UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.00 (12 Votes)

Spis treści

I jeszcze nie umiałby zejść ze schodów.
- No, oczywiście, a gdyby i umiał, to mógłby po drodze - niechcący, naturalnie - rozbić komuś głowę. Więc te kalkulacje okazały się trywialne. To się na razie nie uda. Natomiast uważam, że to, co wymyśliłem w Wizji lokalnej jako bystry, te jakieś myślące molekuły, jak w moim Niezwyciężonym - to nie jest całkiem bez sensu. Owszem, to jest możliwe. I tu zaczyna się bardzo ciekawa sprawa tak zwanej inteligencji rozproszonej. Bo kiedy weźmie pan poszczególne mrówki, to nijak się pan nie dowie, do czego są wspólnie zdolne. Na przykład wiadomo, że mrówki - nie wszystkie gatunki, co prawda - natrafiwszy na jakąś niewielką przeszkodę w rodzaju rowu z wodą, potrafią ze swych ciał złożyć most, po którym przejdą inne. I nie wiadomo, jak do tego dochodzą, gdyż nie ma tak, że jest jakaś mrówka-projektant mostów, mrówka-magazynier, mrówka-dyspozytor - nie, to się dzieje tak, że one się zbierają do kupy. Albo robiono takie eksperymenty, bardzo proste, kładąc na ich drodze jakiś mały przedmiot, którego żadna mrówka nie byłaby w stanie osobno unieść. I wtedy zbierają się dwie mrówki, trzy mrówki, potem się do nich przyłączają jeszcze cztery mrówki, po czym zaczynają nieść wspólnie ten ciężar do mrowiska. A nikt przecież nie zaprogramował ich węzłów nerwowych, żeby tak postępować. To jest właśnie inteligencja rozproszona. 
Lepsza rozproszona niż żadna.
- Właśnie, jako że nie ma sztucznej inteligencji z prawdziwego zdarzenia, to się mówi, że pralka, potrafiąca odróżnić kolorową bieliznę od białej, która potrafi ustalić temperaturę prania, rodzaj proszku, czy ma odwirować i ile obrotów na minutę - to pralka inteligentna. Przepraszam bardzo! W tym sensie inteligentny jest komar, inteligentna jest mucha. Moim zdaniem jesteśmy ciut bliżsi właściwej inteligencji od takich owadów. No, ale jak się nie umie zrobić prawdziwej... Co do mnie, pisałem w swoim czasie, że trzeba by zacząć od jakoś tam elektronicznie formowanych instynktów... 
Pańska, czy też mrówcza inteligencja rozproszona to niezły cios w filozoficzny spirytualizm, w zwolenników istnienia duszy.
- O tym nic nie wiem. Podczas mojego pobytu w szpitalu przychodził jako pierwszy niepokoić mnie o szóstej rano ksiądz i wciąż proponował mi komunię świętą. Powiedziałem, że jestem niewierzący, i że nie potrzebuję, ale raz nie wystarczyło. Musiałem dziesięć razy, albo i jedenaście, bo kiedyś dwóch księży weszło... 
Może to kwestia terminologii? Pisał pan, dajmy na to, o inteligencji oddzielonej od świadomości.
- Kiedy, wie pan, świadomość tkwi jeszcze trochę ponad inteligencją. Pewne automatyzmy działają bardzo dobrze same przez się. Jadąc samochodem, nie muszę myśleć, że trzeba wrzucić bieg albo sprzęgło - to się dzieje samo. Ręce i nogi pracują całkiem niezależnie od mojej myśli. Mogę sobie myśleć, o czym chcę. Dopiero, gdy dzieje się coś niespodziewanego... - najpierw hamuję, a potem dopiero widzę: aha, ktoś stanął przede mną. Albo weźmy za przykład recytowanie wiersza. Kiedy nie można sobie przypomnieć jakiegoś słowa ze środka, czy też zwrotu, to trzeba jechać od początku, a wjedzie się niczym lokomotywa po szynach. Tak jesteśmy urządzeni, nasz mózg jest zbudowany z modułów, obdarzonych bardzo ograniczoną suwerennością, a wszystko to świadomość usiłuje scalać, ale czy dobrze scala - to już inna sprawa. 
Ale jednak z czegoś się w nas ta indywidualność scala.
- Wie pan, prawdą jest, że istnieje cała masa cech, które jakby nie mają szansy się urzeczywistnić, gdyż kanał genetyczny, przekazujący te informacje, jest szalenie wąski - w końcu plemnik, jajeczko, tego nie widać gołym okiem - a mimo to ludzie zachowują się w sposób, przypominający nawet nieznanych sobie ojców, nieznane matki. Co znaczy, że pojawiają się jakieś takie konfiguracje, które wskazują, iż jednak... A zatem, wie pan, trzeba na to spojrzeć z dwóch stron. Po pierwsze, istnieją jednojajowe bliźnięta, które bez wątpienia mają dokładnie tożsamy garnitur genetyczny. Aż tu nagle jeden bliźniak dostanie schizofrenii, a drugi pozostanie zdrowy. Jak to się dzieje, nie wiadomo. Oczywiście, wie pan, jak to jest: jak się chce wyjaśnić, jaka będzie jutro pogoda, to funkcjonuje pięć teorii, a jak trzeba stwierdzić, jaka była pogoda wczoraj - to bardzo łatwo. I tutaj też wynaleziono odpowiednik tej sytuacji: że jest to uzależnione nie tylko od rozwoju genowego, lecz także od embrionalnego, czyli że jeden bliźniak miał lepsze, a drugi gorsze położenie w macicy. Mogę się z tym zgodzić, ale to nie żaden dowód, bo tego się nie da w ogóle empirycznie dowieść. 
Pozostajemy więc z genetyką, czyli z tajemnicą.
- Owszem, bo z drugiej strony trzeba jednak stwierdzić, że znaczna ilość cech, jakimi dysponujemy, jest nam zadana. Trudno i darmo. Pytam sam siebie: kto napisał Solaris, Głos Pana, kto napisał Pamiętnik znaleziony w wannie? No - ja napisałem, oczywiście. A czy wiedziałem, co napiszę? Nie miałem pojęcia. Się pisało. Więc kto pisał? No, niby ja! Ale to wychodziło z takich jakichś zakamarków, że... 
"Mną pisało"?
- No tak, ale że ja nie wierzę w żadne duchy - więc jednak coś we mnie. Coś we mnie... Ale co? Nie wiem. 
Podsuwa to pytanie o rolę wyobraźni i jej stosunek do wiedzy.
- Jakiś czas temu siedział tu u mnie na tej kanapie ksiądz i zarazem redaktor bardzo zasłużonego periodyku, i w rozmowie o latach czterdziestych wspomniałem, jak to byłem w 1948 roku położnikiem i jak to musiałem pewnej pani włożyć - o, potąd - rękę do pochwy i do macicy, żeby wykonać obrót płodu na nóżkę, i mój rozmówca był zaszokowany. A tu akurat wchodzi moja żona i powiada: "Po co ty księdzu głowę zawracasz?" A toż przecież i ksiądz powinien coś o tym wiedzieć! Wszyscy rodzimy się od dupy strony i na to nie ma żadnej rady. Wszyscy rodzimy się w ten sam sposób, jak dwieście tysięcy i pięćset tysięcy lat temu. Udawanie, że jest całkiem inaczej, może mnie tylko dziwić. Dla mnie, powiedzmy, widok gołej niewiasty przypomina zaraz wykłady z ginekologii nic więcej.