyzny.
Soderbergh, jako reżyser i scenarzysta, pozostawił tę oprawę fabularną, wyciął jednak podobno z książki wszystko to, co dotyczy wizji planety Solaris, wizji, która była dla mnie bardzo istotna. Dlaczego istotna? Glob solaryjski nie jest zwyczajną kulą oblaną kisielem: ma jakieś swoje własne istnienie i swoją własną aktywność, chociaż nie-ludzką. Nie buduje ani nie stwarza niczego, co dałoby się na nasz język przełożyć i w przekładzie wytłumaczyć. Dlatego deskrypcja musiała tu zastąpić analizę - z założenia wszak niemożliwą! - wewnętrznego sposobu funkcjonowania jaźni oceanu. Stąd symetriady, asymetriady i mimoidy, dziwne twory i niby-budowle, których ludzie nie są stanie zrozumieć, mogą je tylko opisać z matematyczną dokładnością i temu właśnie służy cała biblioteka zgromadzona we wnętrzu Stacji, plon stu lat wysiłków, aby to, co jest nieludzkie czy pozaludzkie i co nie podlega uczłowieczeniu językowemu ani żadnemu innemu, jakoś jednak przyszpilić do foliantów ludzkiej wiedzy.
Któryś z recenzentów napisał, że wolałby powtórnie zobaczyć "Solaris" Tarkowskiego. Inni zauważają, że wielkich pieniędzy producent zapewne nie zrobi i przy kasach nie będzie tłoku, ale za to film należy do ambitniejszej linii science fiction, nikt tu bowiem nikogo nie morduje i brak zarówno gwiezdnych wojen, jak i kosmicznych wilkołaków czy Schwarzeneggerów w roli Terminatora. W Ameryce każda produkcja filmowa wchodzi w percepcyjną atmosferę pełną skonkretyzowanych i już zastygłych oczekiwań. Dlatego zastanowiło mnie, że chociaż moja książka jest stara - blisko pół wieku to dzisiaj bardzo dużo - to jednak znalazł się ktoś, kto chciał zaryzykować, mimo że fabuła wspomnianych oczekiwań nie spełnia. Potem może trochę się przestraszył - ale to już czyste spekulacje.
Książka kończy się na sposób romantyczno-tragiczny, dziewczyna życzy sobie sama zostać unicestwioną, ponieważ nie chce być instrumentem, przy pomocy którego ten, którego ona naprawdę kocha, jest badany przez jakieś nieznane moce; jej anihilacja dokonuje się bez wiedzy Kelvina, a z pomocą innego z mieszkańców Stacji. Film ma podobno jakiś inny, optymistyczny koniec i w finale ocean rozświetla się radośnie. Jeśli tak jest rzeczywiście, stanowiłoby to ukłon w stronę stereotypów amerykańskiego myślenia dotyczących science fiction. Są to koleiny mocno wyryte i wybetonowane, wyskoczyć z nich się nie da, i historia musi się zakończyć albo happy endem, albo kosmiczną katastrofą. Stąd pewnie delikatny cień rozczarowania u tych krytyków, którzy się spodziewali, że dziewczyna stworzona przez ocean zamieni się w furię, wiedźmę albo strzygę i pochłonie bohatera, że wypełzną z niej robaki albo inne paskudztwo.
"Solaris" zgłoszono na przyszłoroczny berliński festiwal filmowy i u nas zostanie pokazana dopiero po jego zakończeniu. Polscy dystrybutorzy dostali już kopię, sam się jednak nie palę, by ją obejrzeć. Wiadomość, że Soderbergh moją powieść filmuje (chociaż nikt jeszcze nie wiedział, jaki ten film będzie), spowodowała gwałtowny wzrost zainteresowania ze strony różnojęzycznych wydawców. Podpisuję teraz umowę za umową: w Niemczech rzucił się na "Solaris" Bertelsmann, zgłosili się Duńczycy, Norwegowie, a nawet Koreańczycy i jakiś arabski dom wydawniczy, bodaj w Syrii. Niektórzy poczynają sobie śmielej i sięgają także po inne moje tytuły; to jednak uboczny efekt, który z samą powieścią nie ma nic wspólnego.
Mnie zaś jako autorowi chodziło - powtórzę - po prostu o to, by stworzyć wizję spotkania ludzi z czymś, co istnieje, i to na sposób potężny, a równocześnie do żadnych ludzkich pojęć ani wyobrażeń zredukować się nie daje. Dlatego książka nazywa się "Solaris", a nie "Miłość w próżni kosmicznej".
Stanislaw Lem, 8 grudnia 2002