UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.00 (12 Votes)

Spis treści

Ze Stanisławem Lemem rozmawia Jan Gondowicz


Ludzie okazali się nie tylko istotami naziemnymi. Okazali się też potomkami zwierząt drapieżnych. Trzeba naprawdę nic nie rozumieć z dwudziestego wieku, żeby nie widzieć, jaki to był koszmarny wiek.


Jan Gondowicz: Na okładce Okamgnienia nad pustynnym księżycowym gruntem wschodzi wielka, frasobliwie zachmurzona Ziemia. Z boku podziwia ów spektakl krępy cień ludzki. Charakterystyczne ramiona, łysina, uszy... Nie ma wątpliwości: to Lem.
Stanisław Lem: Ach, ten Księżyc, strasznie mnie rozczarował. Wychowałem się na wizji Żuławskiego. Na srebrnym globie: dzikie pejzaże, turnie, przepaści, urwiska...

I piękna kobieta...
- E, kobiety to są wszędzie mniej więcej takie same, ale ten Księżyc Żuławskiego! No i okazało się, że nie ma wcale tych turni, tych skał, w ogóle nic nie ma... Wszystko tam jakieś obłe. I nie ma odwrotu od tego...
Pewne fragmenty pańskiego Okamgnienia sugerują, że cała kosmonautyka dostarcza dziś sporych rozczarowań.
- Wyszło na jaw, że jesteśmy stwory naziemne i nic na to nie można poradzić. Z samych praw fizyki wynika, co zresztą banalne, że na wszelkich pojazdach kosmicznych wszyscy muszą przede wszystkim zdejmować buciki, bo można niechcący kopnąć kogoś w oko. I trzeba cały czas funkcjonować w skarpetkach. Dowiedziałem się też całkiem niedawno,że siła mięśnia, wypierającego mocz, jest przy braku ciążenia niedostateczna. Więc żeby się pozbyć uryny, trzeba stosować specjalne urządzenia ssące, o których, rzecz jasna, się nie mówi. A na przykład jednym z głównych osiągnięć astronautyki amerykańskiej stały się takie 997), quasi-komputerowe urządzenia, które pomagają przy wypróżnianiu. To bardzo delikatny problem, bowiem organizm pozbywa się kału, wykorzystując jego ciężar, a na orbicie nic z tego. Ale jakoś to wymyślili trochę na zasadzie odkurzacza.
A jak to robili Rosjanie?
- Jakoś sobie radzili. A korzyści? Były takie marzenia, że skoro na orbicie nie ma grawitacji, to osoby, cierpiące na niewydolność krążenia, mogłyby z tego korzystać. Takie latające sanatorium. Ale żeby się dostać na orbitę, trzeba przeżyć czteroipółkrotne przeciążenie, więc chory musiałby ważyć pół tony i szlag by go trafił, nim by się tam dostał... Wszystko to są niemądre utopie.
Można więc mówić o kryzysie projektów kosmicznych?
- To zapaść, proszę pana, i to jak najbardziej zrozumiała, bo, po pierwsze, potrzebne są pieniądze, po drugie, potrzebne są pieniądze, po trzecie, potrzebne są pieniądze, zaś awaryjność jest bardzo wysoka. 
Lata cale obcowaliśmy z myślą, że ekspansja kosmiczna ludzkości to pierwsza linia postępu - pod każdym względem.
- Tak, postęp się na pewno załamał, to możemy sobie spokojnie powiedzieć. Rozglądając się - a mam czterdzieści kanałów w telewizji - nie widzę żadnych, ale to żadnych polepszeń. Widzimy tylko, że dawniej musiało się użyć pałki, a dzisiaj można mordować dzięki laserowemu naprowadzaniu bomb, wyłącznie naciskając jakiś guzik. Dzięki czemu jest się izolowanym od osobistych, emocjonalnych stresów przy tej robocie. 
Czym wobec tego wypełni się w przyszłości pustka po wizji podboju kosmosu?
