Ze Stanisławem Lemem rozmawia Łukasz Maciejewski
Pochodzę z pokolenia, dla którego film powinien być przeżyciem. Dzisiaj przeżyciem jest bubel. Masowa widownia akceptuje wyłącznie filmy klasy B, albo nawet C. Ilość nie przechodzi automatycznie w jakość. Zwycięża duch czasu - genius temporis, a więc komercyjność, "spłyciarstwo". A Amerykanie to najwięksi "spłyciarze".
Łukasz Maciejewski: Znalazłem się w sytuacji dosyć osobliwej: chcę rozmawiać z panem o adaptacjach filmowych pańskich utworów, o których, delikatnie mówiąc, nie ma pan zbyt wysokiego zdania.
Stanisław Lem: To rzeczywiście zbyt słabo powiedziane, bo ja tych filmów zwyczajnie nie znoszę.
"Dno dna" - tak określił Pan "Milczącą gwiazdę", wyprodukowaną w NRD adaptację Astronautów. Było aż tak źle?
- Jeszcze gorzej. Dzięki Bogu nikt już o tym filmie nie pamięta. "Milcząca gwiazda" była okropną chałą, bełkotliwym socrealistycznym pasztetem. Dla mnie to bardzo smutne doświadczenie. Jedynym pożytkiem wynikającym z realizacji tego knota była możliwość obejrzenia zachodniej strony Berlina. Mur dzielący Berlin na dwie części jeszcze nie istniał, zatem w przerwach pomiędzy ciągłym awanturowaniem się z reżyserem, wymykałem się na stronę zachodnią.
Najgłośniejsza ekranizacja pańskiej prozy, "Solaris" Andrieja Tarkowskiego dosyć daleko odbiega od literackiego oryginału. Na rzecz rozważań filozoficznych zaniedbana została wizualna strona dialogów kosmonautów z Oceanem. Zastrzeżeń, z pana strony, było zresztą mnóstwo.
- Sytuacja jest delikatna, bo pomimo szacunku dla Tarkowskiego nie znoszę tego filmu. Równo przez sześć tygodni próbowałem bez większego powodzenia wyperswadować Tarkowskiemu rozmaite kuriozalne pomysły. Scenariusz w sposób zbyt rażący mijał się z ideą powieści. Tarkowski dodał Kelvinowi całą rodzinę. Pojawiły się jakieś potworne ciotki i babcie, które wobec mojego stanowczego sprzeciwu zostały jednak usunięte. Natomiast ostateczny wydźwięk filmu był diametralnie odmienny od tego, który niosła powieść. Uważałem, że kosmos jest siedzibą zjawisk i zagadek, które warto poznać, zaś intencją Tarkowskiego było pokazanie, że jest to miejsce bardzo nieprzyjemne, a nawet okropne, i że trzeba stamtąd jak najszybciej wracać na Ziemię.
W jednym z wywiadów powiedział pan: "U mnie Kelvin usiłuje pozostać na planecie bez odrobiny nadziei, a Tarkowski stworzył wizję w której pojawia się wyspa, a na niej chatka".
- Szczera prawda. "Solaris" powstawał dawno temu, byłem wówczas dużo młodszy i jeszcze chciało mi się użerać z reżyserami. Na planie tego filmu byłem rozgniewany do tego stopnia, że tupałem nogami i wołałem do Tarkowskiego - "Wy, durak!". Jak wspominałem, niewiele to dało. Po tygodniach daremnych utarczek zwyczajnie uciekłem z planu. Zrozumiawszy, że po podpisaniu kontraktu z Mosfilmem nic więcej nie zdziałam, wsiadłem do pierwszego samolotu i wróciłem do Krakowa.
Trudno mi o obiektywizm, ale przecież znam przykłady innych filmów, które o wiele bardziej mijały się z ideami zawartymi w pana książkach, podczas gdy dzieło Tarkowskiego bardzo konsekwentnie i zgodnie z literackim oryginałem zadawało pytania ostateczne - o los ludzkości, uzasadnienie dla badań kosmicznych.
