Przedstawiamy wywiad z Tomaszem Lemem, jaki ukazał się w języku ukraińskim w gazecie „Ekspres” ze Lwowa.
Bogdan Bondarenko: Panie Tomaszu, 12 września przypada 95 rocznica urodzin waszego ojca. Czy Stanisław Lem lubił obchodzić swoje urodziny? Zapraszał gości do domu czy obchodził urodziny w rodzinnym gronie? Które urodziny, być może z jakiegoś szczególnego powodu, zapadły Panu w pamięć?
Urodziny ojca sprowadzały się do rodzinnej kolacji, w której przeważnie uczestniczył najserdeczniejszy przyjaciel ojca, pisarz Jan Józef Szczepański. Potem panowie zamykali się u ojca w gabinecie; w wyjątkowych okolicznościach wolno mi było im towarzyszyć. Było to wielkie święto także dlatego, że częstowano mnie wodą mineralną (w zakurzonej szklance z barku ojca). Przeżywałem wówczas okres fascynacji motoryzacją i całymi dniami przesiadywałem u zaprzyjaźnionego mechanika w garażu, toteż ojciec zapewne chciał poszerzyć moje horyzonty (panowie rozmawiali o literaturze i sytuacji środowiska literackiego w czasach Gierka). Z drugiej strony moja obecność była niewskazana z uwagi na to, co mógłbym potem powtórzyć w szkole.
Wyjątkowe były urodziny osiemdziesiąte, ich organizatorem było Wydawnictwo Literackie. Zaplanowano je niefortunnie na 11 września 2001. W trakcie wspaniałej uroczystości, urządzonej z wielką pompą, doszły nas wieści o atakach terrorystycznych w USA — z powodu tej tragedii uroczystość została „wygaszona”, a jej część artystyczna stonowana.
Swego czasu miałem zaszczyt przeprowadzić z Pana ojcem dłuższy wywiad. On wtedy powiedział takie zdanie: „Piszę książki, bo nic nie robić jest strasznie nudno”. Czy można powiedzieć, że jego egzystencją kierowało pragnienie żyć „nie nudno”?
Wydaje mi się, że główną motywacją ojca do pisania była ciekawość; książki w gruncie rzeczy pisał dla siebie, tzn. sam od siebie chciał się różnych rzeczy dowiedzieć. Fundamentalne pytania filozoficzne, na które być może nigdy nie poznamy satysfakcjonujących odpowiedzi, próbował prezentować w taki sposób, żebyśmy albo ujrzeli je w innym świetle, albo dowiedzieli się czegoś nowego o nas samych.
Pan się urodził, jeżeli się nie mylę, gdy ojciec miał 47 lat. Mówią, że późne dzieci rodzice bardzo rozpieszczają i bywają wobec nich nadopiekuńczy. A jak było w Pana przypadku?
Ojciec rzeczywiście rozpieszczał mnie w dzieciństwie kupując mi niezliczone ilości zabawek. Z perspektywy czasu myślę, że moje pojawienie się na świecie pełniło także funkcję listka figowego — ojciec bardzo lubił zabawki i już jako dorosły człowiek, a na dekadę przed moim przyjściem na świat, kupował je regularnie: modele kolejek, nakręcane roboty, modele samochodów, samolotów, piszczący banan, pozytywki. Poświęcał mi też sporo czasu, zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie, choć do jego gabinetu nie zawsze można było wejść, bo czasami przezornie zamykał się na klucz. Ale jeśli się to udało, na biurku wyściełanym zielonym suknem grywaliśmy w pchełki, skonstruowaliśmy miniaturową kolejkę linową, silnik elektryczny (ojciec własnoręcznie nawijał kabel na cewkę), puszczaliśmy latawce. Oglądaliśmy albumy z fotografiami gwiazd i planet, ojciec rysował wulkany, projektował pojazdy napędzane psami i kotami (pies, któremu ukazywano kota w klatce, służył za napęd). Na kartkę papieru wysypywaliśmy opiłki żelazne i przykładaliśmy od spodu magnes, który wprawiał też w ruch sztuczną muchę. Nakręcaliśmy chodzące roboty albo rosyjską pozytywkę ukrytą w zapalniczce, wygrywającą „Пусть всегда будет солнце”. Zapalniczkę oczywiście także zapalaliśmy, potem kompasem sprawdzaliśmy, czy północ znajduje się tam, gdzie poprzedniego dnia, a na koniec na długiej nitce rozkręcaliśmy żyroskop i przyglądaliśmy się jego zachowaniu pozornie sprzecznemu z prawami fizyki.