- Czym się wypełni pustka? No, jak to czym? Pogonią za szmalem, oczywiście! Przecież już teraz jest to główny temat na świecie, jak długi i szeroki. U nas rzecz nie jest jeszcze może aż tak widoczna, zresztą nie wiem - specjalnie nie oglądam polskiej telewizji, żeby się nie denerwować, a tylko niemiecką i amerykańską. I właśnie w niemieckiej teraz mówi się tylko i wyłącznie o tym, dlaczego Dresdner Bank chciał się połączyć z Deutsches Bankiem i czemu do tego nie doszło. A co mnie to obchodzi, proszę pana? Zresztą każdy ma swoje zmartwienia, w Polsce mamy dziesięć tysięcy zmartwień, obietnice rozmaitych kryzysów i tak dalej. Tak więc wedle tego, co tam widzę, wszyscy jak oszalali uganiają się za forsą, o ile chwilowo nie dostali raka. Bo wszędzie się teraz słyszy, że ten, tamten dostał raka. A zatem to są te zmartwienia, żeby być młodym, bogatym i zdrowym. I najzupełniej ich starczy, żeby zająć myśl ludzką. No i jest jeszcze seks. Podobno przeciętny mężczyzna jest zdolny do osiemnastu tysięcy pełnych ejakulacji w ciągu życia. Czy podwojenie tej liczby mogłoby kogokolwiek uszczęśliwić? Wątpię. Czytałem niedawno - tylko kawałek, całego się nie da - dość sławny dziennik tego faceta, on się nazywał Walter, który szukał jak największej liczby kobiet i dziewczyn, żeby z nimi kopulować. Oczywista, nie w celu zapłodnienia, tylko dla samej kopulacji jako takiej. Nic innego go nie obchodziło. To były dzienniki długo tajne, teraz wychodzą w całości. Czy my jesteśmy stworzeni tylko po to, żeby kopulować? Nie sądzę. To jest cholernie jednostronny punkt widzenia! 
Ale przecież aspirujemy do czegoś więcej.
- Prometejski humanizm? Ludzie okazali się nie tylko istotami naziemnymi. Okazali się też potomkami zwierząt drapieżnych. Trzeba naprawdę nic nie rozumieć z dwudziestego wieku, żeby nie widzieć, jaki to był koszmarny wiek. Prawda? Nie można przejść wobec tego w milczeniu. Dowody są zbyt wymowne. A jeśli wziąć za dowód fakt tej rangi, co judeocyd - to przecież cała Europa brała w tym udział. I Szwajcarzy się umoczyli w tym krwawym złocie, i poczciwi Szwedzi, i tak dalej. Wszyscy, wszyscy! Nikt się nie uchował, chyba że w piwnicy siedział. Wszyscy dosłownie - to czysta nieprawda, że wyłącznie Niemcy robili takie brzydkie rzeczy. Z czego wynika, że natura humana nader, proszę pana, satanica est. Niestety.

 


 

Przed paru laty opublikował pan w "Gazecie Wyborczej " mocno poruszający szkic na temat ludzkości: "Drapieżna małpa".
- No, kiedy to prawda, proszę pana! Wie pan, że istnieje taki gatunek małych szympansów - jest to właściwie podgatunek - bonobo, które są o wiele sympatyczniejsze od tych dużych szympansów, zupełnie niezłośliwe, dlatego na wymarciu. Ale, niestety, nie od nich pochodzimy. Nieagresywność bywa więc genetycznie zaprogramowana, i my jesteśmy genetycznie zaprogramowani, ale całkiem odwrotnie. To znaczy: jesteśmy na tyle dobrze genetycznie zaprogramowani, że ja się nie rzucę na pana, ponieważ liczę na niewielkie honorarium z "Playboya" i jest to wyłączny powód, dla którego pozwolę sobie pana nie rozszarpać. 
Dziękuję. Ale może nie zrobi pan tego jako przedstawiciel gatunku Homo sapiens?