- Ani zgodnie, ani konsekwentnie... W pewnym momencie zostałem wręcz osaczony pretensjami, że jak ja właściwie śmiem krytykować "Solaris" Tarkowskiego, skoro jest to film tak wybitny! Bardzo mi przykro, ale dla mnie nie jest to nawet film przyzwoity. Ale cóż właściwie znaczy moje zdanie na ten temat? Autor utworów, które mają być przenoszone na ekran zawsze będzie bezsilny wobec producentów. Decydują albo czynniki ideologiczne, jak było w przypadku strony sowieckiej, albo oczekiwania czysto komercyjne. Dlatego znakomici, wybitni twórcy, na przykład Bunuel, zawsze szamotali się z rozmaitymi trudnościami.
Trudności towarzyszą produkcji nie tylko filmów wybitnych. Ze zgrozą oglądałem w telewizji pana "Śledztwo" zrealizowane przez Marka Piestraka, a to był przecież swego czasu "półkownik".
- Piestrak bardzo zapalił się do adaptowania moich książek, znacznie gorzej było z efektami. Ale w przypadku "Śledztwa" potrafię docenić bezkompromisowość autora. Film powstawał bowiem za bardzo niewielkie pieniądze, w co najmniej nietypowych okolicznościach. Piestrak udając wariata wtargnął na przykład z kamerą do Scotland Yardu i za darmo nakręcił tam sceny, które dla filmu okazały się bezcenne. Jeździł też o czwartej rano autostradami londyńskimi i robił zdjęcia, które później wywoływał w łazience cioci. Powiedzmy sobie szczerze, że w takich warunkach nic dobrego nie mogło się z tego urodzić. Kiedy zatem dostrzega się cały kontekst nazwijmy to - pozafilmowy - mija ochota do pastwienia się nad dziełem, choć temat byłby wdzięczny. Niestety Marek Piestrak nie poprzestał na jednym przykrym doświadczeniu i zrealizował jeszcze "Test pilota Pirxa" według mojej "Rozprawy", gdzie wiało tandetą i nudą w stopniu już niebywałym.
O ile filmy Piestraka można uznać za mniej lub bardziej zręczne wprawki reżyserskie, o tyle "Szpital Przemienienia" w reżyserii Edwarda Żebrowskiego, w dosyć powszechnej opinii, uchodzi za najbardziej dojrzałą ekranizację pańskiego utworu w polskim kinie.
- W dosyć powszechnej opinii - wyłączając moją własną. Żebrowski obiecał mi pokazać zarówno scenariusz, jak i sam film przed kolaudacją, ale nigdy tego nie zrobił. Dosyć perfidnie wykorzystał moment, kiedy wyjechałem za granicę i w tym czasie - bez mojej zgody i wiedzy - zrealizował film. Po powrocie do kraju nie tylko nikt nie zapytał mnie o zdanie, ale i sam obraz był już pokazywany w kinach. Stosunkowo dobre przyjęcie dzieła Żebrowskiego szalenie mnie poirytowało, bo ja na ekranie zobaczyłem wyłącznie rozmaite elementarne nonsensy, których przecież nie mogłem napisać. Reżyserowi nie wystarczyło, że Sekułowski popełnił samobójstwo, kazał mu jeszcze dodatkowo zlizywać z dywanu truciznę. Szpital został w filmie całkowicie zakatrupiony przez Niemców, a nawet w czasie drugiej wojny światowej dowódca jednostki niemieckiej nie mógł ot, tak sobie, mordować kogo popadło. Najprawdopodobniej Niemcy uśmierciliby pacjentów, ale nie lekarzy, którzy mieli pewną szansę na ocalenie. Podobnych głupstw była w filmie cała masa, a ja jestem w końcu z wykształcenia lekarzem i nie mógłbym sobie pozwolić na wypisywanie nieodpowiedzialnych medycznych kłamstw.
