Stanisław Lem dotknął wszystkich prawie możliwości, jakie daje pisarzowi współczesna science-fiction. Można nawet powiedzieć, że w swojej - chronologicznie zwięzłej, lecz ilościowo obfitej - twórczości powtórzył niejako ewolucję gatunku: w istocie, rozpoczął od powiastek prostych, ufnych, krzepiących ("Astronauci", "Obłok Magellana"), by wkrótce dojść zarówno do parodii ("Dzienniki gwiazdowe Ijona Tichego"), jak do apokaliptycznej i koncentracyjnej wizji "najgorszego z możliwych światów" ("Eden"). Co więcej - systematycznie sprawdzał szanse literackie, które przynosi fantazja naukowa: Lem rzeczywiście obszedł science-fiction dookoła, tak iż będąc w Polsce praktycznie jedynym, jest także - jeśli wolno powiedzieć - wystarczającym przedstawicielem rodzaju, który reprezentuje: z ogródka science-fiction zerwał jeżeli nie najpiękniejsze, to na pewno najbardziej charakterystyczne kwiatki. Stąd radość i oszczędność dla krytyka, który - przeglądając Lema - rozporządza zarazem doskonałą kolekcją próbek rozmaitych odmian utopii naukowej.
Szans literackich science-fiction umiem wyróżnić trzy: nazwę je - od najłatwiejszej do najtrudniejszej - baśnią, przypowieścią i modelem.
"Obłok Magellana" jest bajką, opartą o mit Argonautów: przyjemność, jaką czytelnik czerpie z lektury, płynie z rozpoznania znanego (z niezliczonych wersji) motywu, ale umiejscowionego w całkowicie nowym tle; w istocie, perypetie tej międzyplanetarnej opowieści powtarzają dramat każdej podróży: zniechęcenie, katastrofę, bunt i końcowe "thalassa!"; odświeżenie zawdzięczamy przede wszystkim technice, która nadaje narracji połysk cudowności: wszystko jest możliwe, rakieta posiada najrozmaitsze automaty, integratory czy dezintegratory, które metodą cudownego stoliczka - pozwalają spełnić się życzeniom załogi i autora. "Eden" różni się zwłaszcza tonacją, aż nadto minorową; punktem wyjścia jest historia Robinsona: z tym, że - jakby dla zrównoważenia niesamowitości planety - rozbitków jest pięciu. I tu jak w młodzieżowych wersjach arcydzieła Defoego - odczuwamy pewne zażenowanie: za łatwo udało się tym pięciu ludziom wygrzebać z opałów. Rzeczywistość, doświadczenie nie stawiają oporu: można by powiedzieć, że baśń techniczna jest w swojej istocie "nieuczciwa", pisarz ma zawsze w zanadrzu wytrych, którym otworzy oporne drzwi; czytelnik odnosi wrażenie trochę dziecinnego i bezpłodnego zarazem marzenia na. jawie: jakby wygrał wojnę w kawiarni.
Skąd ta dwuznaczność technicznej cudowności? Różnica między baśnią a science-fiction jest taka, jak między prostą i szlachetną zabawką z drzewa czy gliny, którą dłoń dziecka poleruje, wyciera i w końcu - niszczy, wchodząc w bliski i ożywczy kontakt z "pierwotnym" materiałem, z przyrodą samą - a zabawką mechaniczną, która jest cała gotowa, której wyobraźnia nie nadaje znaczeń, nie współtworzy, i która wreszcie rozsypuje się, skoro jej zajrzeć do wnętrza. (Głębokie uwagi na ten temat można znaleźć w "Mitologiach" Rolanda Barthesa.) Słowem, bajka godzi się spontanicznie z podświadomością, z dzieciństwem człowieka i ludzkości, pomaga nam wrócić tam, gdzie ukształtowało się nasze odczuwanie, elementarny kontakt z rzeczywistością; baśniowość zaś science-fiction jest wtórna, "sfabrykowana"; z jednej strony pasożytuje ona na znanych wątkach, z drugiej - cudowność, jaką opisuje, jest mechaniczna i o wiele mniej autentyczna, to znaczy dalsza od tej "wielkości początków", o której tak pięknie pisze w "Smutku tropików" Levi Strauss.
