UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.20 (30 Votes)

Spis treści



Filmy "zapamiętane", czyli jakie?

- Choćby jednoaktówki Chaplina, niezmiennie fascynujące. Klasyka komedii filmowej umarła razem z Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem. To, co dzisiaj pokazują Amerykanie nie jest śmieszne. Mnie się płakać chce.

A Woody Allen?

- Zupełnie mnie nie bawi. Jeszcze mniej lubię współczesne kino science-fiction.

A tymczasem - to paradoks - autorzy odpowiedzialni za ostatnią falę renesansu kina SF, czyli twórcy filmów "Matrix" i "Pi", w wywiadach często odwołują się do pana twórczości.

- Nie znam tytułów, które pan wymienił, ale oglądałem wiele innych filmów. Byłbym bardziej zaskoczony niż ktokolwiek inny gdyby amerykański "Solaris" okazał się dziełem udanym. Największą bolączką dzisiejszego science fiction jest bowiem jego infantylizm. Ci wszyscy biedni scenarzyści od lat nie potrafią opowiedzieć niczego nowego poza wojnami kosmicznymi i złowrogimi przybyszami z obcej planety, a mnie to wydaje się coraz bardziej nudne, monotonne i głupie.

Moim zdaniem potężnym narzędziem promocyjnym SF stał się Internet. Filmy te oscylują pomiędzy spiskową teorią dziejów - niewytłumaczalnością otaczającego nas chaosu oraz sferą podświadomych lęków, w której zawodzą racjonalne wyjaśnienia.

- Tak, ale proszę zwrócić uwagę jak niefrasobliwie tłumaczy się ten chaos. To są zjawiska naprawdę frapujące, a niemal zupełnie niewykorzystane. Zwłaszcza teraz, gdy pojawiła się rzeczywistość wirtualna.

...którą pan przed laty przewidział, pisząc o "fantomatyce".

- Mój termin jest nawet zręczniejszy, bo można przecież powiedzieć "fantomat", "człowiek sfantomatyzowany", "fantomy"... Tego typu innowacje kino science - fiction najczęściej pomija. Zakwestionowałbym przede wszystkim tezę wynikającą z trzech czwartych produkcji filmowej science - fiction, że w kosmosie nie dzieje się nic innego, tylko ciągle się tam walczy. SF jest bardzo naiwne. W filmowym kosmosie powszechna jest człekokształtność, zdumiewa też konstatacja, że cały kosmos gada po angielsku. Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest też pokazanie człowieka poza grawitacją - to poważny temat, a z reguły wychodzi w kinie w sposób niezamierzony zabawnie. Mamy jakiś upadek kryteriów, chodzi wyłącznie o kasowość, ale już nie o sens. Szczytem polityki tego typu był "Dzień niepodległości", czyli produkt, w którym niefortunność myśli połączona była ze źle rozumianą polityczną poprawnością. Film science-fiction nie tylko zszedł pod strzechy, których już nie ma, ale zrobił się niebywale płytki.

A może chodzi o ogólną zmianę upodobań? Odnosi się czasem wrażenie, że wszystko wokół - pomimo pozorów luksusu - nędznieje, ubożeje.

- Mówimy jednak tylko o kinie. Ja pochodzę z pokolenia, dla którego film powinien być przeżyciem. Dzisiaj przeżyciem jest bubel. Masowa widownia akceptuje wyłącznie filmy klasy B, albo nawet C. Ilość nie przechodzi automatycznie w jakość. Zwycięża duch czasu - genius temporis, a więc komercyjność, "spłyciarstwo". A Amerykanie to najwięksi "spłyciarze". Nie, nie chodzę do kina, a filmy pokazywane w telewizji z reguły mnie nudzą. Podobno czasami można coś ciekawego zobaczyć o pierwszej po północy. Ale to dla mnie przesada.