UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

awruk

Okrzyk bojowy rodu Selektrytów, stanowiący zarazem wyrafinowaną pułapkę na tłumaczy Lema, zastawioną na samym początku Bajek robotów w opowiadaniu Jak Erg Samowzbudnik bladawca pokonał. Pułapkę tę skrywa pozornie niewinne zdanie: „Dosyć, że Triody znikł, ledwo »Awruk!« krzyknąć zdołał, słowo ulubione, zawołanie bitewne rodu”. Co znaczy to słowo odczytane od tyłu, nie trzeba wyjaśniać żadnemu dorosłemu Polakowi, u nas również jest to ukochany okrzyk bojowy. Spośród wszystkich tłumaczy Lema jednak jeden tylko Michael Kandel stanął na wysokości zadania, tłumacząc to na tickuf! Reszta najwyraźniej nie doszukała się w nim ukrytego znaczenia i albo zostawiła „awruka” bez przekładu, albo, co gorsza, wymyślała własne dziwne twory.

Pierwszą drogą poszła m.in. tłumaczka rosyjska, Ariadna Gromowa ("Skazki robotów") - co jeszcze nie jest złym rozwiązaniem, bowiem w Rosji "awruk" nie cieszy się aż tak wielką popularnością jak np. "ciamujowtboj", ale powinien być zrozumiały. Gorzej, że tłumaczka węgierska, Beatrix Muranyi - choć dla Węgrów "awruk" też jest zrozumiały - umieściła tutaj niemądry okrzyk "Bit-bit Hurra!".

„Awruka” nie zrozumieli też tłumacz hiszpański (Meliton Bustamante), niemiecki (Cezary Rymarowicz) i tłumaczka francuska (Halina Sadowska). To zdumiewające, zważywszy na nazwiska dwojga ostatnich. Po hiszpańsku „awruk” został bez zmiany, w niemieckim zrobiono z niego brzmiący z pruska Awruck!, po francusku zaś pozbawiony sensu okrzyk Fouchtra!

Tłumaczka francuska zostawiała też niezmienione inne udziwnione słowa Lema, których wprawdzie próżno szukać w słownikach, ale mają znaczenie dość oczywiste dla osoby osłuchanej z językiem polskim, na przykład „istowo” („Istowo, repondisje laconiquement”, oryg.: „Istowo - odparłem lakonicznie”) czy „iurni” („Iurni! Petits troncs a volonte! Toutes les tailles”, oryg.: „Iurni! Kadłubki igrcowe dowoli! Miary wszelkie”). Właśnie czytając Lema w przekładach, najłatwiej sobie uświadomić skalę jego kunsztu słowotwórczego - dziwaczne neologizmy, które napotykamy w jego książkach, nie są przecież tworzone całkowicie przypadkowo. Są głęboko osadzone w polskiej tradycji językowej. Zdanie „będzie się pęził, biedak” wprawdzie nie ma sensu, ale neologizm „pęzić” brzmi jakoś dziwnie znajomo. Jakże rzadko tłumaczom udaje się tego typu słowa oddać równie zręcznie, jak w francuskim przekładzie „Il va se morfondre, pauvre”. A co z bladawcami (Ein Blasser, un blemard, a paleface), lepniakami, sepulkami, długoniami, nie mówiąc już o pćmach i murkwiach?

Dość przeczytać Memoirs Found in a Bathtub, czyli angielski przekład Pamiętnika znalezionego w wannie, by uświadomić sobie na przykład, jak dalece totalitaryzm zniekształcił język polski. Amerykanie, mimo wszystkich swoich błędów i wypaczeń, nie doczekali się na przykład odrębnego rzeczownika odpowiadającego polskiemu „tajniakowi”. Kandel musi się posługiwać peryfrazą undercover man, a to oczywiście nie to samo - i nagle okazuje się, że ta Lemowska opowieść o totalitarnej paranoi jest niemalże nieprzekładalna na angielski.
Warto więc polecić miłośnikom Lema zapoznanie się z przekładami jego książek, choćby po to, by lepiej docenić polszczyznę oryginałów.


baldury i badubiny

Istoty doskonałe, w które mają się przekształcić mieszkańcy planety Pinty pod wpływem nieustannego zanurzenia w wodzie. W teorii. W praktyce nikt żadnego baldura ani badubina nie widział na oczy, a kiedy zabłąkany na Pincie Ijon Tichy pytał kogoś o to, jak te istoty mają choćby wyglądać - wszyscy zanurzali się, zagłuszając go bulgotaniem. Planeta Pinta (opisana w podróży 13 Dzienników gwiazdowych) to jedna z najlepszych Lemowskich alegorii totalitaryzmu. Swobodna Rybicja Wodna odgrywająca rolę policji, tresowanie ślimaków tak, żeby się układały w państwowotwórcze hasła podczas świąt narodowych (na przykład „Hej, płetwa do płetwy, zwalczajmy suszę wodniki”), „klub kontemplatorów płetwistości” - to wszystko aluzje doskonale zrozumiałe dla każdego, kto pamięta miniony ustrój.