- Homo sapiens też ma jakby coś na sumieniu. Bo z początku był istny gąszcz człekokształtnych, Hominidea - to się mniej więcej cztery miliony lat temu zaczęło: był Homo afarensis, Homo habilis, a wcześniej gigantopitecus, mający dwa metry sześćdziesiąt wzrostu, i zachodził między nimi taki genowy pasjans. Jak wiadomo z biografii Piłsudskiego, pasjanse wychodzą lub nie. Jest ich wiele różnych odmian, choć karty są zawsze te same. To tylko odległa metafora, ale faktem jest, że z tego układania się genów od czasu do czasu wynikało coś mniej lub bardziej doniosłego. Więc jeśli, jak twierdzi się ostatnio, Homo neandertalensis żył blisko czterdzieści, a co najmniej trzydzieści tysięcy lat razem z nami, z Homo sapiens, to mamy do wyboru, żeśmy go zjedli, albo się z nim skrzyżowali. Tylko, że to ostatnie nie jest pewne, bo wydrapane z odłamków neandertalskich kości sekwencje nukleotydowe do tego stopnia nie pokrywają się z naszymi, że nie bylibyśmy zdolni się z nim skrzyżować. I tu zjawia się nieprzyjemne pytanie: "Co się z nim w takim razie stało?". Niedawno pojawiły się próby obrony Homo sapiens, podobne do tych, jakie podjęto w związku z wyginięciem mamuta. Gdyż od lat mówi się, że to nie ludzie są winni, tylko mamuty tak sobie jakoś mimochodem wyginęły. No, bo gatunki powstają i giną. Że zawiniły tu zmiany klimatu, temperatury, stepowienie, pustynnienie i tak dalej. Tu pojawia się las rozmaitych hipotez i nie mam żadnych danych - nie tylko ja - żeby którąś preferować. Trzeba by pójść do wróżki, ale ja się do wróżki nie udam. Zwraca jednak uwagę, iż ten pierwotny człowiek, neandertalczyk właśnie, miał taki napęd, że się przez suchy podówczas przesmyk cieśniny Beringa zapchał się aż do Ameryki, że przez most wyspowy, a może tratwami, przepłynął do Australii. Co go tak gnało? 
Przed kim uciekał?
- Tego nie wiem. Ja osobiście okropnie nie lubię podróżować, i gdyby nie moja żona, i oczywiście koleje, samochody i samoloty, to bym się wcale z miejsca nie ruszał. Ale widocznie neandertalczyk miał inne usposobienie. 
Może z głupoty? Jest ponoć wieczna.
- Jej przyszłość oceniam bardzo, bardzo wysoko. Najlepszy dowód, jak w Polsce na przykład inteligentni młodzi ludzie konsekwentnie stronią od polityki. Nie chcą się w ogóle zajmować tego rodzaju karierami - bo tu chodzi co najwyżej o rozdawnictwo dobrych posad pomiędzy swoich. Natomiast jeśli ktoś chce dziś coś interesującego zrobić, to wobec takich perspektyw z miejsca daje drała do Ameryki, na Zachód, na Harvard i tak dalej. Co prawda w wielkim społeczeństwie amerykańskim można znaleźć grupy o wiele ciemniejsze niż najciemniejsi mieszkańcy naszego Ciemnogrodu, lecz mimo to jako zbiorowość, i to kolosalna zbiorowość, Ameryka jakoś funkcjonuje. Mój syn skończył Uniwersytet Princetoński, fizykę teoretyczną i wrócił: "Co ja tu w Polsce mogę robić? Atomy są, oczywiście, ale nie ma urządzeń. Do worka ich nie zabiorę". I tłumaczy książki angielskie. 
A przeszłość głupoty? Rzecz jasna, nie wiem, co kierowało neandertalczykiem, ale przyznam, że dziś jej obecność odczuwam wokół siebie znacznie silniej, niż przed laty.
