I to pan mówi, który napisał tyle wspaniałych scen miłosnych? Dwa wspaniałe zbliżenia w Powrocie z gwiazd i perfidna, szydercza, chyba inspirowana prozą Nabokova scena kuszenia przez nastolatkę w Pamiętniku znalezionym w wannie... I jeszcze w Solaris, z kosmitką?
- He, he, he!
Muszę wyznać, że czytałem pana w wieku dojrzewania i dlatego tak dobrze to pamiętam. To dziwne, ale żaden z naszych ówczesnych pisarzy nie podchodził tak czujnie do spraw męsko-damskich.
- Więc, proszę pana, mózgowo to ja to potrafię... Wiedzieć, jak to jest, pisarz musi. Ale inna sprawa, to myśląc o tym, tak zaraz bebechowato, jak powiadał Witkacy, na to reagować.
A więc traktuje pan erotykę w swoich książkach jako twory czysto słowne?
- Ja żyłem w języku, to prawda, bo ja nie mam zdolności wizualnych.
Pan niema zdolności wizualnych? A kto najpiękniej opisywał pejzaże nieistniejących planet?
- Ja tego nie widziałem. One są zbudowane tylko z języka. To też tylko słowa. Ale muszę powiedzieć jedno: że zawsze pisałem to, co chciałem pisać, i co mi sprawiało przyjemność. Zadań domowych dla PRL-u nie odrabiałem.
Mam teorię, że wpłynął pan bardziej na rozwój polskiej erotyki literackiej, niż na rozwój science fiction. Bo ton pańskich scen erotycznych zaczął naśladować Konwicki, a Konwickiego - legion...
- Tego już nie potwierdzę. Wie pan, ja od jedenastu lat odszedłem od czytania literatury pięknej, gdyż tonę w literaturze naukowej. Prócz tego głównie zajmuję się w tej chwili odrąbywaniem od mojej osoby rozmaitych - powiedziałbym - oszustów, a ściślej blagierów. Tego jest masa. A więc odszedłem od lektur beletrystyki, chyba, że ktoś mi powie: "Słuchaj, jest coś niezwykłego". Coś, o czym się mówi po rosyjsku: "snogsszybatielnoje" - prawda? Ale tak na co dzień, to nie bardzo... Bo żeby tyle czytać, trzeba by mieć dwa albo i trzy życia do dyspozycji, niestety. Dla mnie prawdziwie wielkimi pisarzami są tacy jak Saul Bellow, niektóre jego książki: Henderson, król deszczu czy The Dean's December, bo w nich widać cały świat. Książki, w których można rozpoznać całą rzeczywistość, widzianą w jakimś straszliwym skrócie. A moją ulubioną książką polską, może dlatego, że lubię powracać do lat młodości, jest po prostu Wspólny pokój Uniłowskiego. Bo tam jest kawał II Rzeczypospolitej wyciągnięty i pokazany, owszem, ociekający surowizną, ale... Zresztą właśnie napisałem dla "Rzeczypospolitej" artykuł, w którym staram się wyjaśnić, że prawdziwą literaturę można rozpoznać dopiero po kilkudziesięciu latach, o ile zdoła przeżyć. A dziś, jak zauważam, czasy zrobiły się rzeczywiście niesprzyjające literaturze. Wie pan, ze względu na to, że nastąpił kolosalny wzrost tempa, akceleracji we wszystkich dziedzinach życia, to zmienił się nawet ów modus scribendi. Przecież nie sposób sobie dzisiaj pozwolić na tomy, jakie pisał Mann, jak Czarodziejska Góra, z tym powolnym tokiem - Amerykanie go nazywali "pompous and ponderous"...
I stąd, idąc na skróty, stara się pan przewidzieć, co jeszcze jest możliwe? Czemu więc nie wszystko jest możliwe?
- Czemu nie wszystko jest możliwe, to ja nie wiem. Spotkałem w Wiedniu, na koncercie ku czci Mozarta - potem była kolacja - Manfreda Eigena, tego niemieckiego fizykochemika, noblistę. A było to krótko po odkryciu AIDS. Więc, korzystając z okazji, pytam: "Panie profesorze, czy pan by przypuścił, że zjawi się taki wirus, który daje sto procent śmiertelności?" A on odpowiada: "Nie, proszę pana, nie myślałem, nie sądziłem. Uważam, że wszystko jest możliwe". Tak powiedział. Ja nie mówię, że należy to traktować dosłownie, bo z tego nie wynika, powiedzmy, że zaraz uniesiemy się w powietrze, trzepocząc skrzydłami, ale możliwe jest znacznie więcej, niż możemy sobie w tej chwili i w tym czasie wyobrazić. Oczywiście, gdyby wszystkie gadżety, które "Popular Science" w ostatnich tylko rocznikach ogłosiła i demonstrowała, znalazły się w tym pokoju, to by nas to zabiło, bo był ich prawdopodobnie milion. Dobrze, że nie jesteśmy zniewoleni do używania wszystkich wynalazków to całe nasze szczęście, wie pan.
A co można sobie z jakim takim prawdopodobieństwem wyobrazić?
- Niewyobrażalne jest już to, co będzie za sto dwadzieścia lat. Wystarczy, że się o tyle samo cofniemy - w rok, dajmy na to, 1880 - to zaraz natrafimy na takie postaci, jak ten brytyjski królewski astronom - był taki oficjalny urząd - który z pełnym przekonaniem powiadał: "To nie może być! Nigdy nie uda się wzlecieć maszynom cięższym od powietrza!". Albo inny uczony, który wydał książkę - mam ją tutaj - gdzie matematycznie dowodzi, że człowiek nigdy nie będzie zdolny opuścić kuli ziemskiej, pokonać potęgi grawitacji. I dlatego, przypuszczam, powiedział mi profesor Manfred Eigen: "Możliwe jest wszystko". Oczywiście, należy to rozumieć ostrożnie, bo nie jest tak, że w każdej chwili może panu wyrosnąć para skrzydeł. Ale odkrycia, wie pan, pojawiają się na zasadzie, że tak powiem, wdepnięć. To znaczy: człowiek wdeptuje w coś i nie może się z tego wycofać. Tak właśnie było z energią atomową. I tych odkryć nie da się zakryć.
To akurat jest nie do udowodnienia, bo skoro się coś skutecznie zakryło, to się o tym nie dowiemy.
- Nie, mnie chodzi o odkrycia, które z początku budzą ogromne, rozżagwione nadzieje: "Ach, będzie inaczej, będzie ciekawiej, będziemy się poruszać z kolosalną szybkością!". I nikt wtedy nie myśli, że jeśli będziemy się poruszali z szybkością większą niż siedem kilometrów na sekundę ponad atmosferą, to nie możemy już wrócić na Ziemię, ale - jak oczywiście wynika z praw fizyki - musimy lecieć gdzieś w Kosmos. Tylko, pytam pana, po co?
Rozmawiał Jan Gondowicz
- «« Poprzedni artykuł
- Następny artykuł