Wszystkie te niedociągnięcia wydają mi się jednak drugorzędne dla filmu, który jest przede wszystkim bardzo śmiałą parabolą ludzkiego losu w czasach zniewolenia. Każdego zniewolenia.
- Użył pan identycznego argumentu, co większość naszej opozycyjnej krytyki. Na początku lat 80. "Szpital Przemienienia" postrzegany był właśnie jako (naciągana, moim zdaniem) metafora postawy wobec fanatyzmu i ludobójstwa i w związku z tym nie za bardzo spodobał się ówczesnym decydentom. Już sam ten fakt wystarczył, żeby niektórzy uznali film za arcydzieło. Według mnie natomiast stosunek władz komunistycznych do filmu nie jest żadnym kryterium artystycznej wartości - ani na plus, ani minus. Bez względu na wszystkie laurki, nigdy nie lubiłem tego filmu.
Zastanawiam się, czy istnieją jakieś adaptacje, z których byłby pan, choćby częściowo, zadowolony. W poświęconym Andrzejowi Wajdzie, "oscarowym" numerze "Tygodnika Powszechnego" chwalił Pan jego "Przekładaniec", czyli jednak...
- "Przekładaniec" Wajdy należy do chwalebnych wyjątków, może dlatego, że sam napisałem scenariusz, co raczej mi się nie zdarza. Wajda usiłował zresztą odmienić kolejność scen, ale mu nie wyszło. "Przekładaniec" sprawdził się do tego stopnia, ze przedstawiona historia wydała mi się nawet bardziej zrozumiała w filmie, niż w noweli. Podobała mi się też mało znana wersja "Wyprawy profesora Tarantogi" w reżyserii Macieja Wojtyszki. Odnalazłem u Wojtyszki pełne pokrewieństwo duchowe z moim własnym spojrzeniem na ten tekst, który jest przecież satyryczny, a nawet groteskowy. No, ale jak sam pan widzi, zbyt wielu pozytywnych przykładów nie jestem w stanie odnaleźć.
Słyszałem, że wersji "Wyprawy profesora Tarantogi" w samych Niemczech powstało kilka...
- Niech pan dziękuje Bogu, że nie musiał pan tego oglądać. W pierwszej - zachodnioniemieckiej wersji, ten dowcipny w końcu utwór został potraktowany ze śmiertelną powagą, pozbawiony jakiegokolwiek humoru, ponieważ poczucia humoru zabrakło przede wszystkim realizatorom. Lepszy był już film NRD-owski, to znaczy był oczywiście bardzo niedobry, ale w każdym razie lepszy od wersji zachodnioniemieckiej.
Powstało kilkadziesiąt filmowych adaptacji pańskich utworów i co najmniej trzy razy tyle pomysłów, które nie zostały zrealizowane. Aleksander Ford bardzo poważnie przymierzał się do reżyserii "Powrotu z gwiazd". Wydaje mi się, że właśnie Ford mógłby bardzo pozytywnie tym filmem zaskoczyć.
- Bardzo chciał ten film realizować, ale jeszcze bardziej chciał na nim zarobić. Ponieważ musiałaby to być droga, duża produkcja, Ford liczył na zachodnich partnerów z workami pieniędzy. Jak wiadomo - nie doczekał się.
Nie doczekał się też Wajda, który miał robić "Kongres futurologiczny". Także rozbiło się o pieniądze?
- Naturalnie. Andrzej Wajda miał zresztą świetny pomysł na tę adaptację. Chciał, żeby akcja "Kongresu" rozgrywała się w wielkim hotelu, gdzie wspaniały świat zaczyna przenikać w drugi, mroczny świat koszmaru. Na taką realizację potrzebne byłyby jednak albo ogromne pieniądze, albo specyficzna wyobraźnia, która udźwignęłaby ducha tego tekstu, a akurat żadnego Kubricka nie było wówczas pod ręką. Między innymi "Kongres" chciał produkować też pewien bogaty Australijczyk, który w tej sprawie pofatygował się aż do Krakowa. Plany miał bardzo szerokie, ale to był chyba amator. W każdym razie pozostał po nim jedynie mały bumerang, który leży spokojnie obok pana. Mało praktyczny.