- Silniej niż w dawnym ustroju? Oczywiście: tam było to zjawisko ukryte. Dziś też jest ukryte, ale zostało w głowach. I bardzo łatwo wywabić je na wierzch. Weźmy taki przykład. We wszystkich instytucjach, zarówno usługowych, jak i handlowych, pracownicy i sprzedawcy instruowani są surowo, żeby byli grzeczni, żeby się uśmiechali. Ale oni noszą uprzejmość jak maskę, więc kiedy się przy niej podłubie, to zaraz zaczyna odstawać. Kiedyś praca to było jedyne miejsce, gdzie ci ludzie mogli się na innych za ten swój marny los odegrać. Teraz w pracy nie mogą, więc się to przenosi na ulice. Podobnie jak Rosjanie, którzy jednak mają od nas znacznie gorzej i stąd zyskują jakąś satysfakcję z tego, że mogą pod wodzą Putina zamordować dużą ilość Czeczenów. Widać, jakie to okropnie irracjonalne! Co ja bym z tego, powiedzmy, miał, żebym w imieniu Polski... Zawsze wstydziłem się tego, żeśmy przed samą wojną na Śląsk Cieszyński wleźli. Ale ludzie jakoś inaczej myślą, do diabła, i kto wie... A tych, co sądzą inaczej, jest bardzo mało - to się nazywa, zdaje się, humanizm, i tak dalej. 
W pana dawnych książkach problem ludzi ogłupionych swą przymusową sytuacją życiową miała rozwiązać robotyka.
- Ale to jednak dość trudne, bo koszty są ogromne. Spójrzmy na taki choćby konkretny przykład wykorzystania robotów. Teoretycznie biorąc, można by skonstruować robota, mającego zastępować służbę domową. Ale przecież dziewczyna, która chodzi ze szmatą i odkurzaczem, kosztuje mnie sześć złotych za godzinę, a taki robot, który zdołałby odróżnić suszący się ręcznik od pajęczyny, kosztowałby z dziesięć miliardów, więc o czym tu gadać?


I jeszcze nie umiałby zejść ze schodów.
- No, oczywiście, a gdyby i umiał, to mógłby po drodze - niechcący, naturalnie - rozbić komuś głowę. Więc te kalkulacje okazały się trywialne. To się na razie nie uda. Natomiast uważam, że to, co wymyśliłem w Wizji lokalnej jako bystry, te jakieś myślące molekuły, jak w moim Niezwyciężonym - to nie jest całkiem bez sensu. Owszem, to jest możliwe. I tu zaczyna się bardzo ciekawa sprawa tak zwanej inteligencji rozproszonej. Bo kiedy weźmie pan poszczególne mrówki, to nijak się pan nie dowie, do czego są wspólnie zdolne. Na przykład wiadomo, że mrówki - nie wszystkie gatunki, co prawda - natrafiwszy na jakąś niewielką przeszkodę w rodzaju rowu z wodą, potrafią ze swych ciał złożyć most, po którym przejdą inne. I nie wiadomo, jak do tego dochodzą, gdyż nie ma tak, że jest jakaś mrówka-projektant mostów, mrówka-magazynier, mrówka-dyspozytor - nie, to się dzieje tak, że one się zbierają do kupy. Albo robiono takie eksperymenty, bardzo proste, kładąc na ich drodze jakiś mały przedmiot, którego żadna mrówka nie byłaby w stanie osobno unieść. I wtedy zbierają się dwie mrówki, trzy mrówki, potem się do nich przyłączają jeszcze cztery mrówki, po czym zaczynają nieść wspólnie ten ciężar do mrowiska. A nikt przecież nie zaprogramował ich węzłów nerwowych, żeby tak postępować. To jest właśnie inteligencja rozproszona. 
Lepsza rozproszona niż żadna.
- Właśnie, jako że nie ma sztucznej inteligencji z prawdziwego zdarzenia, to się mówi, że pralka, potrafiąca odróżnić kolorową bieliznę od białej, która potrafi ustalić temperaturę prania, rodzaj proszku, czy ma odwirować i ile obrotów na minutę - to pralka inteligentna. Przepraszam bardzo! W tym sensie inteligentny jest komar, inteligentna jest mucha. Moim zdaniem jesteśmy ciut bliżsi właściwej inteligencji od takich owadów. No, ale jak się nie umie zrobić prawdziwej... Co do mnie, pisałem w swoim czasie, że trzeba by zacząć od jakoś tam elektronicznie formowanych instynktów... 
