Ze Stanisławem Lemem rozmawia Łukasz Maciejewski
Pochodzę z pokolenia, dla którego film powinien być przeżyciem. Dzisiaj przeżyciem jest bubel. Masowa widownia akceptuje wyłącznie filmy klasy B, albo nawet C. Ilość nie przechodzi automatycznie w jakość. Zwycięża duch czasu - genius temporis, a więc komercyjność, "spłyciarstwo". A Amerykanie to najwięksi "spłyciarze".
Łukasz Maciejewski: Znalazłem się w sytuacji dosyć osobliwej: chcę rozmawiać z panem o adaptacjach filmowych pańskich utworów, o których, delikatnie mówiąc, nie ma pan zbyt wysokiego zdania.
Stanisław Lem: To rzeczywiście zbyt słabo powiedziane, bo ja tych filmów zwyczajnie nie znoszę.
"Dno dna" - tak określił Pan "Milczącą gwiazdę", wyprodukowaną w NRD adaptację Astronautów. Było aż tak źle?
- Jeszcze gorzej. Dzięki Bogu nikt już o tym filmie nie pamięta. "Milcząca gwiazda" była okropną chałą, bełkotliwym socrealistycznym pasztetem. Dla mnie to bardzo smutne doświadczenie. Jedynym pożytkiem wynikającym z realizacji tego knota była możliwość obejrzenia zachodniej strony Berlina. Mur dzielący Berlin na dwie części jeszcze nie istniał, zatem w przerwach pomiędzy ciągłym awanturowaniem się z reżyserem, wymykałem się na stronę zachodnią.
Najgłośniejsza ekranizacja pańskiej prozy, "Solaris" Andrieja Tarkowskiego dosyć daleko odbiega od literackiego oryginału. Na rzecz rozważań filozoficznych zaniedbana została wizualna strona dialogów kosmonautów z Oceanem. Zastrzeżeń, z pana strony, było zresztą mnóstwo.
- Sytuacja jest delikatna, bo pomimo szacunku dla Tarkowskiego nie znoszę tego filmu. Równo przez sześć tygodni próbowałem bez większego powodzenia wyperswadować Tarkowskiemu rozmaite kuriozalne pomysły. Scenariusz w sposób zbyt rażący mijał się z ideą powieści. Tarkowski dodał Kelvinowi całą rodzinę. Pojawiły się jakieś potworne ciotki i babcie, które wobec mojego stanowczego sprzeciwu zostały jednak usunięte. Natomiast ostateczny wydźwięk filmu był diametralnie odmienny od tego, który niosła powieść. Uważałem, że kosmos jest siedzibą zjawisk i zagadek, które warto poznać, zaś intencją Tarkowskiego było pokazanie, że jest to miejsce bardzo nieprzyjemne, a nawet okropne, i że trzeba stamtąd jak najszybciej wracać na Ziemię.
W jednym z wywiadów powiedział pan: "U mnie Kelvin usiłuje pozostać na planecie bez odrobiny nadziei, a Tarkowski stworzył wizję w której pojawia się wyspa, a na niej chatka".
- Szczera prawda. "Solaris" powstawał dawno temu, byłem wówczas dużo młodszy i jeszcze chciało mi się użerać z reżyserami. Na planie tego filmu byłem rozgniewany do tego stopnia, że tupałem nogami i wołałem do Tarkowskiego - "Wy, durak!". Jak wspominałem, niewiele to dało. Po tygodniach daremnych utarczek zwyczajnie uciekłem z planu. Zrozumiawszy, że po podpisaniu kontraktu z Mosfilmem nic więcej nie zdziałam, wsiadłem do pierwszego samolotu i wróciłem do Krakowa.
Trudno mi o obiektywizm, ale przecież znam przykłady innych filmów, które o wiele bardziej mijały się z ideami zawartymi w pana książkach, podczas gdy dzieło Tarkowskiego bardzo konsekwentnie i zgodnie z literackim oryginałem zadawało pytania ostateczne - o los ludzkości, uzasadnienie dla badań kosmicznych.
- Ani zgodnie, ani konsekwentnie... W pewnym momencie zostałem wręcz osaczony pretensjami, że jak ja właściwie śmiem krytykować "Solaris" Tarkowskiego, skoro jest to film tak wybitny! Bardzo mi przykro, ale dla mnie nie jest to nawet film przyzwoity. Ale cóż właściwie znaczy moje zdanie na ten temat? Autor utworów, które mają być przenoszone na ekran zawsze będzie bezsilny wobec producentów. Decydują albo czynniki ideologiczne, jak było w przypadku strony sowieckiej, albo oczekiwania czysto komercyjne. Dlatego znakomici, wybitni twórcy, na przykład Bunuel, zawsze szamotali się z rozmaitymi trudnościami.
- Poprzedni artykuł
- Następny artykuł »»