Mało praktyczny, za to bardzo ładny. Używał go pan kiedyś?
- Proszę pana, ja za chwilę będę miał osiemdziesiąt lat. Nie bardzo mi już wypada gonić z bumerangiem...
Z Australii przejdźmy do Hollywood, gdzie stosunkowo wcześnie upomniano się o pańskie utwory. Nic z tego nie wyszło.
- Powiedziałbym: na szczęście nic nie wyszło, bo mogę sobie wyobrazić jakie byłyby to dzieła. Tych ofert była cała masa, Disney chciał na przykład realizować pierwsze opowiadania z cyklu "Przygód Ijona Tichego". Najlepszy interes z Amerykanami zrobiłem na przełomie lat 60. Wówczas Michael Rudesone kupił ode mnie prawa do realizacji "Niezwyciężonego". Uważam, że "Niezwyciężony" jest utworem, który bardzo dobrze mógłby sprawdzić się na ekranie. Jest widowiskowy, ma niesamowitą scenerię: latające chmury insektów. Realizacja takiego filmu musiałaby jednak kosztować fortunę, a byłby to jednak projekt komercyjnie dosyć ryzykowny. Dlatego Rudesone przez cztery lata bezskutecznie szukał producentów, przy okazji płacąc mi należne, niebagatelne tantiemy za przedłużanie opcji. Film w końcu nie powstał, a byłby zapewne okropny, za to ja sporo zarobiłem. Miłe wspomnienia.
Rozmawiając o projektach "niespełnionych", trudno pominąć liczne pomysły niemieckich producentów, ale w tym przypadku zaważyły także inne, często poza finansowe, względy.
- Po wybuchu stanu wojennego zamieszkałem w Berlinie, gdzie jestem dosyć popularny i przez jakiś czas ciągle otrzymywałem konspekty i pomysły na filmy, które zasadniczo podzieliłbym na trzy kategorie: głupie, bardzo głupie i kompletnie idiotyczne. Kiedy kilka miesięcy później wyjechałem do Wiednia, pytałem Mrożka, realizującego akurat w Niemczech swój film "Amor", czy przypadkiem nie zna choć jednego przedstawiciela niemieckiej kinematografii, z którym można by porozmawiać rozsądnie? W odpowiedzi usłyszałem: "Był jeden, ale poszedł na rentę, bo już nie mógł wytrzymać". To zdanie chyba wiele tłumaczy.
Właśnie teraz w Niemczech powstaje wysokobudżetowa ekranizacja "Kataru" według scenariusza napisanego przez pana wspólnie z Janem Józefem Szczepańskim.
- Reżyser tego filmu nazywa się Sinkel, a scenariusz został napisany na zamówienie niemieckiego producenta już dwadzieścia lat temu, no i trochę sobie poczekał na realizację. Niewiele więcej potrafię panu o tym filmie powiedzieć. Wiem, że zdjęcia są realizowane w Europie, ale to przecież zrozumiałe, zważywszy że akcja "Kataru" rozgrywa się w Neapolu. Pamiętam, że po opublikowaniu "Kataru" krytyka często podkreślała moje znawstwo tego miasta, gdy tymczasem nigdy w Neapolu nie byłem. Opisywałem miejsca i zwyczaje według zdjęć i książek.
Poza niemieckim "Katarem", w Internecie można już przeczytać o przygotowywanej przez Hollywood superprodukcji według "Solaris".
- Z "Solaris" to jest w ogóle prawie kryminalna historia. Najpierw pojawiła się trochę dziwna Rosjanka, która z wielkim entuzjazmem zapewniała mnie, że znakomity film według "Solaris" wyprodukuje Richard Gere. Przekonywała mnie na tyle konsekwentnie, że - nie bardzo wierząc w powodzenie tego pomysłu - w końcu ustąpiłem i sprzedałem panu Gere opcję na film. Ale czas mijał, opcja wygasła, a on w końcu nic nie zrobił. Następnie pojawił się u mnie w domu niejaki pan Fradis, który utrzymywał, że jest reprezentantem Mosfilmu w USA i zupełnie nie ma co zrobić z milionami dolarów, toteż wpadł na osobliwy, bądźmy szczerzy, pomysł nakręcenia "Solaris" na ...orbicie okołoziemskiej.