Jakkolwiek byśmy szanowali i podziwiali technikę, prawdziwe jest przekonanie, że samochód jest mniej poetyczny niż drzewo: ponieważ to ostatnie jest niepowtarzalne, a przede wszystkim – istniało przed człowiekiem. Toteż w drzewie mieszkają całe światy, a w samochodzie – co najwyżej konie mechaniczne; nic nie starzeje się bardziej niż poezja techniki. Jest w marzeniach technicznych coś gładkiego, wyrachowanego, mechanicznego i powtarzalnego, co wprawia mnie, muszę przyznać, w osobliwy smutek – szczególnie dotkliwy po początkowym zainteresowaniu. Ale dość już tej dygresji, która za daleko prowadzi, bo chyba do badań nad elementarnymi materiałami wyobraźni. To jednak pewne, że science-fiction, traktowana baśniowo, prędko się wyczerpuje - prędzej zaś jeszcze wyczerpuje czytelnika: ta odmiana literatury wiele zyskuje artystycznie, ufając przede wszystkim intelektowi, pod którego wezwaniem powstała.
Parodia - myślę o "Dziennikach gwiazdowych Ijona Tichego" - jest właśnie zemstą intelektu na baśniowości, wydrwionej i pognębionej przez sprowadzenie do absurdu. Intelekt demaskuje tak rojenia naiwnej wyobraźni (naiwnej, ale nie na tyle, by pozwoliła nam zapomnieć o własnej naiwności); fantastykę międzyplanetarną sprowadza do kwestii wynalazczości językowej '- arcyzabawne strumy, kurdle i rybony Lema - pozbawiając ją "obiektywnej" realności i zmieniając w zabawę. Jeżeli science-fiction tak szybko zwróciła się ku parodii, to właśnie dlatego, iż pisarze nie mogli ścierpieć intelektualnej podrzędności swoich utworów: nie chcieli być od własnych książek mądrzejsi. Zarazem jednak wieloznaczność parodii - jej nośność na aluzje - sprawia, że szydercze wyuzdanie fantazji najprędzej jeszcze odsyła czytelnika z międzygwiezdnych przestrzeni - na ziemię; science-fiction zmienia się w przypowieść, w powiastkę filozoficzną. Preparaty polityczno-socjologiczne, jakimi są "Dzienniki gwiazdowe Ijona Tichego" budzą najwyższe uznanie: fantastyka jest tu tylko narzędziem, całkowicie konwencjonalna (co nie wyklucza wynalazczości, przeciwnie) służy zbawczej kompromitacji. Alegoryczna zaś funkcja opowiastek Tichego bynajmniej nie nuży: "Dzienniki" ratuje od pedanterii kapryśność parodii; pisarz - doskonale wiedząc, do czego zmierza – nie przestaje się bawić.
Igra przede wszystkim językiem: całkowicie odrzucając prawdopodobieństwo, tak mozolnie klecone przez autorów science-fiction, wie, że cokolwiek nazwie, będzie "istnieć". Wyobraźnia jest tu niejako "czysta", niepobudzona dotknięciem rzeczywistości: kombinatoryka Lema, osiągając najdalsze granice münchhausenowskiego zmyślenia, przestaje już zasługiwać na nazwę "fantastyki": nie jest fantastyczne to, co w założeniu nie może się spełnić. "Dzienniki", nawet wyrwane z okresu, kiedy zostały napisane, zachowują wartość nieporównanie większą od poprzednich książek Lema: to racjonalistyczne morderstwo, dokonane na utopii technicznej stanowi niewątpliwie osiągnięcie literackie.