Pańska, czy też mrówcza inteligencja rozproszona to niezły cios w filozoficzny spirytualizm, w zwolenników istnienia duszy.
- O tym nic nie wiem. Podczas mojego pobytu w szpitalu przychodził jako pierwszy niepokoić mnie o szóstej rano ksiądz i wciąż proponował mi komunię świętą. Powiedziałem, że jestem niewierzący, i że nie potrzebuję, ale raz nie wystarczyło. Musiałem dziesięć razy, albo i jedenaście, bo kiedyś dwóch księży weszło... 
Może to kwestia terminologii? Pisał pan, dajmy na to, o inteligencji oddzielonej od świadomości.
- Kiedy, wie pan, świadomość tkwi jeszcze trochę ponad inteligencją. Pewne automatyzmy działają bardzo dobrze same przez się. Jadąc samochodem, nie muszę myśleć, że trzeba wrzucić bieg albo sprzęgło - to się dzieje samo. Ręce i nogi pracują całkiem niezależnie od mojej myśli. Mogę sobie myśleć, o czym chcę. Dopiero, gdy dzieje się coś niespodziewanego... - najpierw hamuję, a potem dopiero widzę: aha, ktoś stanął przede mną. Albo weźmy za przykład recytowanie wiersza. Kiedy nie można sobie przypomnieć jakiegoś słowa ze środka, czy też zwrotu, to trzeba jechać od początku, a wjedzie się niczym lokomotywa po szynach. Tak jesteśmy urządzeni, nasz mózg jest zbudowany z modułów, obdarzonych bardzo ograniczoną suwerennością, a wszystko to świadomość usiłuje scalać, ale czy dobrze scala - to już inna sprawa. 
Ale jednak z czegoś się w nas ta indywidualność scala.
- Wie pan, prawdą jest, że istnieje cała masa cech, które jakby nie mają szansy się urzeczywistnić, gdyż kanał genetyczny, przekazujący te informacje, jest szalenie wąski - w końcu plemnik, jajeczko, tego nie widać gołym okiem - a mimo to ludzie zachowują się w sposób, przypominający nawet nieznanych sobie ojców, nieznane matki. Co znaczy, że pojawiają się jakieś takie konfiguracje, które wskazują, iż jednak... A zatem, wie pan, trzeba na to spojrzeć z dwóch stron. Po pierwsze, istnieją jednojajowe bliźnięta, które bez wątpienia mają dokładnie tożsamy garnitur genetyczny. Aż tu nagle jeden bliźniak dostanie schizofrenii, a drugi pozostanie zdrowy. Jak to się dzieje, nie wiadomo. Oczywiście, wie pan, jak to jest: jak się chce wyjaśnić, jaka będzie jutro pogoda, to funkcjonuje pięć teorii, a jak trzeba stwierdzić, jaka była pogoda wczoraj - to bardzo łatwo. I tutaj też wynaleziono odpowiednik tej sytuacji: że jest to uzależnione nie tylko od rozwoju genowego, lecz także od embrionalnego, czyli że jeden bliźniak miał lepsze, a drugi gorsze położenie w macicy. Mogę się z tym zgodzić, ale to nie żaden dowód, bo tego się nie da w ogóle empirycznie dowieść. 
Pozostajemy więc z genetyką, czyli z tajemnicą.
- Owszem, bo z drugiej strony trzeba jednak stwierdzić, że znaczna ilość cech, jakimi dysponujemy, jest nam zadana. Trudno i darmo. Pytam sam siebie: kto napisał Solaris, Głos Pana, kto napisał Pamiętnik znaleziony w wannie? No - ja napisałem, oczywiście. A czy wiedziałem, co napiszę? Nie miałem pojęcia. Się pisało. Więc kto pisał? No, niby ja! Ale to wychodziło z takich jakichś zakamarków, że... 
"Mną pisało"?
- No tak, ale że ja nie wierzę w żadne duchy - więc jednak coś we mnie. Coś we mnie... Ale co? Nie wiem. 