Córka Astrid Lindgren, Karen, opowiadała mi podczas wywiadu, że kiedyś zachorowała na zapalenie płuc, i matka każdego wieczora wymyślała dla niej historie o niegrzecznej rudej dziewczynce. Tak powstała słynna Pippi Pończoszanka. A czy jakieś powieści powstały dzięki Tomaszowi Lemowi?
Nad łóżkiem w pokoju mamy (i moim) wisiał obraz przedstawiający bukiet w którym wyróżniał się duży, różowy kwiat. Kiedy chorowałem, a zdarzało się to często, bo od dziecka cierpiałem na astmę, ojciec przychodził do mnie i opowiadał bajki o krasnoludkach. Tajnym przejściem do ich królestwa był właśnie ten różowy kwiat. Krasnoludki walczyły ze smokami, podróżowały po świecie balonem albo łodzią podwodną. Historie te stanowiły dość zaskakujący mariaż: bohaterowie typowych bajek posługiwali się techniką rodem z powieści Verne’a. Toteż w pewnym sensie historie te stanowiły bardzo odległe echa „Cyberiady”, łączącej elementy typowej bajki ze sztafażem cybernetycznym.
Czytałem, że ojciec pana był „skowronkiem” – wcześnie kładł się spać, a przed świtem wstawał i mógł zacząć prace nad nową książką. Jaki był prawdziwy harmonogram jego dnia? Przynajmniej ostatnimi laty…
„Harmonogram” wczesnego wstawania wymuszał na ojcu zegar biologiczny (odziedziczyłem po nim skłonność do wczesnego wstawania — około piątej rano, czasami jeszcze wcześniej). I nie zmieniło się to do późnej starości. Z jednej strony kilka godzin świętego spokoju pod jednym dachem z żoną, teściową, synem i dwoma psami było chyba niezbędne, żeby napisać cokolwiek. Rewersem takiego stanu rzeczy była pora o której ojciec kładł się spać — zazwyczaj znikał u siebie około ósmej wieczorem, co niektórym gościom trudno było wytłumaczyć. Od najwcześniejszych godzin rannych dochodził z jego pokoju stukot maszyny do pisania, który był dźwiękiem kojąco-usypiającym. Raz tylko ojciec bardzo wcześnie rano przyszedł do naszej sypialni, żeby obudzić mamę i mnie: z Wolnej Europy dowiedział się, że w Polsce wprowadzono stan wojenny.
Rzeczywiście, podczas naszego spotkania w Waszym domu, zobaczyłem w gabinecie na stole maszynę do pisania. Pana ojciec nie wstydził się mówić, że preferuje ją, a nie komputer. Czy on do końca pracował „po staremu”?
Ojciec nigdy nie zasiadł za klawiaturą komputera na tyle długo, aby nauczyć się nim posługiwać, choć próby, żeby go do tego nakłonić, trwały kilka lat. Kiedyś go nie rozumiałem, teraz wydaje mi się to w jakimś sensie naturalne: skoro ulubiony Remington był dostatecznie dobry, żeby napisać na nim „Solaris”, po co zastępować go czymś tak nietrwałym i kapryśnym? W podeszłym wieku felietony ojciec dyktował sekretarzowi Wojciechowi Zemkowi. Bywał zniecierpliwiony tempem, w jakim sekretarz wystukiwał litery — z powodu wrodzonej niecierpliwości widocznie spodziewał się sprawności stenotypisty. Dyktowanie rodziło takie mniej więcej dialogi:
– Nie ma takiego słowa – nieśmiało zwrócił uwagę sekretarz słysząc kolejny neologizm podyktowany przez mistrza, podkreślony na ekranie na czerwono przez automatyczny słownik.
— Nie ma? — powtórzył ojciec z kiepsko skrywanym zniecierpliwieniem. — To BĘDZIE — dodał z naciskiem.
Jakie cechy, być może, niepostrzegalne na pierwszy rzut oka, charakteryzowały Pana ojca i uwidaczniały się podczas jakichś wydarzeń czy wypadków?
Ojciec „oficjalny” wydawał mi się zawsze zupełnie taki sam jak „prywatny” — był zarazem bezgranicznie poczciwy, ale łatwo się irytował. Właśnie ta druga cecha przyprawiła mu „gębę” w tym sensie, że przynajmniej niektórzy dziennikarze czy fotografowie bywali zatrwożeni jego zachowaniem. Skoro ekipa filmowa obiecała, że wywiad zacznie się za kwadrans, a po pół godzinie sprzęt nie był jeszcze ustawiony, było niemal pewne, że z ust ojca padnie jakaś kąśliwa uwaga. Albo weźmy taką sytuację:
— Przepraszam — mówi nieśmiało operator dźwięku, przerywając ojcu długi wywód. — Ostatnie zdanie źle się nagrało. Za oknem szczekał pies. Czy mógłby pan je powtórzyć?