Istnieje kilka problemów, które poruszać może tylko science-fiction: te mianowicie, które - będąc skutkiem rozwoju nauki, podważają zarazem dotychczasowy mechanizm funkcjonowania ludzkości. Mówiąc w największym skrócie: podróże międzyplanetarne i najdalsze konsekwencje drugiej rewolucji przemysłowej. Inaczej: czy i jak człowiek może żyć poza Ziemią? Czy i jak porozumie się z mieszkańcami innych planet? - a także: jak się zachowa, uwolniony od wszelkich trosk materialnych, od konieczności pracy? Jak współżyć będzie z maszynami, które stworzył, ale które go mogą pod wieloma względami przeróść? Te pytania mają dwie strony, praktyczną i teoretyczną. Właśnie pierwsza jest dziedziną domysłu i spekulacji, ponieważ tylko doświadczenie i powolne przystosowanie mogą przynieść konkretną odpowiedź. Druga zaś - zagania pisarzy do metafizyki: albowiem poza tymi problemami zaraz odnajdziemy inne, bardziej jeszcze ogólne i pryncypialne: czym jest nauka? i kto to jest człowiek? Lem bynajmniej nie uchylił się od tej metafizycznej pułapki science-fiction. Oczywiście, radzić sobie musiał aluzją i alegorią: niezbyt udane "Śledztwo" roztrząsa w istocie – na przykładzie quasi-nadnaturalnego zjawiska – własności dociekania naukowego, które opiera się na statystycznym tylko prawdopodobieństwie. Pisarz jest zbyt trzeźwy, zbyt otrzaskany z żądaniami wiedzy ścisłej, aby przypuszczać, że nauka potrafi (lub- zechce?) rozstrzygać ogólne zagadnienia, naznaczone piętnem "metafizyczności", skądinąd wszakże – nie może się pogodzić z ograniczeniami empiryzmu. Stąd uczucie braku – nauka przynosi odpowiedzi, ale zawsze każe czekać na odpowiedź – melancholia i niejasne rozmówki o religii, które tam każe bohaterom – skądinąd zdecydowanym ateuszom – prowadzić przy końcu swoich powieści ("Eden", "Solaris"). Inna znowu kwestia: jak to naprawię jest ze "świadomością" owych doskonałych automatów, które obecnie można jedynie pomyśleć, ale które, być może, będą w przyszłości obsługiwały ludzkość? Bo jeśli ją przypadkiem mieć będą... to nie tylko, że trzeba będzie na nowo definiować człowieczeństwo, ale też - cywilizacja nadchodzących stuleci będzie musiała opierać się na przymusie i swoistym terrorze, wynikłym znowu z lęku; moralność biologiczna okazuje tak swą arbitralność i ograniczenie, ponieważ człowiek będzie trzymał z konieczności w szachu ,,istoty" nadmiernie do niego podobne... Oczywiście, przypuszczenia to i fantazje; mają one jednak swój intelektualny grunt; a zresztą, zręczność, i przenikliwość pisarza mogą - jak na przykład w "Młocie" - przekonać do sytuacji, wysoce jeszcze spornych dla uczonego oka.
Od przypowieści blisko więc do traktatu: w istocie, science-fiction może pozostać wierna swoim założeniom (i pewnej literackiej jakości), nie tyle wyprzedzając fantazją osiągnięć i techniki, ile uprzytamniając zagadnienia, trudno lub wcale nierozstrzygalne, odnowione jednak - prawdziwie czy nawet pozornie - przez wpływ, jaki wywarła na nie nauka. Albowiem znak zapytania bardziej przystoi literaturze niż dziarska czy przerażona pewność; po prostu dlatego, że uruchamia dynamizm, zawarty w sytuacji, jaką pisarz wybrał. Oczywiście, to dyskusyjne podejście do problemu nie musi wcale wyrażać się bezpośrednio w narracji. Dość, jeżeli ustawia się pewne fikcyjne światy, fikcyjne konflikty, tak by czytelnik rozumiał je jako propozycje rozwoju rzeczywistości - propozycje, dostatecznie naładowane intelektualnie, aby nie przynosiły automatycznie odpowiedzi. Osobiście sądzę, że fantazje socjologiczne, czy antropologiczne bywają płodniejsze od technicznych lub "fizykalnych"; łatwiej tu chyba o oryginalne intuicje i ściślejszy związek z przeżywaną rzeczywistości. Tak np. w "Śledztwie" znać doskonale opór jaki stawia problem natury metodologicznej, kiedy go zamykać w powieściową alegorię: niema przesmyku między niejasnością a banałem. Inaczej mówiąc mści się wtórność, służebność celu artystycznego; przeciwnie zaś w "Dziennikach gwiazdowych" - zwłaszcza w najlepszych – pierwsze i drugie zainteresowanie budzi mechanizm parodii, za nim dopiero domyślamy się drwiny z rzeczywistych społeczeństw. Tak więc w zamyśle artystycznym ukryty został "socjologiczny", nie odwrotnie – w "naukowym" literacki.
Jest jeszcze trzecia szansa science-fiction, trudna i rzadka, którą nazwałem "modelem". Myślę o ostatniej powieści Lema - "Solaris" ma bardzo sensacyjną i mocno koszmarną fabułę, tak jednakże opracowaną, że ponure wydarzenia, które rozgrywają się na stacji badawczej, szybko uznajemy za najzupełniej oczywiste i prawdopodobne: po prostu dlatego, że – po praz pierwszy nie tylko chyba u Lema – nacisk został położony na psychiczne wnętrze postaci.