Słucham?
- On w ogóle opowiadał niestworzone historie. Zamierzał, zdaje się, wynająć do realizacji filmu stację orbitalną Mir. Od początku wydawał mi się jednak bardziej hochsztaplerem, niż biznesmenem, dlatego żadnych dalszych rozmów nie miałem ochoty z nim prowadzić. Mniej więcej w tym samym czasie otrzymałem bardzo poważną ofertę z 20th Century Fox, której przyjęcie rzeczony pan Fradis próbował zablokować. Bezskutecznie. Nie wiem dokładnie, co ci Amerykanie wyprawiają teraz z moją biedną książką, pieniądze w każdym razie już mi wypłacili.
Film, zdaje się, ma realizować autor "Titanica" James Cameron.
- Nie wiem. Bardzo możliwe, że Cameron będzie producentem. Wie pan, nie bardzo mnie to wszystko obchodzi. Im bardziej w jakiś projekt angażuje się strona amerykańska, tym grubsza staje się umowa ograniczająca prawa ingerencji autora. A jednak myśl o tym, że w tej chwili czterdziestu scenarzystów dłubie w moim tekście, nie sprawia mi wielkiej satysfakcji. W tym momencie nie mam nawet prawa zapoznać się z tekstem tego scenariusza. Nie mam prawa, ale i ochoty, bo obawiam się, że po tej lekturze prawdopodobnie szlag by mnie trafił na miejscu.
Niektóre pomysły adaptacyjne pana utworów wydają się rzeczywiście szokujące. Słyszałem, że niedawno "Solaris" odtańczono w Diepropetrowsku.
- A co pan powie na to, że fragmenty "Dzienników gwiazdowych" wystawiono w teatrze i to w języku baskijskim! Ci Baskowie zapłacili mi nawet jakieś pieniądze. Zresztą nader skromne, co zrozumiałe - przecież tych Basków jest bardzo niewielu. Myśl o tym, że "Solaris" zostało odtańczone, wydaje mi się prosto z Kobierzyna, z domu wariatów. Na szczęście Diepropetrowsk jest na końcu świata. A jeśli mowa o rozmaitych dziwactwach - jakiś czas temu zostałem zaproszony do odsłuchania muzycznej partytury skomponowanej według pierwszego aktu "Cyberiady". Była to muzyka nowoczesna, której dźwięki przypominały duży skład naczyń kuchennych masowo ostrzeliwanych przez ciężką artylerię. Z zaimprowizowanego koncertu wyszedłem z głową grzmiącą jak pusty bęben.
Zżyma się pan na muzyczne czytanie pańskich utworów, ale w opinii muzykologów na przykład Solaris poprzez swoją konstrukcję fabularną jest wręcz idealnym materiałem na operę.
- Opera według "Solaris" powstała w Monachium. Kilka lat temu do wystawienia tej opery bardzo zapaliła się też brytyjska Royal Opera House, ale wówczas opcję na całokształt artystycznych dokonań włącznie z prawem do tytułu miał Gere, musiałem więc Anglikom odmówić.
Żałuje pan?
- Broń Boże. Zbyt wiele oglądałem zdumiewających hybryd w oparciu o moje teksty. Ciągle zresztą napływają nowe oferty. Słowacka telewizja chce adaptować "Cyberiadę", telewizja bawarska zrobiła "Przyjaciela" po swojemu - czyli nie w konwencji przyszłościowej, ale w "bocznej odnodze czasu", jakby powiedział Schulz. Słyszałem też o kilkudziesięciu co najmniej słuchowiskach radiowych, które szczególnie upodobali sobie, nie wiedzieć czemu, Niemcy. Proszę mi wierzyć, czasami wolę nie znać szczegółów. Wielu polskich i amerykańskich filmowców (np. Heritage Films, nawet firmy z Krzemowej Doliny) przymierzało się do animacji "Cyberiady". Bliżej nieokreślone multi media rights do "Cyberiady" wykupiła w końcu firma ENC Media. Czy pan wie, co oznacza termin multi media rights? Ja nie mam pojęcia.