Jest tu też gorzki opis „odwilży”, czy raczej „przejściowego osuszenia”: „Skoro świt pojawił się lektor; siedział w uszczelnionej łódce i oświadczył nam, że wszystko, co działo się dotąd, było nieporozumieniem (...) odwołane zostaje bulgotanie, jako męczące, szkodliwe dla zdrowia i całkiem zbyteczne. Podczas swej przemowy wsadzał nogę do wody i cofał ją, otrząsając się z obrzydzenia (...) nazajutrz rano przypłynął do nas kierownik, ledwo co wynurzając głowę z wody i rozdał wszystkim nieprzemakalne gazety. Donosiły one, że bulgotanie (...) zostaje raz na zawsze unieważnione, co nie oznacza jednak bynajmniej powrotu na zgubną suszę. Aby przyklimować badubiny i spętwić baldury, ustanawia się na całej planecie oddychanie wyłącznie podwodne, jako bardziej rybie (...) powszechny poziom wody podwyższa się do jedenastu głębarków (...) Osoby niższe po krótkim czasie gdzieś znikły”.

Z dzisiejszej perspektywy brzmi to jak znakomite podsumowanie odwilży 1956 roku - kiedy Lem pisał tę satyrę. Warto jednak pamiętać, że jego głos należał wówczas do odosobnionych. W roku 1956, przed likwidacją „Po prostu” i Klubu Krzywego Koła, znakomita większość polskiej inteligencji żywiła jeszcze ciągle mnóstwo złudzeń na temat szans na reformę socjalizmu. Lem był jednocześnie większym optymistą i większym pesymistą. W odróżnieniu od większości kolegów po piórze nie wierzył w długotrwałość tego ustroju i wieszczył jego nieuchronny, socjocybernetyczny upadek. To był jego optymizm. Pesymistą był natomiast w kwestii szans na wewnętrzną reformę - totalitaryzm zawsze pozostanie totalitaryzmem, z bulgotaniem czy bez.


pćmy i murkwie

Nie bardzo właściwie wiadomo, co to jest - możemy się tylko domyślać ich wysokich walorów estetycznych. W opowiadaniu Jak ocalał świat konstruktor Trurl zbudował maszynę, która może robić wszystko na literę „n”. Jego przyjaciel Klapaucjusz poddał urządzenie wszechstronnym testom, każąc mu w końcu zrobić Nic. W efekcie wszechświat zaczął znikać na oczach konstruktorów i zniknąłby do reszty, gdyby Klapaucjusz nie uznał w końcu swojej porażki i nie przyznał, że maszyna Trurla naprawdę może zrobić wszystko, ale to naprawdę wszystko - na literę „n”. Niestety podczas „robienia Nic” zniknęły „kambuzele, ściśnięta, wytrzopki, gryzmaki, rymundy, trzepce, pćmy, graszaki, plukwy, filidrony i zamry”. Maszyna nie mogła ich przywrócić, bo nie były na literę „n”. „Zwłaszcza ucierpiało niebo - widać na nim było ledwie pojedyncze punkciki gwiazd, ani śladu prześlicznych gryzmaków i gwajdolnic, które tak dotąd upiększały nieboskłon!” Próżno Klapaucjusz lamentował: „A gdzież są kambuzele? Gdzie moje murkwie ulubione! Gdzie pćmy łagodne?!”.

„A ponieważ nie udało się zbudować maszyny na żadną inną literę, trzeba się obawiać, że nie będzie już nigdy tak wspaniałych zjawisk, jak pćmy i murkwie - po wieki wieków”. Tak oto ponuro kończyło się pierwsze opowiadanie, w którym występuje optymistyczny Trurl i pesymistyczny Klapaucjusz, opublikowane jeszcze w tomiku Bajki robotów, stanowiące jednak zaledwie zapowiedź opus magnum Lema - Cyberiady.