Podsuwa to pytanie o rolę wyobraźni i jej stosunek do wiedzy.
- Jakiś czas temu siedział tu u mnie na tej kanapie ksiądz i zarazem redaktor bardzo zasłużonego periodyku, i w rozmowie o latach czterdziestych wspomniałem, jak to byłem w 1948 roku położnikiem i jak to musiałem pewnej pani włożyć - o, potąd - rękę do pochwy i do macicy, żeby wykonać obrót płodu na nóżkę, i mój rozmówca był zaszokowany. A tu akurat wchodzi moja żona i powiada: "Po co ty księdzu głowę zawracasz?" A toż przecież i ksiądz powinien coś o tym wiedzieć! Wszyscy rodzimy się od dupy strony i na to nie ma żadnej rady. Wszyscy rodzimy się w ten sam sposób, jak dwieście tysięcy i pięćset tysięcy lat temu. Udawanie, że jest całkiem inaczej, może mnie tylko dziwić. Dla mnie, powiedzmy, widok gołej niewiasty przypomina zaraz wykłady z ginekologii nic więcej.


 

I to pan mówi, który napisał tyle wspaniałych scen miłosnych? Dwa wspaniałe zbliżenia w Powrocie z gwiazd i perfidna, szydercza, chyba inspirowana prozą Nabokova scena kuszenia przez nastolatkę w Pamiętniku znalezionym w wannie... I jeszcze w Solaris, z kosmitką?
- He, he, he! 
Muszę wyznać, że czytałem pana w wieku dojrzewania i dlatego tak dobrze to pamiętam. To dziwne, ale żaden z naszych ówczesnych pisarzy nie podchodził tak czujnie do spraw męsko-damskich.
- Więc, proszę pana, mózgowo to ja to potrafię... Wiedzieć, jak to jest, pisarz musi. Ale inna sprawa, to myśląc o tym, tak zaraz bebechowato, jak powiadał Witkacy, na to reagować. 
A więc traktuje pan erotykę w swoich książkach jako twory czysto słowne?
- Ja żyłem w języku, to prawda, bo ja nie mam zdolności wizualnych. 
Pan niema zdolności wizualnych? A kto najpiękniej opisywał pejzaże nieistniejących planet?
- Ja tego nie widziałem. One są zbudowane tylko z języka. To też tylko słowa. Ale muszę powiedzieć jedno: że zawsze pisałem to, co chciałem pisać, i co mi sprawiało przyjemność. Zadań domowych dla PRL-u nie odrabiałem. 
Mam teorię, że wpłynął pan bardziej na rozwój polskiej erotyki literackiej, niż na rozwój science fiction. Bo ton pańskich scen erotycznych zaczął naśladować Konwicki, a Konwickiego - legion...
- Tego już nie potwierdzę. Wie pan, ja od jedenastu lat odszedłem od czytania literatury pięknej, gdyż tonę w literaturze naukowej. Prócz tego głównie zajmuję się w tej chwili odrąbywaniem od mojej osoby rozmaitych - powiedziałbym - oszustów, a ściślej blagierów. Tego jest masa. A więc odszedłem od lektur beletrystyki, chyba, że ktoś mi powie: "Słuchaj, jest coś niezwykłego". Coś, o czym się mówi po rosyjsku: "snogsszybatielnoje" - prawda? Ale tak na co dzień, to nie bardzo... Bo żeby tyle czytać, trzeba by mieć dwa albo i trzy życia do dyspozycji, niestety. Dla mnie prawdziwie wielkimi pisarzami są tacy jak Saul Bellow, niektóre jego książki: Henderson, król deszczu czy The Dean's December, bo w nich widać cały świat. Książki, w których można rozpoznać całą rzeczywistość, widzianą w jakimś straszliwym skrócie. A moją ulubioną książką polską, może dlatego, że lubię powracać do lat młodości, jest po prostu Wspólny pokój Uniłowskiego. Bo tam jest kawał II Rzeczypospolitej wyciągnięty i pokazany, owszem, ociekający surowizną, ale... Zresztą właśnie napisałem dla "Rzeczypospolitej" artykuł, w którym staram się wyjaśnić, że prawdziwą literaturę można rozpoznać dopiero po kilkudziesięciu latach, o ile zdoła przeżyć. A dziś, jak zauważam, czasy zrobiły się rzeczywiście niesprzyjające literaturze. Wie pan, ze względu na to, że nastąpił kolosalny wzrost tempa, akceleracji we wszystkich dziedzinach życia, to zmienił się nawet ów modus scribendi. Przecież nie sposób sobie dzisiaj pozwolić na tomy, jakie pisał Mann, jak Czarodziejska Góra, z tym powolnym tokiem - Amerykanie go nazywali "pompous and ponderous"...