Multi media to zapewne Internet, może filmy na CD-romach. Coraz powszechniejszy proceder.
- Być może będą to rozpowszechniać na dyskietkach? Wszystko jedno. Na tym etapie do tych kuriozów mam stosunek wyrozumiało -pobłażliwy. Krakowski teatr "Groteska" swego czasu wystawił spektakl zatytułowany "Planeta Lemia", który nawet do pewnego stopnia mnie ukontentował. Powodem do optymizmu z mojej strony był może fakt, że mogły to oglądać także dzieci, bo pojawiały się w przedstawieniu smoki i kukiełki. W każdym razie nie wychodziłem z sali rwąc sobie ostatnie włosy z głowy. Telewizja petersburska pokazała podobno coś na podstawie "Przekładańca" i - jak twierdzi mój agent - wystąpiło tam sporo nagich, ładnych dziewcząt. "Jak to - zawołałem - przecież nie napisałem tam żadnych ról kobiecych!". W odpowiedzi usłyszałem, że oni powtykali te golaski, żeby było ciekawiej. Bez komentarza.
Dotykamy jednak poważnego tematu, jakim są granice wolności twórczej adaptatora.
- Takich granic nie ma. Teksty literackie są dość niewinne, ich liczne profanacje tę niewinność zatracają. Nie mówimy przecież o arcydziełach, bo zawsze było ich niewiele. Mnie by zupełnie wystarczyło, gdyby na podstawie mojej książki powstał jeden dobry film. Zły film jest zmartwieniem dla autora i producenta. Utwory literackie odznaczają się rozmaitą żywotnością, ale często długo się o nich pamięta. "Zapamiętanych" filmów na przestrzeni kilkudziesięciu lat było zaledwie kilkadziesiąt.
Filmy "zapamiętane", czyli jakie?
- Choćby jednoaktówki Chaplina, niezmiennie fascynujące. Klasyka komedii filmowej umarła razem z Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem. To, co dzisiaj pokazują Amerykanie nie jest śmieszne. Mnie się płakać chce.
A Woody Allen?
- Zupełnie mnie nie bawi. Jeszcze mniej lubię współczesne kino science-fiction.
A tymczasem - to paradoks - autorzy odpowiedzialni za ostatnią falę renesansu kina SF, czyli twórcy filmów "Matrix" i "Pi", w wywiadach często odwołują się do pana twórczości.
- Nie znam tytułów, które pan wymienił, ale oglądałem wiele innych filmów. Byłbym bardziej zaskoczony niż ktokolwiek inny gdyby amerykański "Solaris" okazał się dziełem udanym. Największą bolączką dzisiejszego science fiction jest bowiem jego infantylizm. Ci wszyscy biedni scenarzyści od lat nie potrafią opowiedzieć niczego nowego poza wojnami kosmicznymi i złowrogimi przybyszami z obcej planety, a mnie to wydaje się coraz bardziej nudne, monotonne i głupie.
Moim zdaniem potężnym narzędziem promocyjnym SF stał się Internet. Filmy te oscylują pomiędzy spiskową teorią dziejów - niewytłumaczalnością otaczającego nas chaosu oraz sferą podświadomych lęków, w której zawodzą racjonalne wyjaśnienia.
- Tak, ale proszę zwrócić uwagę jak niefrasobliwie tłumaczy się ten chaos. To są zjawiska naprawdę frapujące, a niemal zupełnie niewykorzystane. Zwłaszcza teraz, gdy pojawiła się rzeczywistość wirtualna.