— Co proszę?
— Proszę, żeby pan powtórzył ostatnie zdanie.
— A o czym mówiłem?
— Ostatnie zdanie zaczynało się od słowa „literatura”.
— Chce pan, żebym powiedział: „literatura”? Proszę bardzo: LITERATURA! — Po czym bez zająknienia ojciec wygłasza zdanie, którego pierwszym słowem rzeczywiście była „literatura”. Ale już na zupełnie inny temat…
W jednym z wywiadów Pan powiedział: „Ojciec był dużym dzieckiem i może nawet miał tego świadomość…” Na ile to komplikowało codzienne życie?
Nasza sytuacja rodzinna była nietypowa w tym sensie, że od późnego dzieciństwa to raczej ojciec był dzieckiem w rodzinie, a nie ja — mam na myśli warstwę czysto psychologiczną. Tak, jakby mama miała dwóch synów, przy czym ja byłem tym starszym, który młodszemu ustępuje i wybacza postępki typowe dla młodzieńczego braku samokontroli itp. Nie twierdzę, że funkcjonowało to bezproblemowo. Ale biorąc pod uwagę całe spektrum możliwych dziwactw ludzi wielkich ojciec plasował się w jego najłagodniejszych rejonach.
Czy pan Stanisław naprawdę był wielbicielem słodyczy, mimo zakazu lekarzy?
To prawda; Ojciec uwielbiał słodycze w niemal każdej postaci. Najwspanialsza była chałwa, ale nie gardził też marcepanem w czekoladzie, albo samą czekoladą. Cukrzyca teoretycznie powinna była nieco poskromić tę namiętność, ale tak się nie stało i jeszcze kilka lat po jego śmierci znajdowaliśmy w domu zachomikowane słodycze. A kiedy do starego domu rodziców wprowadzili się nowi lokatorzy i w ramach remontu zdemontowali półki po książkach — na środek pokoju zza regałów wysypała się góra papierków po cukierkach.
Jego wielką pasją były samochody. Jaki pan Stanisław był za kółkiem – ryzykownym kierowcą czy odwrotnie, bardzo ostrożnym? Częściowo pisze Pan o tym w swojej książce „Awantury na tle powszechnego ciążenia”…
Ojciec był kierowcą obdarzonym temperamentem, który jednocześnie z góry „zakładał” przebieg rozmaitych sytuacji na drodze — np. że podczas wyprzedzania przed „ślepym” zakrętem nikt nie nadjedzie z naprzeciwka. Z perspektywy czasu jego założenia okazały się trafne o tyle, że nie doprowadziły do kraksy, ale zawdzięczamy to raczej temu, że w latach 70. na polskich drogach panowa niewielki ruch samochodowy — a nie profetycznym zdolnościom ojca. Z czasów kiedy we Lwowie pracował w warsztacie samochodowym wyniósł zamiłowanie do motoryzacji, które okazywało się zbawiennie w sytuacjach rodzinno-towarzyskich, szczególnie w męskim gronie, kiedy interlokutorzy nie interesowali się literaturą, ewolucją, genezą naszą i wszechświata — o transcendencji już nie wspominając. Wtedy można było do woli rozprawiać o korbowodach, dyferencjałach i gaźnikach.
Na koniec jeszcze jeden cytat z tej naszej rozmowy z Waszym ojcem: „Owszem, trzeba uświadamiać, że życie tak czy inaczej podchodzi do końca. Nikt nie jest nieśmiertelny, – powiedział pan Lem i dodał już z uśmiechem, – chociaż bycie nieżyjącym ma także i pozytywne strony – spokój, żadnych problemów!” On zmarł w wieku 84 lat w szpitalu…
Zgadzam się z wizją „pośmiertnego spokoju i braku problemów”, ale wydaje mi się, że szpital nie jest dobrym miejscem do rozstawania się z tym światem; obowiązujący obecnie paradygmat skłania szpitale do podejmowania — z najszczytniejszych pobudek — działań daremnych.
Panie Tomaszu, czy nie ma Pan dziś takiego uczucia, że pana ojciec wyszedł do miasta za nowymi gazetami i za pół godziny wróci?
Mam nadzieję, że z czasem uda mi się w sobie takie uczucie wywołać, bo wciąż mam przed oczami szpitalne sceny. Ale czasami łapię się na tym, że kupując nową książkę przeżywam dylemat, który trwa ułamek sekundy zanim uświadomię sobie jego absurd: czy najpierw potajemnie przeczytać książkę, a potem zanieść ojcu, czy od razu mu ją dać ze świadomością, że prędko jej nie zobaczę, zwłaszcza jeśli się zawieruszy w bibliotece o wysokim współczynniku entropii.