I stąd, idąc na skróty, stara się pan przewidzieć, co jeszcze jest możliwe? Czemu więc nie wszystko jest możliwe?
- Czemu nie wszystko jest możliwe, to ja nie wiem. Spotkałem w Wiedniu, na koncercie ku czci Mozarta - potem była kolacja - Manfreda Eigena, tego niemieckiego fizykochemika, noblistę. A było to krótko po odkryciu AIDS. Więc, korzystając z okazji, pytam: "Panie profesorze, czy pan by przypuścił, że zjawi się taki wirus, który daje sto procent śmiertelności?" A on odpowiada: "Nie, proszę pana, nie myślałem, nie sądziłem. Uważam, że wszystko jest możliwe". Tak powiedział. Ja nie mówię, że należy to traktować dosłownie, bo z tego nie wynika, powiedzmy, że zaraz uniesiemy się w powietrze, trzepocząc skrzydłami, ale możliwe jest znacznie więcej, niż możemy sobie w tej chwili i w tym czasie wyobrazić. Oczywiście, gdyby wszystkie gadżety, które "Popular Science" w ostatnich tylko rocznikach ogłosiła i demonstrowała, znalazły się w tym pokoju, to by nas to zabiło, bo był ich prawdopodobnie milion. Dobrze, że nie jesteśmy zniewoleni do używania wszystkich wynalazków to całe nasze szczęście, wie pan. 
A co można sobie z jakim takim prawdopodobieństwem wyobrazić?
- Niewyobrażalne jest już to, co będzie za sto dwadzieścia lat. Wystarczy, że się o tyle samo cofniemy - w rok, dajmy na to, 1880 - to zaraz natrafimy na takie postaci, jak ten brytyjski królewski astronom - był taki oficjalny urząd - który z pełnym przekonaniem powiadał: "To nie może być! Nigdy nie uda się wzlecieć maszynom cięższym od powietrza!". Albo inny uczony, który wydał książkę - mam ją tutaj - gdzie matematycznie dowodzi, że człowiek nigdy nie będzie zdolny opuścić kuli ziemskiej, pokonać potęgi grawitacji. I dlatego, przypuszczam, powiedział mi profesor Manfred Eigen: "Możliwe jest wszystko". Oczywiście, należy to rozumieć ostrożnie, bo nie jest tak, że w każdej chwili może panu wyrosnąć para skrzydeł. Ale odkrycia, wie pan, pojawiają się na zasadzie, że tak powiem, wdepnięć. To znaczy: człowiek wdeptuje w coś i nie może się z tego wycofać. Tak właśnie było z energią atomową. I tych odkryć nie da się zakryć. 
To akurat jest nie do udowodnienia, bo skoro się coś skutecznie zakryło, to się o tym nie dowiemy.
- Nie, mnie chodzi o odkrycia, które z początku budzą ogromne, rozżagwione nadzieje: "Ach, będzie inaczej, będzie ciekawiej, będziemy się poruszać z kolosalną szybkością!". I nikt wtedy nie myśli, że jeśli będziemy się poruszali z szybkością większą niż siedem kilometrów na sekundę ponad atmosferą, to nie możemy już wrócić na Ziemię, ale - jak oczywiście wynika z praw fizyki - musimy lecieć gdzieś w Kosmos. Tylko, pytam pana, po co?

Rozmawiał Jan Gondowicz