...którą pan przed laty przewidział, pisząc o "fantomatyce".
- Mój termin jest nawet zręczniejszy, bo można przecież powiedzieć "fantomat", "człowiek sfantomatyzowany", "fantomy"... Tego typu innowacje kino science - fiction najczęściej pomija. Zakwestionowałbym przede wszystkim tezę wynikającą z trzech czwartych produkcji filmowej science - fiction, że w kosmosie nie dzieje się nic innego, tylko ciągle się tam walczy. SF jest bardzo naiwne. W filmowym kosmosie powszechna jest człekokształtność, zdumiewa też konstatacja, że cały kosmos gada po angielsku. Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest też pokazanie człowieka poza grawitacją - to poważny temat, a z reguły wychodzi w kinie w sposób niezamierzony zabawnie. Mamy jakiś upadek kryteriów, chodzi wyłącznie o kasowość, ale już nie o sens. Szczytem polityki tego typu był "Dzień niepodległości", czyli produkt, w którym niefortunność myśli połączona była ze źle rozumianą polityczną poprawnością. Film science-fiction nie tylko zszedł pod strzechy, których już nie ma, ale zrobił się niebywale płytki.
A może chodzi o ogólną zmianę upodobań? Odnosi się czasem wrażenie, że wszystko wokół - pomimo pozorów luksusu - nędznieje, ubożeje.
- Mówimy jednak tylko o kinie. Ja pochodzę z pokolenia, dla którego film powinien być przeżyciem. Dzisiaj przeżyciem jest bubel. Masowa widownia akceptuje wyłącznie filmy klasy B, albo nawet C. Ilość nie przechodzi automatycznie w jakość. Zwycięża duch czasu - genius temporis, a więc komercyjność, "spłyciarstwo". A Amerykanie to najwięksi "spłyciarze". Nie, nie chodzę do kina, a filmy pokazywane w telewizji z reguły mnie nudzą. Podobno czasami można coś ciekawego zobaczyć o pierwszej po północy. Ale to dla mnie przesada.
Zawsze był pan tak wymagającym widzem?
- Trudno powiedzieć. Jako chłopiec uwielbiałem "Frankensteina", "Mumię", fascynował mnie Boris Karloff. No, ale kiedy jest się dwunastolatkiem, to gust ma się nieco inny, niż starszy pan grubo po siedemdziesiątce. Nie ma na to rady. Oglądając filmy zazwyczaj już po pierwszych minutach wiem, co będzie dalej. Schemat goni schemat. Motywy trzech muszkieterów, albo pięknej i bestii były wykorzystywane tysiące razy. Jeżeli oglądam w filmie napad na bank, wiem doskonale, że zanim nadjedzie policja jedna z klientek banku nagle zacznie rodzić. Ale rodzi zawsze od razu półrocznego malca i to bez pępowiny, wód płodowych. A ja akurat byłem położnikiem i zdaję sobie sprawę z tego, jak się rodzi dziecko. O ile jednak czar ramotki może się jeszcze podobać, na przykład stary, "King-Kong", to kolejne wersje tego filmu są już, bardzo przepraszam, nieszczęsnymi bajdołami. Podobnie twórczość Spielberga - nie budzi moich dzikich zachwytów. Nie potrafię zachwycić się parą człapiących dinozaurów, bo jest to dla mnie zbyt dziecinne. Być może powstają na świecie bardzo wybitne filmy, do których nie mam dostępu. Ale też nie mam ochoty siedzieć ranki i wieczory przed ekranem telewizora w poszukiwaniu arcydzieła. Mówiąc prawdę, ja to olewam.
Lem - filozof miałby tak mało filozoficzny stosunek do kina?
- Nie roszczę sobie prawa do wyłączności sądów. Przypadkowo niedawno wpadł mi w ręce album z fotografiami Marilyn Monroe. Ta trochę niedoceniana aktorka była jednak przede wszystkim seks - bombą swoich czasów. Dzisiaj Monroe funkcjonuje jako ikona pop-kultury, ale z pewnością nie jako "niebezpieczny przedmiot pożądania". Po kilkudziesięciu latach to, co kiedyś wydawało się bardzo sexy, jest już dosyć prymitywne.