Problem międzyplanetarnego kontaktu został tu rozwiązany całkowicie negatywnie: Solaris- planeta, na której koncentrują się wysiłki badaczy od przeszło stu lat, "zamieszkana" jest przez jedną tylko istotę: plazmatyczny ocean. Czy rozumny? Prawdopodobnie tak: ale nie ma wytłumaczenia dla zawiłych i samotnych czynności, którym oddaje się niepojęty twór, niezmiennie falujący za szybami laboratoriów. Lem stworzył tu niejako całą naukę: kilka rozdziałów poświęconych "solarystyce", stanowi znakomity opis wyobraźni intelektualnej: powstają i giną teorie, nowa dyscyplina przechodzi przez stadia wstępnej ignorancji, entuzjazmu, wielkich systemów opisowych, sceptycyzmu i wreszcie – obojętności, przyczynkarstwa lub ekstrawagancji. Jest patos w bezbrzeżnym wysiłku, którym ludzkość szturmuje zagadkę, jakiej zapewne nigdy nie rozwiążę – chociaż będzie próbowała, póki sił starczy. Solaris parabolą wszechświata? Chyba tak – ale nie natrętną. Solarystyka istnieje w tej powieści naprawdę i jej adepci dochodzą do upartego szlachetnego stoicyzmu, walcząc bez nadziei zwycięstwa, po prostu dlatego, że przyznanie się do bezpowrotnej porażki pozbawiłoby sensu i znaczenia – całe ich życie.
Ale jest w "Solaris" inny pomysł, zajmujący naczelne miejsce, makabryczny i zarazem głęboko prawdziwy. Kiedy nowy uczony przybywa na stację badawczą, odkrywa to, co wszyscy chowali starannie w tajemnicy: mianowicie, pojawiają się tu – najpewniej za sprawą niepojętego oceanu – istoty, będące żywymi odbitkami najbardziej sekretnych lęków, pragnień i przeżyć ludzi, studiujących planetę. A więc: nie rzeczywista kobieta, którą bohater doprowadził kiedyś do samobójstwa, ale ożywiona kopia pojęć o tej kobiecie, które bohater przechowywał w całej – świadomej i podświadomej – pamięci. Razem z jej naiwnością, oddaniem i szlachetnością, które stają się cudowne, ukochane i nienawistne. "Inny" staje się raz jeszcze piekłem; ta kobieta, wywabiona z pamięci, nie może zginąć, choćby nawet chciała; co więcej, rozwija się i kształtuje dalej, nabierając samoistnego istnienia; z sobowtóra zmienia w jednostkę, na wpół kaleką a na wpół nieśmiertelną; budzi nowe uczucia, wiedząc jednocześnie, że nie czeka jej żadna przyszłość, że tylko własnym zniknięciem może umożliwić ukochanemu powrót do życia - do życia ludzkiego.
Dlaczego tę fascynującą historię nazywam "modelem"? Łatwo się domyślić, czemu zawdzięcza ona swoją siłę. Mianowicie, wyraża się w niej - ale zwielokrotniona, oczyszczona z przypadkowości - cała dialektyka miłości - a przynajmniej jednej z odmian miłości. Albowiem bardo często kochamy kobiety, urodzone w naszej świadomości - stworzone z lęków, pragnień i skrytych obrazów. I te kobiety zazwyczaj "ożywają", osiągają samodzielne istnienie - znowu w nas, czy raczej dla nas- burząc nasze dotychczasowe "ja" albo przeciwnie, skazując się w naszej świadomości na śmierć. I często bywa również, że - po zapomnieniach, zdradach, obojętnościach - budzą się w nas sobowtóry dawnych miłości; że towarzyszą nam "dwie" kobiety: ta, zachowana w pamięci i ta, która - jak gdyby ożywiona - nabywa odrębności, będąc sobą i inną jednocześnie.
W "Solaris" więc - sytuacja, zaczerpnięta z fantastyki science-fiction zostaje podniesiona do rzędu modelu psychologicznego. Ani to bajka, ani alegoria: postacie istnieją naprawdę, i problem, będąc analogicznym do ziemskiego, zachowuje autentyczność niepowtarzalnego przeżycia. I dlatego można powiedzieć, że "Solaris" przekracza granicę, dzielącą science-fiction od powieści literackiej: nawet nie dzięki niezwykłości intelektualnej, ale po prostu - oryginalnemu doświadczeniu erotycznemu.
Jan Błoński
"Życie Literackie" nr 497, rok 1961