Chociaż w przypadku Marylin Monroe nie potrafię zgodzić się z panem do końca, to uważam, że istotnie każde pokolenie ma swój odrębny, bywa że bezlitosny, ogląd filmowej klasyki, gdy literatura wychodzi z tej konfrontacji obronną ręką. Pewne dzieła nie zestarzały się ani na jotę.
- Arcydzieł nie wolno pokazywać w kinie. To się nigdy nie udaje. Nie życzę sobie, żeby po raz kolejny adaptowano "Buddenbrooków", albo "Czarodziejską górę" Tomasza Manna. Trudno też przekonuję się do powszechnie uznanych arcydzieł filmowych. Nie byłem zachwycony "Odyseją kosmiczną" Kubricka. Moim zdaniem komputer, który opanowuje statek kosmiczny, musi mieć jednak trochę poważniejsze motywacje od potrzeb twórczych. Chciałbym się dowiedzieć z jakich pobudek to robi, jaki jest sens artystyczny, poznawczy, etyczny, czy moralny podobnych działań?
A nie wystarczy zadowolić się faktem, że takie działania mogłyby zaistnieć?
- Może niektórym wystarczy, mnie nie. Wulgaryzuje się nawet mitologię, w potwornych opowieściach o Herkulesie albo Atenie. Nikt nie jest już święty, a jeśli nawet jest, to pokazuje się go na kolanach i bez odrobiny dystansu. Czyli ze skrajności w skrajność. Ale przecież nikt mnie nie zmusza do oglądania filmów. Moje osobiste doświadczenie wskazuje, że jeżeli ktoś chce zrobić w życiu coś poważnego, to powinien jak najmniej zajmować się kinem.
To mogłaby być pointa naszej rozmowy, którą rozpoczął pan od stwierdzenia, że nie znosi adaptacji swoich książek. Okazuje się, że nie znosi pan w ogóle większości filmów...
- Nic na to nie poradzę. Chciał pan porozmawiać o filmach - trudno. Faktem jest jednak, że inne sprawy nurtują mnie dużo bardziej.
Pokój, w którym rozmawiamy wypełniają egzemplarze zagranicznych tłumaczeń pana książek. Jestem zaskoczony ilością wydań japońskich...
- Japończycy co chwilę przysyłają mi recenzje moich książek, z których nie rozumiem ani słowa. A to, co pan ogląda, to tylko niewielki fragment całości. Trudno byłoby to wszystko pomieścić w jednym pokoju.
Czy pisarzowi, który sprzedał trzydzieści milionów książek na świecie, można jeszcze czegoś życzyć?
- Świętego spokoju. Uhonorowano mnie już powyżej uszu: mam doktoraty honoris causa, order Orła Białego, jestem honorowym obywatelem Krakowa... Wystarczy. Jako człowiek z natury kameralny, nie lubię wielkich fet i festiwali. Na spotkanie z astronautami amerykańskimi eskortowano mnie w asyście policyjnych wozów na sygnale. Żona była przerażona, że teraz całe osiedle pomyśli, że Lemowie zostali zaaresztowani. Codziennie dostaję coraz dziwniejszą korespondencję. Czasami boję się otwierać skrzynkę pocztową. Młodzi ludzie przysyłają mi swoje wiersze, ktoś "pożycza" mi kasetę wideo z podpisem "Oto, jak wygląda UFO", inżynier z Katowic pisze, że jego sąsiedzi są zbulwersowani puszczaniem głośno muzyki o pierwszej w nocy, a on akurat bardzo lubi - i prosi abym ja, Lem, zrobił z tym porządek. Bardzo przepraszam, ale sektor moich możliwości jest bardzo wąski. Jedyne o czym teraz naprawdę marzę to odrobina świętego spokoju. Tylko tyle.
Święty spokój z daleka od filmu...
- Jak najdalej.